W oczach Zachodu/Część trzecia/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV

W niepewności gruntu, na którym stał, Razumow stropił się znowu. Odwróciwszy głowę, zobaczył dwóch mężczyzn po drugiej stronie drogi. Ci, widząc, że Zofja Antonowna zauważyła ich, skierowali się natychmiast ku furtce obok pustego domku odźwiernego i przeszli ją jeden za drugim. Obaj popatrzyli bystro na nieznajomego, ale bez podejrzliwości, gdyż karmazynowa bluzka była wystarczającym sygnałem bezpieczeństwa.
Pierwszy o wielkiej, białej, bezwłosej twarzy, podwójnym podbródku, wystającym brzuchu, który zdawał się nosić z przejęciem pod mocno rozciągniętym paltotem, skłonił się tylko i odwrócił oczy niechętnie; towarzysz jego, chudy, o zaczerwienionych kościach policzkowych, rudym, wojskowym wąsie pod krótkim, zadartym nosem zbliżył się odrazu do Zofji Antonowny, witając ją gorąco. Głos jego był silny lecz niewyraźny. Miał w sobie coś huczącego. Rewolucjonistka zachowała się ze spokojną serdecznością.
— To Razumow — oznajmiła donośnie.
Chudy przybysz odwrócił się żywo.
— Rzuci mi się w objęcia — pomyślał młodzieniec z głęboką odrazą całej istoty, podczas gdy członki jego zbyt mu ciążyły, by mógł się poruszyć. Ale była to obawa bezpodstawna. Miał do czynienia z pokoleniem rewolucjonistów, którzy nie obcałowują się po obu policzkach i tylko ręka, podniósłszy się ciężko, jak gdyby była z ołowiu, opadła w szeroko wyciągniętą dłoń, chudą i gorącą, jak gdyby wysuszyła ją gorączka. Dłoń ta obdarzyła go kościstym, znaczącym uściskiem, jak gdyby dając do poznania że: „pomiędzy nami słowa są zbyteczne“.
Człowiek ten miał duże, szeroko otwarte oczy. Razumowowi wydało się, że z poza ich smutku wyziera uśmiech.
— To Razumow — powtórzyła Zofja Antonowna głośno, na użytek tłuściocha, który w pewnej odległości wystawiał profil swego brzucha.
Nikt się nie poruszył. Wszystko: dźwięki, postawy, ruchy, nieruchomość zdawały się być częścią jakiegoś eksperymentu, którego wynikiem był cienki głosik, świergocący z zabawnem nadąsaniem:
— Och! tak! Razumow. Od wielu miesięcy nie słyszy się o niczem innem, tylko o panu Razumowie. Co do mnie, wyznaję, że wolałbym widzieć na tem miejscu Haldina niż pana Razumowa.
Skrzekliwy nacisk, jaki położył na tem nazwisku: „Razumow — pana Razumowa“ wdarł się do uszu śmiesznie, jak falset klowna cyrkowego, rozpoczynającego jakiś wypracowany koncept. Zdumienie, jakie w pierwszej chwili ogarnęło Razumowa, ustąpiło miejsca oburzeniu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał ostro.
— Cyt! Cyt! On zawsze taki. — Zofja Antonowna była widocznie niezadowolona, ale rzuciła półgębkiem objaśnienie: „Nekator“ dość głośno, by Razumow mógł słyszeć. Urywkowe skrzeki tłuściocha zdawały się pochodzić z tego balonu, jaki nosił pod paltotem. Tężyzna jego podstawy, olbrzymie stopy, obwisłe jakby bez życia ręce, rozlane, bezbarwne policzki; cienkie kosmyki włosów, wiszące na tłustym karku, wprawiły Razumowa w osłupienie, będące mieszaniną zgrozy i chęci do śmiechu.
Nikita, przezwany Nekatorem, ze złowrogą podatnością do aliteracji! Razumow słyszał o nim. Nasłuchał się tyle od chwili przebycia granicy o tych znakomitościach wojującej rewolucji, legend, podań, autentycznych kronik, które od czasu do czasu ukazują się ukradkiem przed nawpół niedowierzającym światem. Razumow słyszał o nim. Podobno zabił więcej żandarmów i policjantów, niż którykolwiek z żyjących rewolucjonistów. Jemu powierzano wykonanie wyroków.
