W podziemiach ruin (Gruszecki)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Gruszecki
Tytuł W podziemiach ruin
Wydawca Wydawnictwo Michała Arcta
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Zemsta.

Tydzień cały od bytności Niemca upłynął spokojnie, i już chorąży kpinkował sobie z groźb jego. Z jednej z takich chwil wesołości skorzystała Anielka i poprosiła ojca, by jej pozwolił wyjechać, ponieważ pupile wiejscy cierpieli z powodu nieobecności swej opiekunki.
— Chcesz, to i jedź, ale na wszelki wypadek weź krucicę z sobą.
Samowtór z Bartoszem wyjechała tedy Aniela, bacząc zrazu pilnie na przydroża, lecz, gdy nic podejrzanego nie spostrzegła, puściła konia stępą.
Wtem z pobliskiego gaju wypada dwóch rajtarów, zastopują drogę i proszą by jechała z nimi.
— Precz z drogi! — krzyknęła, położywszy rękę na krucicy.
— Precz rozbójnicy! — wrzasnął Bartosz, naciskając konia, aby być bliżej.
— Nic nam do ciebie — odezwał się jeden rajtar — lecz ta panna musi iść z nami.
— Nie pójdzie! — krzyknął Bartosz i, wyciągnąwszy szablę, leciał na Niemca.
Ten spokojnie go wytrzymał i strzelił; widno trafił, bo Bartosz spadł z konia.
W tym czasie Anielka, widząc, że sprawa groźna, wyciągnęła krucicę i palnęła do bliższego rajtara. Skręcił się, ale dotrzymał na siodle i z obnażoną szablą zamierzył się na dziewczynę. Widząc się bezbronną, cmoknęła na posłusznego konia i popędziła cwałem do zamku.
Rajtarzy wypuścili swe konie, pragnąc odciąć Anielce powrót, lecz siwek, jak gdyby rozumiał niebezpieczeństwo, rwał jak wicher, i wkrótce rajtarzy zostali w tyle. Rozległ się strzał jeden i drugi, ale kule chybiły konia, i Anielka dopadła szczęśliwie bramy zamkowej.
Opowiedziała szczegóły napadu, i w tej chwili ruszył Ziembiński na czele dziesięciu jeźdźców w pogoń za rajtarami. Ci, widząc poważniejszą siłę, rzucili w rów rannego Bartosza, a sami umknęli do Marchii Brandeburskiej.
We dwa dni później na murach i u bramy zamku stoczono formalną bitwę z napadającymi Niemcami. Zginęło ich sporo, ale i z obrońców trzech zabito, a pięciu ciężko raniono.
Od tej pory Ostrów był strzeżony pilnie i w dzień i w nocy. Chorąży lub Ziembiński co godzina lustrowali warty i w ordynku wojskowym utrzymywali załogę.
Jednego dnia w południe zjawił się na drodze zamkowej parlamentarz z białą chorągiewką; zatrąbił kilkakrotnie, żądając rozmowy.
Chorąży pokazał się na murach w towarzystwie Ziembińskiego, pytając, co zacz? i skąd?
— Od grafa von Tannenburg!
— Czego? — krzyknął chorąży.
— Mój pan potężny graf na Tannenburgu oświadcza: jeżeli pan chorąży odda mu córkę za żonę, zawrze z nim przyjaźń dozgonną; w przeciwnym razie zdobędzie zamek i nie pozostawi tu kamienia na kamieniu.
Usłyszawszy dźwięk tego głosu, Ziembiński zatrząsł się i zbladł, poznał bowiem swego siostrzeńca, Juliana Jakubowskiego, ale milczał i czekał.
Chorąży uśmiechnął się, pokręcił wąsa i rzecze:
— Twój pan, graf von Tannenburg, jest łotrzyk wierutny i będzie wisiał prędzej czy później. Córki nie dam, jakom mówił, a zamku niech dobywa. Zobaczym, kto silniejszy?!
— Ostrzegam, póki czas! — zawołał parlamentarz.
— Ostrzegaj psich synów, jakoś jest sam, służąc niemieckiemu plugastwu, i radzę uciekaj, bo cię ustrzelę z rusznicy, jakem szlachcic.
Skończyła się tedy rozmowa na niczem, i oczekiwano nowego napadu. Ziembiński, po tej rozmowie, wziął dwudziestu zaufanych i kazał im przez całą noc kopać nowy chodnik podziemny, tłomacząc się, że jeden chodnik jest zaciasny na tylu ludzi.
I znów kilka dni było spokojnych, aż nagle dostrzeżono z zamku nowe wojsko. Poznał zaraz chorąży nieprzyjaciół Rzeczypospolitej: byli to Szwedzi.
Rozpierzchli się szeroko po kraju, pilnując każdej drożyny, każdego przesmyku i poczynając sobie, jak żołnierz doświadczony, przemyślny i w wojennem rzemiośle wyćwiczony.
— Ano, zginę, to zginę! - rzekł do ciebie chorąży i z wielką czułością oddawał dobranoc swej rodzinie. Nie wątpił on, że Szwedzi będą sprzymierzeńcami brandeburczyka i wspólnie uderzą na Ostrów.
Jakoż istotnie przypuszczenia jego wkrótce stały się rzeczywistością: pewnego dnia o świtaniu Szwedzi uderzyli ze wszech stron na Ostrów. Dzielną i skuteczną była obrona, gdy nagle w dziedzińcu zjawili się Niemcy, którzy pod dowództwem Jakubowskiego sforsowali tajemne przejście.
Obrońcy, wzięci we dwa ognie, bronili się rozpaczliwie, a chorąży tyle tylko miał czasu, że skoczył do domu i, dając znać żonie i córkom, zdołał ujść drugiem przejściem, zrobionem przez Ziembińskiego.
Niemcy poczęli tymczasem siać zniszczenie w zamku, a zrabowawszy go doszczętnie, szukali pod przewodnictwem grafa von Tannenburg chorążego i jego rodziny. Graf wściekał się tem zniknięciem, obiecywał to nagrody, to kary żołnierzom, wszystko napróżno. Chorąży z rodziną przepadł, jak kamień w wodę!
Rozgniewany i rozżalony bezowocnem zdobyciem Ostrowu, zawołał do siebie Jakubowskiego i rzekł:
— Słuchaj przedawczyku, co ci powiem. Zdradziłeś swoich i żyjesz, ale to ci mówię, że chorąży z rodziną musi być w mojej mocy. Szukaj ich w niebie, w piekle, czy na ziemi — to twoja rzecz, ale pamiętaj, że oni muszą się znaleźć... albo ty wisieć będziesz, jako zdrajca, bo tylko ty uprzedzić ich mogłeś, że zamek zdobędę.
Na bladą, chuderlawą twarz Jakubowskiego wypełzł strach śmierci, nędznik zadygotał cały i, dzwoniąc zębami, jęknął:
— Znajdę ich, z pod ziemi dobędę, wielmożny grafie!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.