Przejdź do zawartości

Wacek i jego pies/Rozdział dwudziesty szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział dwudziesty szósty
NIEUDANA NIEDZIELA


Gajowy, widząc jak bardzo lubi Wacek swoje niedzielne wyprawy, poradził mu zajrzeć na bagno, leżące na krańcu jego rewiru.
Uśmiechał się przy tym i nie chciał mówić, co tam może zobaczyć Wacek. Radził mu tylko, żeby był ostrożny i w razie niebezpieczeństwa natychmiast wdrapał się na drzewo.
Rozmowa ta odbyła się w sobotę wieczorem.
Wacek, do najwyższego stopnia zaciekawiony i podniecony, długo nie mógł usnąć, usiłując zgadnąć, co miał na myśli pan Piotr.
Rano, modląc się w kościele, chłopak robił sobie wyrzuty, że jest roztargniony. Myśli jego biegły ciągle do lasu, gdzie mogło mu grozić niebezpieczeństwo, o czym napomknął mu gajowy. Oczekiwała go więc prawdziwa przygoda.
Jak każdy chłopiec marzył o niej nieraz.
Wreszcie msza święta się skończyła.
Wacek tego dnia nie odwiedził księdza wikarego.
Pożegnał pana Piotra i czym prędzej ruszył w drogę.
Czuł, że Mikuś z niecierpliwością wygląda go. Zapewne siedzi już przed bramą, przestępuje z nogi na nogę i węszy głośno.
Kiedy z szosy Wacek skręcał na drogę, która przebiegała przez nieduży las pana Karskiego, dziedzica Rogaczewa, chłopak posłyszał rozpaczliwe krzyki kobiety i głośny płacz dziecka.
Zwolnił krok, lecz po chwili machnął ręką i mruknął do siebie:
— E — e, co mi tam!... Muszę się śpieszyć do puszczy!
I znowu, biegiem już popędził dalej..
Nie słyszał więcej krzyków i płaczu, ale za to posłyszał coś gorszego. Oto jakiś głos nieznany a pełen gorzkiego wyrzutu, odezwał się gdzieś w nim samym.
Mówił cicho i smutnie.
— Pozostawiłeś ludzi w nieszczęściu bez pomocy?... Nic oni ciebie nie obchodzą? Obcy ci są? A czy pamiętasz, jak wielu ludzi pomogło ci, kiedy na ciebie spadło nieszczęście?
Wacek biegł coraz wolniej.
Nieznany głos z każdą chwilą mówił wyraźniej i natarczywiej:
— Wielki to grzech porzucić cierpiącego człowieka bez pomocy!... Przecież tam wołały na ratunek bliskie ci istoty, które tak jak i ty wołają do Boga: „Ojcze nasz“... Należą więc one do jednej z tobą rodziny, są twymi siostrami w Bogu... Zapytaj o tym księdza, a on ci przypomni wielkie przykazanie: „Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego!11
Wacek zatrzymał się wreszcie.
Oglądał się zdumiony, bo głos nieznany brzmiał tuż przy nim, czy w nim i ciągnął dalej:
— Tamta kobieta zapewne cierpiała i wołała o pomoc... Tylko ty jeden słyszałeś jej krzyk i płacz dziecka. Nie pomogłeś im jednak... Spieszno ci do twego psa i do puszczy? Własna twoja przyjemność droższa ci jest od bólu, krzywdy i nieszczęścia tej kobiety i jej dziecka? A tymczasem Syn Boży, Jezus Chrystus zniósł męki i śmierć za wszystkich ludzi na ziemi!
Wacek nie słuchał więcej!
Biegł już z powrotem ku szosie, gdzie po raz pierwszy posłyszał krzyki.
O wszystkim, zdawało się, zapomniał: o Mikusiu i puszczy, o niebezpiecznej przygodzie i o tajemniczych radach gajowego.
Pragnął tylko jednego.
Czym prędzej odnaleźć kobietę, wołającą o pomoc, i być pierwszym, który zaopiekowałby się nią.
Wydało mu się, że posłyszał głos matuli.
Szeptała miłośnie i gorąco:
— Tak, synku, tak!... O, jakaż jestem szczęśliwa!
Wacek zatrzymał się na szosie i słuchał.
Z lasu długo nie dobiegał go żaden dźwięk.
Nie rozumiał co się tam stać mogło.