Kawałek papieru z literami N. N., istnym pseudonimem mordu, przypięty do martwej piersi pewnego znanego szpiega (ten malowniczy szczegół sensacyjnego zabójstwa przedostał się do gazet), ogłosił światu, że to było jego dzieło: „Z rozkazu komitetu. N. N.“ Coś jakby koniuszczek kurtyny, uniesiony gwoli ciekawości gapiącego się świata. Mówiono o tym Nekatorze biurokratów, prowincjonalnych gubernatorów i lichych donosicieli, że niezliczoną ilość razy jeździł do Rosji, by tam siać postrach wśród figur urzędowych, a w międzyczasach mieszkał nad jeziorem Como z uroczą żoną, całkowicie oddaną sprawie, i dwojgiem małych dzieci. Ale jakim sposobem ten człowiek o powierzchowności tak dziwacznej, że miejskie psy wyły z pewnością na jego widok, mógł się wyślizgiwać z sieci policji?
— No, i co? No i co? — zaskrzeczał. — Jestem tylko szczery. Przecież wiadomo, że tamten był głównym działaczem. Przeto byłoby lepiej, żeby pozostał przy życiu. Byłby pożyteczniejszy. Nie jestem sentymentalny. Mówię co myślę. To chyba proste.
Kwak! Kwak! Kwak! skrzeczał bez najlżejszego poruszenia ten człowiek o złowrogim pseudonimie, ten groteskowy przykład zazdrości zawodowej, ten wykonawca wyroków rewolucyjnych, straszliwy N. N., rozdrażniony, jak modny tenor, gdy śpiew jakiegoś podrzędnego amatora zwróci na siebie uwagę. Zofja Antonowna wzruszyła ramionami. Towarzysz z wojskowym, rudym wąsem pośpieszył ku Razumowowi pełen pojednawczych chęci w swym silnym, huczącym głosie.
— Do stu djabłów! I w dodatku tutaj, prawie na publicznej drodze. Ale pan sam widzisz, co to jest. Jeden z jego żartobliwych wybryków. Zupełnie bez znaczenia.
— Proszę, nie troszcz się pan o to — zawołał Razumow, wybuchając przeciągłym śmiechem. — Nie wspominaj o tem.
Tamten, ze swemi suchotniczemi rumieńcami, jak dwa wypalone piętna na kościach policzkowych, popatrzył na niego przez chwilę i także wybuchnął śmiechem. Razumow, którego wesołość szybko zamarła, postąpił krok naprzód.
— Dość tego — zaczął donośnym, ostrym głosem, choć nogi pod nim drżały. — Nie ścierpię tego więcej. Nie pozwolę nikomu... Rozumiem doskonale, co znaczą te wszystkie przytyki... Pytaj pan, badaj. Nie lękam się, ale nie chcę być czyjąś igraszką.
Wypowiedział już raz takie słowa, zmuszony do tego, w obliczu innych podejrzeń. Był to rodzaj błędnego koła, sprowadzającego znów ten sam protest, niby fatalną konieczność jego życia. Ale się to na nic nie zdało. Zawsze będzie czyjąś igraszką. Na szczęście życie nie trwa wiecznie.
— Nie ścierpię tego! — wrzasnął, uderzając pięścią w dłoń drugiej ręki.
— Cyrylu Sidorowiczu, co ci się stało? — wmieszała się rewolucjonistka z powagą.
Wszyscy teraz patrzyli na Razumowa. Morderca żandarmów i szpiegów zwrócił się frontem ku niemu, wystawiając swój olbrzymi brzuch, niby tarczę.
— Nie wrzeszcz. Ludzie tędy chodzą — Zofja Antonowna obawiała się nowego wybuchu. Parowczyk z Monrepos przybił do przystani nawprost bramy, z ochrypłym gwizdem, którego nikt nie zauważył, i wysadził na brzeg garść pasażerów, którzy się rozeszli w różne strony. Tylko jakiś wczesny turysta w knickerbockerach, z niewielkim z żółtej skóry futerałem na lornetkę, przystanął chwilę, węsząc coś niezwykłego w tej gromadce czterech osób poza zardzewiałą bramą czegoś, co wyglądało jak zapuszczony park pustego, prywatnego domu. Ale był człowiekiem dobrze wychowanym; odwrócił wzrok i poszedł drobnym krokiem wzdłuż alei, oczekując tramwaju.
