Wacek i jego pies/Rozdział ósmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział ósmy
NOC NIESPODZIANEK


Tego wieczora Wacek sam powrócił do swej izdebki na poddaszu. Poczciwa Cesia sprzątnęła tam wszystko i napaliła w piecu.
Zacisznie było w izdebce Wacka i ciepło.
Czuł się jednak smutnym i miał ciężar na sercu.
Do pokoiku zaglądał blady księżyc.
Biała smuga jego promienia sunęła po deskach podłogi, oświetlała ciemne oblicze Częstochowskiej i zapalała iskierki na cienkiej, złoconej ramie świętego obrazka.
Wacek usiadł na łóżku i zwiesił głowę.
Bolało go ramię od ciężkich baniek i nogi od długiego chodzenia.
Ukląkł i zaczął się modlić za matulę i ojca, a następnie prosił Boga i Chrystusa o opiekę nad sobą i pocieszenie w jego doli sierocej.
Ledwie położył się i głową dotknął poduszki, usnął natychmiast.
Spał jednak nie długo.
Coś go obudziło i w jednej chwili odpędziło sen.
Z dołu dobiegł brzęk garnków i rondli.
Siwikowa i Cesia krzątały się jeszcze po kuchni.
Wacek podchwytywał cichy, basowy głos Macieja, czytającego na głos gazetę, czy książkę.
Wacek rozumiał, że wszakże nie to wyrwało go ze snu.
Nadsłuchiwał więc, usiadłszy na łóżku.
Dwa psy ujadały gdzieś daleko.
Do nich co chwila przyłączały się inne.
Cały ten hałas zbliżał się szybko, aż zatrzymał się wreszcie koło Siwikowej zagrody.
Cienkie, grubsze i basowe szczekania, skomlenie i warczenie wypełniło zgiełkiem całą wioskę i okolicę. Zdawało się, że zgromadziły się tu psy z całej Polski, aby się wyszczekać za wszystkie czasy.
Chwilami hałas ustawał, a wtedy dawało się słyszeć groźne warczenie albo żałosny skowyt poturbowanego psa i wnet jeszcze głośniejsze ujadanie całej zgrai.
Wacek wyjrzał przez okno.
Przed bramą zagrody, w mglistej poświacie księżyca migotały i szamotały się czarne cienie psów, rozpraszały się nagle na wszystkie strony i znów się skupiały.
I nagle jakiś czarny kształt zamajaczył nad ogrodzeniem i wpadł na podwórko.
Wacek widział, jak śmignął on w stronę ganku i w tej samej chwili rozległo się drapanie do drzwi na dole i głośny skowyt.
Ktoś z domowników otworzył drzwi i krzyknął ze strachu czy zdumienia.
Wacek posłyszał tupot na schodach i skomlenie. Coś z taką siłą pchnęło drzwi, że otwarły się na oścież.
Chłopak wydał radosny okrzyk.
Zobaczył Mikusia.
Kundelek skoczył mu na piersi i ze skomleniem lizał mu twarz i dłonie, padał na ziemię, tarzał się koło bosych stóp i znowu skakał, szalejąc ze szczęścia.
Do izdebki wszedł Maciej.
— Widzisz, mały, że dobry to pies? Powrócił wszakże! Tak też myślałem i tego się spodziewałem, kiedyś mówił, że Niemcy wzięli go na rzemienną smycz... Dobry pies!...
Tak mówiąc oglądał Mikusia.
Pies miał na sobie obrożę z kawałkiem rzemienia.
— Kundelek przegryzł smycz i umknął — mruczał Maciej głaszcząc Mikusia i uśmiechając się z zadowolenia.
— Dlaczego go opadły psy wiejskie? — spytał chłopak.
— Myślę, że zwietrzyły zapachy innych psów, z którymi kundel był zamknięty u Niemców — powiedział Siwik.
— Oho! Mikuś tam nie żył z nimi w przyjaźni! — zawołał ze śmiechem Wacek.
— Pewno, że nie! — potwierdził Maciej. — Patrz — no! Ma cały bok we krwi. Widać, że oberwał coś w bójce.
— Może to nasze psy poturbowały Mikusia? — spytał znowu Wacek.
— E — nie! Krew już skrzepła mu na kudłach i sczerniała — odparł gospodarz.
— Mikuś przybiegł z daleka... — odezwał się proszącym tonem chłopak... Zziajany jest i pewno głodny.
— Chodźmy na dół, to Ceśka go nakarmi — powiedział Maciej. — Dobrze, że nie na próżno sporządziłem budę jak się widzi.
Przeszli do kuchni.
Wkrótce już Mikuś głośno chłeptał krupnik z miski, wyławiał z niej kawałki rozmoczonego chleba, a potem wlazłszy pod ławę, z trzaskiem i sapaniem oprawiał kość.
— Zaprowadzimy go teraz do budy i uwiążemy, żeby się przyzwyczaił do miejsca — rzekł Maciej.
Wyszli razem na podwórze.
Pomiędzy kurnikiem a oborą, stała na gładko wyheblowana skrzynia, z otworem do wejścia. Maciej okrył ją dachem ze starej papy przesmolonej.
Wacek wepchnął Mikusia do budy, gdzie leżał snopek słomy, uwiązał przyjaciela na powrozie i pozostawili mu dogryzać kość, którą kundelek zabrał ze sobą.
Wacek powrócił do siebie na poddasze, spokojny i szczęśliwy.
Usnął z uśmiechem na twarzy.
Obudziło go znowu wściekłe ujadanie psów wiejskich.
Z każdego niemal podwórka dobiegało szczekanie.
— Co znowu nowego? — doszedł z dołu głos Macieja i rozległy się jego kroki.
Zaciekawiony Wacek zbiegł ze schodów i stanął w sieni. Siwik otworzył drzwi.
Wacek ujrzał Mikusia. Stał przed budą i wyciągnąwszy szyję, wył przeciągle i ponuro.
Temu to, prawdziwie wilczemu wyciu, odpowiadały wszystkie psy wiejskie.
Być może, ujadały ze strachu przed wilkami lub nienawiści do nich. Czy też może — wycie Mikusia obudziło w nich jakieś niejasne wspomnienia. Może tęskniły za utraconą wolnością, która minęła bezpowrotnie, a była najpiękniejszym skarbem na ziemi.
— Co mu jest? — dziwił się Maciej.
Wacek odpowiedział mu bez namysłu:
— Mikuś tęskni za mną i chce mnie zobaczyć.
Chłopak skoczył na górę, wdział buty i narzucił na ramiona kożuszek.
Gdy Mikuś ujrzał go na podwórku, natychmiast przerwał wycie.
Skoczył ku Wackowi, liznął go w twarz, obwąchał, i — już uspokojony zupełnie — wszedł do budy.
— No — no — no! To ci dopiero przyjaźń! — dziwił się Siwik.
— Czy to źle? — spytał Wacek.
— Kto mówi że źle?! — odparł chłop. — Przyjaźń, bracie, to największe i najprawdziwsze bogactwo w życiu!
Mikuś nie odzywał się więcej. Był już spokojny o to, że Wacek jest tuż — tuż, bliziutko w domu.
Jeden po drugim, milkły zaniepokojone jego wy-ciem psy.
Księżyc sunął po niebie i starał się zajrzeć do każdego zakątka na ziemi.
Wieś spała...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.