Zawołał jak mógł najgłośniej:
— Ho — ho — ho! Kto tam krzyczał z lasu? Odezwij się!
Długo nasłuchiwał. Po długiej chwili wydało mu się, że słyszy cichy płacz dziecka.
Pobiegł przez las rozglądając się i nasłuchując. Żałował, że nie miał przy sobie swego psa. Ten w mig odnalazłby w lesie kobietę, która krzyczała tak rozpaczliwie, i plączące dziecko.
Wybiegł wreszcie na drogę, która prowadziła do dworu pana Karskiego. W tym miejscu, gdzie skręcała do boru, Wacek zobaczył małą, może pięcioletnią dziewczynkę.
Miała rozwichrzone, jasne włoski i sukienkę całą w strzępach.
— Chodź tu! — zawołał ucieszony chłopak.
Dziewczynka posłyszawszy jego głos, wydała przeraźliwy okrzyk. Po chwili zasłoniwszy sobie główkę rączkami, zaczęła uciekać.
— Mamo! Mamo! — wołała coraz żałośniej, potykając się o wystające z ziemi korzenie i padając. Zrywała się jednak i biegła dalej.
Wacek, nie chcąc jej przerażać, szedł za nią przez las.
Ujrzał wkrótce żółtą bryczkę. Leżała na boku ze złamanym kołem. Ani koni, ani woźnicy przy niej nie było.
Wacek domyślił się, że furman odprzągł konie i pojechał do dworu po inny powóz.
Dziewczynka tymczasem wpadła do krzaków. Wacek słyszał jej płacz i coraz rozpaczliwsze wołanie:
— Mamo! Mamo!...
Wiedział już, że tam, w krzakach znajdzie matkę dziewczynki.
Pobiegł więc w tamtą stronę.
Wkrótce zatrzymał się nagle w przerażeniu.
Niedaleko od drogi, w krzakach, leżała bez płaszcza, w podartej sukni i bez obuwia, młoda kobieta. Na jej bladej jak papier twarzy widniały czerwone plamy od uderzeń, z ust i z nosa sączyła się krew; krew, ściekając spod kapelusza zlepiła jasne pasma włosów nad uchem.
Wacek pomyślał, że nieszczęśliwa nie żyje.
Zaczął rozważać, jak ma postąpić? Kogo zawiadomić o wypadku z nieznajomą panią? Dokąd odprowadzić łkającą dziewczynkę, ze strachu przy-ciskającą się do matki.
Chciał zrozumieć, co się tu stało, więc zaczął się rozglądać dookoła.
Spostrzegł leżące w trawie rękawiczki, szary, jedwabny szalik i pustą, otwartą torebkę.
— Ktoś napadł tę panią i ograbił? — domyślił się chłopak.
Podszedł do dziewczynki i wyciągnął do niej rękę.
— Chodź do mnie, biedaczko! — powiedział cichym, łagodnym głosem.
Dziewczynka jeszcze mocniej przytuliła się do matki i zasłaniając główkę obiema rękami, wołała:
— Nie bij nas! Nie bij!
Wacek zdumiał się jeszcze bardziej, lecz po chwili odpowiedział:
— Nie będę bić! Przyszedłem, żeby wam pomóc... Chodź do mnie, dziecko!
Dziewczynka przyjrzała mu się uważnie i uspokoiwszy się od razu, podeszła do niego!
— Jak się nazywasz? — spytał, głaszcząc ją po włosach.
— Zochna Karska... szepnęła drżącymi wargami.
— Ten las do pana Karskiego należy... powiedział Wacek, pytająco patrząc na dziewczynkę.
— Jechałyśmy do Rogaczewa, do stryjcia z mamusią — szepnęła znowu Zochna.
— Cóż wam się przydarzyło?
— Bryczka się złamała... furman pojechał do dworu... my pozostałyśmy w lesie... i...
Dziewczynka wybuchnęła płaczem.
Wacek nie słuchał już jej więcej. Wydało mu się — bowiem, że zamknięte powieki leżącej pani drgnęły lekko.
Ukląkł więc czym prędzej i pochylił się nad nią.
Poczuł na swym policzku lekki wiew oddechu.
Ucieszył się, że żyje.
Przypomniał sobie jak sąsiedzi cucili matulę, i z trudem wciągnęła powietrze.