Skinienie ręki Zofji Antonowny odprawiło obu mężczyzn; huczący, niewyraźny głos, stawał się coraz słabszy, a cieniutki skrzek: „Co takiego? Co się stało“? zmalał w odległości do rozmiarów piskliwej zabawki.
Zostawili go jej. Tyle rzeczy powierzano bezpiecznie doświadczeniu Zofji Antonowny! Jakoż natychmiast jej czarne oczy zwróciły się na Razumowa, a umysł próbował sięgnąć do jądra owego wybuchu. Musiał on mieć jakąś przyczynę. Nikt się nie rodzi działaczem rewolucyjnym. Zmiana przychodzi jak wstrząśnienie, z mocą nagłego powołania, przynosząc ze sobą dręczące wątpliwości, gwałtowne wybuchy, niepewny stan duszy, aż wszystko ułoży się i ukoi w namiętnej bezwzględności przekonania. Zofja Antonowna widywała, a często odgadywała wewnętrzny kryzys, jaki przechodziło mnóstwo młodych mężczyzn i młodych kobiet. Ten młodzieniec wyglądał na posępnego egotystę. A przytem był to specjalny — jedyny okaz. Nie spotkała się nigdy z indywidualnością, któraby ją tak zaciekawiała i dziwiła.
— Trzeba panować nad sobą, Razumowie, kochany przyjacielu. Jeżeli tak dalej pójdzie, zwarjuje pan. Gniewasz się pan na każdego, na siebie jest pan rozgoryczony, ciągle coś wynajdujesz, żeby siebie zadręczać.
— To nie do zniesienia — wybuchnął Razumow urywanym głosem. — Musi pani przyznać, że nie mogę się łudzić co do zachowania... jest ono niejasne... a raczej... aż nadto jasne.
Uczynił rozpaczliwy gest. Nie odwagi mu brakło, lecz poprostu dławił się tą całą atmosferą fałszu, w której sądzone mu było obracać się bez nadziei zaczerpnięcia odrobiny bodaj świeżego powietrza.
— Szklanka zimnej wody przydałaby się panu, ot co — Zofja Antonowna spojrzała na dom i wstrząsnęła głową, a potem na niczem niezmącony spokój jeziora. Z lekkiem, wpółżartobliwem wzruszeniem ramion poradziła to lekarstwo w obliczu takiej jego obfitości.
— Toż pan sam, drogi przyjacielu, rzucasz się na coś, co nie istnieje. Dlaczego? Wyrzuty pan sobie czyni? czy co? To nie ma sensu. Przecież nie mógł pan iść i oddać się im sam w ręce, dlatego, że pańskiego towarzysza złapali.
I zaczęła przekładać mu rozsądnie i obszernie, że nie miał powodu skarżyć się na sposób, w jaki go przyjęto. Każdego trzeba było wyrozumieć do gruntu, nim go przyjęto. Owszem, nikomu, o ile mogła zapamiętać, nie okazano od początku tyle zaufania. Niezadługo, bardzo niezadługo, może wcześniej niż się spodziewa, dadzą mu sposobność wykazania poświęcenia świętej sprawie zmiażdżenia Sromoty.
Razumow, słuchając spokojnie, myślał:
— Chce może uśpić moje podejrzenia. Chociaż, z drugiej strony, nie ulega wątpliwości, że większość ich — to głupcy.
Postąpił parę kroków na bok i, skrzyżowawszy ręce na piersiach, oparł się o kamienny portal bramy.
— Co się tyczy tego, co pozostało ciemnem w losie tego biednego Haldina — zaczęła zwolna Zofja Antonowna, a każde jej słowo było dla Razumowa kroplą roztopionego ołowiu, kapiącą mu jedna po drugiej na czaszkę — co się tyczy tego, chociaż nikt ani na chwilę nie przypisywał ci najmniejszej winy z niedbalstwa, albo tchórzostwa wypływającej — to, mam niejakie wskazówki.
