Strona:Wacek i jego pies.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Otworzyła wreszcie podsiniałe i zapuchnięte oczy i z trudem wciągnęła powietrza.
— Litości! Litości! — szeptała tak cicho, że Wacek długo nie mógł zrozumieć, co mówi do niego nieznajoma.
Zochna rzuciła się ku niej wołając:
— Mamusiu, mamusiu, to dobry, dobry pan... on nas nie będzie bił!
Wacek pomógł pani usiąść wygodniej, przykrył jej nogi swoją kurtką i powiedział:
— Skoczę do dworu i zawołam ludzi, bo...
Nie skończył, gdyż pani wyciągając do niego ręce poczęła prosić:
— Nie zostawiaj nas tu samych, miły chłopaku! Tamci mogą powrócić i zamordować nas...
— O kim pani mówi? — spytał Wacek.
— Kiedy furman odjechał, napadło na nas dwóch wyrostków... pobiło nas, pokaleczyło... Zdarli oni z nas płaszcze, zabrali mi pieniądze, pierścionki, zegarek i walizkę... Nawet Zosieńkę moją małą skopali nogami...
Wackowi aż krew do głowy uderzyła, tak bardzo był przejęty tym opowiadaniem.
— Ech! Żeby tak był tu Mikuś zemną! — mruknął surowym głosem.
— Kto to — Mikuś? — spytała dziewczynka.
— Mój pies, prawdziwy wilk!... Dobry, mądry i odważny...
Wacek urwał nagle.
Posłyszał turkot kół.
Wypadł z lasu na szosę.
Jechał tam wóz, zaprzężony w jednego konia.