Zrzucił kurtkę i kazał dziewczynce, żeby owiewała nią matkę, sam zaś popędził do rowu przydrożnego, gdzie przechowała się jeszcze woda.
Zaczerpnął ją czapką i co tchu powrócił na miejsce wypadku.
Począł skrapiać wodą twarz leżącej, rozcierać jej skronie i ręce i oblewać głowę.
Otworzyła wreszcie podsiniałe i zapuchnięte oczy i z trudem wciągnęła powietrza.
— Litości! Litości! — szeptała tak cicho, że Wacek długo nie mógł zrozumieć, co mówi do niego nieznajoma.
Zochna rzuciła się ku niej wołając:
— Mamusiu, mamusiu, to dobry, dobry pan... on nas nie będzie bił!
Wacek pomógł pani usiąść wygodniej, przykrył jej nogi swoją kurtką i powiedział:
— Skoczę do dworu i zawołam ludzi, bo...
Nie skończył, gdyż pani wyciągając do niego ręce poczęła prosić:
— Nie zostawiaj nas tu samych, miły chłopaku! Tamci mogą powrócić i zamordować nas...
— O kim pani mówi? — spytał Wacek.
— Kiedy furman odjechał, napadło na nas dwóch wyrostków... pobiło nas, pokaleczyło... Zdarli oni z nas płaszcze, zabrali mi pieniądze, pierścionki, zegarek i walizkę... Nawet Zosieńkę moją małą skopali nogami...
Wackowi aż krew do głowy uderzyła, tak bardzo był przejęty tym opowiadaniem.
— Ech! Żeby tak był tu Mikuś zemną! — mruknął surowym głosem.
— Kto to — Mikuś? — spytała dziewczynka.
— Mój pies, prawdziwy wilk!... Dobry, mądry i odważny...
Wacek urwał nagle.
Posłyszał turkot kół.
Wypadł z lasu na szosę.
Jechał tam wóz, zaprzężony w jednego konia.
Furman leżąc na słomie, spał w najlepsze.
Szkapina wlokła się powoli. Przystawała chwilami i skubała trawę rosnącą na skraju szosy.
Wacek podbiegł do wozu i obudził śpiącego człowieka. Opowiedział mu o napadzie na panią w lesie i prosił go o pomoc.
— Zawieziecie je do dworu pana Karskiego, a Bóg zapłaci wam za to! Nie można przecież zostawić kobiety i dziecka bez pomocy? Jesteście chyba chrześcijaninem i Polakiem? Żebyście tylko widzieli jak strasznie je pokaleczyli bandyci!
Tak przekonał Wacek chłopa, aż się ten zgodził dowieźć panią z córeczką do dworu.
Ujrzawszy ją chłop się przeraził, ale po chwili mruknął do Wacka:
— Tak pokaleczona, że nie poznałem jej! Toż to żona pana Wojciecha Karskiego z Wyżyn. Dobry, ludzki pan! I pani też dobra...
Razem z Wackiem złożyli na słomie osłabioną, jęczącą z bólu kobietę i posadzili obok niej Zochnę.
— Wio, miluś! — powiedział chłop, biorąc lejce do rąk.
Pani jednak zatrzymała go i zwróciła się do Wacka.
— Nie możesz zostawić nas i musisz zaopiekować się nami do końca. Proszę ciebie serdecznie, jedz z nami.
— A no! siadajże brachu! — zachęcał chłop.
Wacek zmuszony był się zgodzić.
Podniósł głowę i spojrzał w niebo. Słońce stało już wysoko. Było dobrze po południu.
Wacek westchnął, przypomniawszy sobie puszczę i jej dziwy, ale po chwili jakaś radość ogarnęła go. Uśmiechnął się do pani i do dziewczynki i gospodarza, a raczej do całego świata i znowu posłyszał tuż nad uchem szept matki:
— Dobrze, syneczku, dobrze! Jakżeż jestem szczęśliwa!
Siedział przez całą drogę z radosnym i błogim uśmiechem na twarzy i było mu bardzo jasno i lekko na duszy.
Skąd płynęła ta radość ciepła i jasna niby promień słońca, tego Wacek wytłumaczyć sobie nie umiał.
Chłop gwarzył z panią Karską i szczegółowo wypytywał ją o napad.