Razumow mimo woli podniósł na nią oczy; Zofja Antonowna skinęła lekko głową.
— Mam. Pamiętasz ten list z Petersburga, o którym wspominałam przed chwilą?
— List? Doskonale. Jakiś żarliwiec opisywał moje zachowanie się w pewien dzień. To przecież aż się niedobrze robi. Wyobrażam sobie, jak się nasza policja cieszy, otwierając te zajmujące i... i... zbyteczne listy.
— O! bynajmniej. Listy nasze nie tak łatwo wpadają w ręce policji, jak sobie wyobrażasz. Ten, o którym mowa, wyszedł z Petersburga, dopiero gdy lody puściły. Zabrał go pierwszy angielski parowiec, który odpłynął Newą tej wiosny. Mamy na nim palacza... jednego z naszych oczywiście. List doszedł mnie z Hull...
Umilkła, jakby zdumiona wyrazem ponurego skupienia w spojrzeniu Razumowa, lecz wnet ciągnęła dalej, znacznie prędzej:
— Mamy tam także naszych, którzy... ale mniejsza z tem. Autor listu opisuje mi pewien wypadek, mogący mieć, według niego, związek z zaaresztowaniem Haldina. Miałam ci właśnie powiedzieć o tem, gdy tamci dwaj nadeszli.
— To był także wypadek — mruknął Razumow — bardzo przyjemny — dla mnie.
— Ach! zostaw pan — zawołała Zofja Antonowna. — Kto zważa na szczekanie Nikity. To człowiek bez żółci. Słuchaj lepiej, co ci powiem. Może będziesz mógł rzucić na to jakie światło. Był w Petersburgu rodzaj miejskiego chłopa, trudniącego się wynajmem koni... Przybył do stolicy, by pracować jako woźnica u kogoś ze swoich krewnych, a skończył na tem, że sam został właścicielem jednego, czy paru powozów.
Mogła sobie oszczędzić lekkiego trudu rzucenia mu giestem rozkazu: „Poczekaj“, bo Razumow nie myślał się odezwać; nie byłby jej przerwał teraz, gdyby nawet chodziło o jego życie. Tylko muskuły twarzy ściągnęły mu się mimowolnie; ale był to ruch powierzchowny; w głębi zaś zachował to samo ponure skupienie jak przedtem.
— Nie był on pospolitym typem w swojej sferze — ciągnęła dalej. — Mieszkańcy domu — mój korespondent rozmawiał z wieloma z pomiędzy nich — a był to jeden z tych olbrzymich domów, w których gnieździ się hańba i nędza.
Zofja Antonowna nie potrzebowała rozwodzić się nad charakterem tego domu. Razumow ujrzał wyraźnie wznoszący się poza jej plecami wielki, murowany budynek, przesłonięty płatkami śniegu, z długim rzędem okien jadłodajni, błyszczących tłusto tuż przy ścianie. Widmo tej nocy prześladowało go. Zwrócił się przeciwko niemu z wściekłością i znużeniem.
— Czy nieboszczyk Haldin nie wspominał ci kiedy o tym domu? przerwała nagle Zofja Antonowna.
— Tak — Razumow dając tę odpowiedź, zastanowił się, czy nie wpadł w pułapkę. Ale to ciągłe okłamywanie tych ludzi było czemś tak upokarzającem, że prawdopodobnie nie byłby powiedział: nie. — Raz mi coś wspomniał — dodał, jak gdyby usiłując przypomnieć sobie. — Bywał tam u robotników.
— Właśnie.
Zofja Antonowna triumfowała. Jej korespondent dowiedział się o tem zupełnie przypadkowo w rozmowie z mieszkańcami domu, zaprzyjaźniwszy się z robotnikiem, który zajmował tam izbę. Opisali mu dokładnie powierzchowność Haldina. Mówił im krzepiące słowa nadziei w ich nędzy. „Przychodził nieregularnie, ale bardzo często i“ — pisał ów korespondent — „czasami spędzał noc w tym domu, śpiąc, jak mi się zdawało, w stajni, znajdującej się w drugiem podwórzu“. Zapamiętaj to, Razumowie. W stajni.