W końcu klasnął w dłonie i zawołał:
— Nikt inny nie mógł to być, ino synowie Flemminga z Grackowa! Przed wojną to był taki potulny i cichy! Ale jak tylko przyszli tu Niemcy, na ich stronę zaraz się przekabacił i począł sąsiadów gnębić.
Nie chce już mówić po polsku i kinie po niemiecku! Już te młode Flemmingowie obrabowały niejednego.... Ludzie boją się zanieść na nich skargę, bo przyjadą zaraz żandarmi, pobiją poszkodowanych i świadków, a tamci jeszcze bardziej rozzuchwalą się. Nikt nas teraz nie broni, to i musimy zaciskać zęby i znosić krzywdę...
Wacek przeżywając dziwną radość, nie słyszał tego, co mówił półgłosem gospodarz. Wydawało się, że chłop obawia się nawet sosen. A nuż podsłuchają i ściągną na niego nieszczęście i zemstę Flemmingów.
Mówił więc coraz ciszej, prawie szeptem, idąc obok leżącej na wozie pani Karskiej.
Wacek opamiętał się, kiedy posłyszał cienki głosik dziewczynki.
— Pan jest dobry! — Będę się codziennie modliła do Bozi za pana. Jak się pan nazywa.
Wacek potarł czoło dłonią i odpowiedział po namyśle:
— Wacek...
— A gdzie jest ojciec pana?
— Zabili go Niemcy.
— Zabili?! To pan mieszka z mamusią?
— Matula tej zimy pomarła — westchnął Wacek.
— Sierotka? — spytała szeptem przerażona Zochna.
— Sierota! — przytaknął ruchem głowy, a gdy podniósł ją i spojrzał na nią jasnymi oczyma, dziewczynka się zdziwiła.
Na twarzy jego błąkał się pogodny uśmiech szczęścia.
— Pan nigdy nie płacze? — zadała Zochna nowe pytanie.
Skinął głową i odparł:
— Dawniej płakałem...
— A teraz?
— Teraz nie! Pracuję... Mam dużo pracy i... i...
— Co jeszcze?
— ... i matula przychodzi do mnie, a choć jej nie widzę — słyszę jej głos... Mówi do mnie dobre słowa. — Szczęśliwy jestem wtedy. — Ja gdyby w największej tajemnicy szeptał.Wacek i głaskał dziewczynkę po jasnej główce.
— Pan jest bardzo dobry! — szepnęła i policzkiem przytuliła się do jego dłoni.
Chłopak dopiero teraz zauważył, że przez cały czas nazywa go „panem“, jak dorosłego mężczyznę.
Sprawiło mu to przyjemność, a jednocześnie zawstydziło.
— Jaki tam ze mnie „pan“? Jestem po prostu — Wacek! — powiedział, uśmiechając się wesoło do dziewczynki.
Po chwili schwycił ją za rączkę i szepnął:
— O patrz, patrz! Tam na tej wąskiej sośnie ze złamaną koroną! Patrz, jak gonią się dwie wiewióreczki, a kiedy gwizdnę, usiądą natychmiast obok siebie, ogonki niby parasole podniosą nad łebkami i będą się nam przyglądały czarnymi ślepkami. Patrz!
— Widzę, widzę śliczne wiewióreczki! — klaszcząc w dłonie zawołała zachwycona Zochna.
Wacek gwizdnął głośno.
Wiewiórki jak na komendę usiadły jedna przy drugiej i rozpuściły nad główkami puszyste, rude kitki. Patrzyły uważnie, mrugając czarnymi, jak paciorki oczkami.
— Ty Wacku, wiesz wszystko! — powiedziała z powagą dziewczynka.
Chłopak również poważnym głosem, w którym wyczuwało się dumę, powiedział:
— W puszczy znam... prawie wszystko!
Powiedział prawie, bo w tej chwili przypomniał sobie, że w kniei jest jeszcze coś, czego nie widział, a przed czym trzeba chronić się na drzewo.
Wkrótce naprzeciwko nich nadjechał powóz z dworu.
Obolała i słaba pani Karska nie zechciała jednak przesiąść się, nie mając na to sił, więc chłop powiózł ją dalej..
Pokrzykiwał coraz głośniej.
— Wio, miluśki! Wio, maleńki!
Pogardliwie i drwiąco spoglądał przy tym na furmana w liberii, który się tłumaczył, dlaczego tak długo nie przyjeżdżał.