— Tak. Na słomie. Był to zapewne najczyściejszy kąt w całym domu — zauważył Razumow i mimowoli uśmiechnął się, choć w duszy miał piekło.
— Zapewne — przytaknęła kobieta, marszcząc brwi przyczem czarne oczy zbliżyły się ku sobie w sposób złowrogi. Żadne czworonogie bydlę nie zniosłoby tego niechlujstwa nędzy, w jakiej miljony ludzkich istot żyć muszą w Rosji. Odkrycie to dowodziło, iż istniała zażyłość, pomiędzy Haldinem a tym chłopem, właścicielem koni, człowiekiem luźnych obyczajów, którego nie lubiono w domu. Podejrzewano go, że utrzymywał stosunki z szajką rzezimieszków. Wielu z nich poaresztowano. Nie wtedy, kiedy ich wiózł, lecz było podejrzenie, że to on dawał znać policji i...
Rewolucjonistka urwała nagle.
— Czy przyjaciel pana wspominał kiedykolwiek o niejakim Ziemianiczu?
Razumow był przygotowany na to pytanie.
— Gdy mi je postawią, nie zaprzeczę — powiedział sobie. Ale namyślał się.
— Z pewnością — zaczął zwolna. — Ziemianicz, chłop trudniący się wynajmem koni. Tak. Raz z powodu pewnej okoliczności. Ziemianicz!.. Właściciel koni. Że mi to wyszło z pamięci. Była to przecież jedna z ostatnich naszych rozmów.
— To znaczy — rzekła Zofja Antonowna i spoważniała bardzo — to znaczy, Razumowie, że to było bardzo krótko przed — —
— Przed czem? — wrzasnął Razumow do zdumionej kobiety, która się pomimo to nie cofnęła. — Przed... Ach! tak! Oczywiście, że przedtem. Jakżeby mogło być potem? Na kilka godzin przedtem.
— I mówił o nim pochlebnie?
— Z zachwytem! Konie Ziemianicza! Wolna dusza Ziemianicza!
Razumow znajdował jakąś dziką przyjemność w głośnem wymawianiu tego nazwiska, które jeszcze nigdy przed tem przez usta jego nie przeszło. Utkwił pałający wzrok w rewolucjonistce, aż wyraz jej twarzy, jakby urzeczony, przywołał go do porządku.
— Nieboszczyk Haldin — rzekł ze spuszczonemi oczyma, hamując się — skłonny był do przeceniania ludzi, powodując się nagłemi sympatjami, niedostatecznie, że tak powiem, ugruntowanemi.
— Otóż to! — Zofja Antonowna klasnęła w ręce. — W tem leży — według mnie — rozwiązanie zagadki. Mój korespondent, powziąwszy podejrzenia — —
— Aha! Pani korespondent — rzekł Razumow, niemal otwarcie drwiącym głosem. — Jakież to podejrzenia?.. I kto mu ich napędził? Ten Ziemianicz? Jakiś pijaczyna, gaduła...
— Mówisz, jak gdybyś go znał.
Razumow podniósł oczy.
— Nie. Ale znałem Haldina.
Zofja Antonowna z powagą skinęła głową.
— Rozumiem. Każde twoje słowo potwierdza podejrzenia, udzielone mi w tym bardzo zajmującym liście. Tego Ziemianicza znaleziono pewnego dnia wiszącego na haku w stajni.
Razumow zmieszał się tak widocznie, że Zofja Antonowna, spostrzegłszy to, rzekła z żywością:
— Aha! Zaczynasz pojmować.
Pojmował doskonale i widział wyraźnie przy świetle latarni, rzucającej smugi cieniów, ciało w baranim kożuchu i długich butach, wiszące na tle ściany; spiczasta czapka, z końcami związanemi aż po oczy, kryła twarz.
— Ale mnie to nie dotyczy — pomyślał. — Nie, to nie wpływa na moje położenie. Ten człowiek nie wiedział, kto go zbił. Nie mógł wiedzieć.
I zrobiło mu się żal tego starego miłośnika butelki i kobiet.
— Tak. Niektórzy z nich tak kończą — mruknął. — A pani, co o tem myśli, Zofjo Antonowno?
Zofja Antonowna myślała to, co myślał jej korespondent, i myśl tę zamknęła w dwóch wyrazach:
— Wyrzuty sumienia.
Razumow szeroko na to oczy otworzył. Korespondent Zofji Antonowny, nasłuchawszy się opowiadań mieszkańców owego domu, zestawiwszy jedno z drugiem, okazał się bardzo bliskim prawdy co do stosunku Haldina z Ziemianiczem.
— To ja mogę ci powiedzieć — ciągnęła dalej Zofja Antonowna, — że przyjaciel twój chciał się ocalić, a w każdym razie planował ucieczkę z Petersburga, resztę zdając na los szczęścia, i że konie Ziemianicza były częścią tego planu.
— Doszli prawdy — pomyślał Razumow ze zdumieniem, a głośno przytaknął:
— Tak; to możliwe; to bardzo możliwe.
Ale rewolucjonistka twierdziła stanowczo, że tak było. Naprzód ktoś słyszał, jak Haldin i Ziemianicz rozmawiali o koniach. Powtóre, gdy „młody pan“ (nie znali nazwiska Haldina) przestał pokazywać się w domu, mieszkańcy poczęli podejrzewać Ziemianicza, że wie coś o przyczynach tej nieobecności. Ziemianicz zapierał się z rozdrażnieniem, faktem jednak było, że od czasu zniknięcia Haldina spochmurniał i schudł. Wreszcie, w kłótni o jakąś kobietę (do której się umizgał), w której to kłótni uczestniczyła większość mieszkańców, główny jego przeciwnik, atletyczny kramarz, nazwał go wręcz donosicielem i zarzucił mu, że posłał „naszego młodego pana, jak przedtem niejednego rabusia, na Syberję“. Wywiązała się bójka; Ziemianicza zrzucono ze schodów, on zaś pił przez tydzień naumór, wreszcie powiesił się.
Zofja Antonowna wyciągnęła swoje wnioski z tej opowieści. Oskarżała Ziemianicza, że albo wygadał się po pijanemu w szynku, może w tym samym, który się mieścił na dole w owym domu, — że ma wieźć kogoś za miasto, i za pewne jakiś szpieg go podsłuchał, albo poprostu dał znać do policji, poczem zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia. Taki człowiek zdolny był do wszystkiego. Mówiono o nim, że był starym wygą. A jeżeli raz wdał się w konszachty z policją — co się zdawało pewnem, choć się tego zapierał — w związku z owymi rzezimieszkami, oczywiście policja miała go zawsze przez swych podrzędnych agentów na oku, żeby w odpowiedniej chwili coś z niego wyciągnąć. Prawdopodobnie zpoczątku nie przywiązywano wagi do jego gadaniny, aż do dnia, kiedy ten łotr de P— spotkał się z zasłużonym losem. Ach! Ale wtedy, każda najlżejsza wskazówka miała wartość i ostatecznie tak się fatalnie złożyło, że musieli schwytać Haldina.
Zofja Antonówna rozpostarła ręce: — Fatalne.
Fatalność — traf! Razumow zastanowił się w milczącem zdumieniu nad dziwacznem prawdopodobieństwem tych wiadomości. Były one niezaprzeczenie korzystne dla niego.
— A teraz, słuszną jest rzeczą podać ten ostateczny wynik do ogólnej wiadomości. — Zofja Antonówna była znów bardzo spokojną i rozważną. — List ten otrzymała już trzy dni temu, lecz nie mówiła o tem zaraz Piotrowi Iwanowiczowi. Wiedziała, że wkrótce będzie miała sposobność spotkać kilku działaczy, zgromadzonych w bardzo ważnym celu.
— Pomyślałam, że sprawi to większe wrażenie, gdy będę mogła pokazać list wszystkim. Mam go przy sobie w kieszeni. Pojmuje pan, jak byłam rada, natknąwszy się na pana.
„Mnie go nie pokaże“ pomyślał Razumow. „Nie zanosi się na to. Ciekawym, czy powiedziała mi wszystko, co ten jej korespondent wyszperał?“
Ogarnęła go trawiąca chęć zobaczenia listu, ale czuł, że nie powinien tego żądać.
— Proszę, niech mi pani powie, czy to było śledztwo przeprowadzone w tej sprawie?