— Bo to, proszę pani, dziedzic pojechał na folwark do Miłoszyc, pani i panienka nie powróciły jeszcze z miasta. Nie doczekałem się, więc bez rozkazu wziąłem nowy powóz i pojechałem...
— Dobrze, dobrze już, Franciszku! Nikt na was za to się nie pogniewa. I ja się nie gniewam, tylko tak mię wszystko boli, że nie mogę się poruszyć — uspokajała pani Karska strapionego stangreta.
Kiedy na dworze przeniesiono panią Karską do domu i ułożono na otomanie, przyjechał z folwarku dziedzic.
Dowiedziawszy się o wypadku.z bratową, posłał natychmiast bryczkę po lekarza, sam zaś wyszedł na ganek.
— Dziękuję wam, sąsiedzie, żeście przywieźli mi bratową i pomogliście w jej nieszczęściu — powiedział pan Karski, podając chłopu rękę, drugą zaś wciskając mu do kieszeni kapoty banknot.
Chłop ucieszył się z pieniędzy i stojąc przy wozie oczekiwał na Wacka, któremu obiecał, że dowiezie go do szosy.
Zochna jednak za nic nie chciała rozstać się z Wackiem.
Kiedy zaciął się z nią żegnać, rozpłakała się na głos i nie wypuszczała jego dłoni ze swych drobnych rączek.
Dziedzic zaczął wypytywać Wacka o jego rodziców, życie w leśniczówce i o chorą żonę gajowego, którego znał.
Wreszcie wetknął do ręki chłopaka pieniądze.
Wacek zagryzł wargi i spochmurniał.
Zwrócił natychmiast pieniądze Karskiemu i ponurym głosem powiedział:
— Robiłem to dla tej pani, jak zrobiłbym i dla żebraczki, nie dla pieniędzy...
Nic więcej nie powiedziawszy zawrócił się i szybkim krokiem poszedł ku wozowi.
Chłop słyszał całą rozmowę Wacka z Karskim.
Długo się namyślał i wahał, aż wreszcie wydobył dane mu przez dziedzica pieniądze i podał je panu Karskiemu mruknąwszy.
— Ja też nie dla zapłaty wiozłem pokrzywdzoną przez bandytów panią. Nie chcę pieniędzy!
Powiedziawszy to odsapnął z ulgą Zdawało mu się, że rzucił z siebie jakiś nieznośny ciężar.
Zochna pobiegła znowu do Wacka i zawołała:
— Mamusia chce się z tobą pożegnać! Chodźmy do niej!
Gdy weszli do pokoju pani Karska powiedziała:
— Dziękuję ci za wszystko, drogi, kochany chłopaku mój, i za twoją braterską, szlachetną pomoc i za to, że nie wziąłeś za nią zapłaty. Opowiedziała mi o tym Zosieńka... Jeżeli kiedykolwiek będzie ci smutno lub trudno żyć na świecie, pamiętaj, że zawsze znajdziesz w naszych „Wyżynach“ życzliwe serce i opiekę.
Wacek pocałował panią Karską w rękę i razem z dziewczynką wyszedł na podwórze, gdzie czekał na niego chłop.
Zochna płakała, kiedy Wacek usadawiał się na wozie i długo machała rączką za odjeżdżającymi.
Kiedy wóz toczył się już po drodze, podskakując na korzeniach, chłop mocno klepnął Wacka po plecach i zawołał:
— Toś ty gracko zrobił! Nie chcę pieniędzy za pomoc chrześcijańską! Ho-ho, bracie, będą z ciebie ludzie! Jakeś to powiedział, to mnie ten pieniądz palić począł... ażem go oddał dziedzicowi! Czy to i ja nie mogę zrobić coś dobrego bez zapłaty?
Chłop był bardzo zadowolony i dumny z siebie.
— Za to wam Bóg, gospodarzu, zapłaci! — Z naciskiem powiedział chłopak.
— No, to insza rzecz! — odparł chłop i znowu klepnął Wacka po plecach.
Na szosie się rozstali.
Wacek pobiegł w stronę puszczy. Słyszał już jej głos. Jak czarna ściana stała za rzeką i wołała go do siebie.
Słońce jednak skłaniało się już ku zachodowi.
Niedziela przepadła dla Wacka.
Chłopak miał jednak radosne i roziskrzone oczy, gdy wchodził do gajówki i opędzał się przed skaczącym na niego Mikusiem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.