— Nie, nie — zaprzeczyła. — Znowu ta drażliwość. To pana ogłupia. Alboż nie widzi pan, że nie było o co się zaczepić dla rozpoczęcia śledztwa, gdyby nawet komu było to przyszło na myśl. Zupełna próżnia i na to właśnie powoływały się niektóre osoby, jako na przyczynę przyjęcia cię ostrożnie. A tamto stało się całkowicie przypadkowo, stąd, że mój korespondent zaznajomił się z pewnym inteligentnym garbarzem, mieszkającym właśnie w owej spelunce. Nadzwyczajny zbieg okoliczności.
— Ktoś pobożny — zauważył Razumow z bladym uśmiechem — powiedziałby, że ręka Boga tak wszystkiem pokierowała.
— Mój ojciec nieboszczyk powiedziałby tak — Zofja Antonowna nie uśmiechnęła się. Spuściła oczy. — Chociaż jemu Bóg nigdy nie dopomógł. Dawne to czasy, kiedy Bóg cośkolwiek dla ludzi czynił. W każdym razie tak się stało.
— Wszystko to byłoby zupełnie przykonywającem — rzekł Razumow tonem bezstronnego namysłu, — gdybyśmy mieli pewność, że ów „nasz młody pan“ tych ludzi był istotnie Wiktorem Haldinem. Ale, czy ją mamy?
— O, tak. Co do tego nie może być wątpliwości. Mój korespondent znał tak dobrze powierzchowność Haldina jak twoją — powiedziała rewolucjonistka stanowczo.
— To z pewnością ten czerwononosy student — rzekł sobie Razumow z rozbudzonym na nowo niepokojem.
Czy też jego własna bytność w tym przeklętym domu przeszła niepostrzeżenie? Było to możliwe. Jednak było mało prawdopodobne. Stanowiła ona przecież odpowiedni pokarm dla pospolitych plotek, jakie ten chudeusz zbierał. Jednakże list nic o tem nie wspominał. Chyba, że Zofja Antonowna zataiła przed nim ten szczegół. A jeżeli zataiła, to — dlaczego? Jeżeli tamten głodomór, posiadający taki talent poznawania ludzi z opisu, nie wyszperał tego jeszcze, to tylko do czasu. Wyszpera niewątpliwie i pospieszy napisać drugi list — a wtedy!
Pomimo całego opanowania swego temperamentu, karmionego nienawiścią i pogardą, Razumow zadrżał w duchu. Nie był to pospolity strach, lecz rodzaj niesmaku, że w jakikolwiek sposób ci ludzie się nim posługują. A dołączyła się do tego jakaś przesądna obawa. Teraz, gdy jego położenie stało się pewniejszem dzięki ich własnej głupocie, kosztem Ziemianicza, uczuł potrzebę zupełnego bezpieczeństwa, aby nie być zmuszonym ciągle kłamać, aby móc obracać się pośród nich milcząc, słuchając, nieprzenikniony jak samo przeznaczenie ich zbrodni i głupoty. Czy ten przywilej był już jego własnością? Czy jeszcze nie? Czy nigdy nią nie będzie?
— A więc, Zofjo Antonowno — zaczął, a jego ociąganie się było o tyle szczerem, że niesporo mu było rozstawać się z nią, nie wypróbowawszy jej szczerości pytaniem, na które w żaden sposób nie mógł się zdobyć — a więc, Zofjo Antonowno, skoro tak jest, to — —
— Sam sobie wymierzył sprawiedliwość — zauważyła kobieta, myśląc głośno.
— Co? Ach! tak! Wyrzuty sumienia! — mruknął Razumow z dwuznaczną pogardliwością.
— Nie sądź go tak surowo, Cyrylu Sidorowiczu, dlatego, że stracił pan przez niego przyjaciela. — Nie było cienia miękkości w jej głosie, tylko czarny blask jej oczu zdawał się jakby na chwilę oderwany od mściwych obrazów. — To był człowiek z ludu. Prosta dusza rosyjska jest zawsze skłonna do skruchy. Trzeba o tem pamiętać.
— Na pociechę? — podchwycił Razumow pytająco.
— Przestań szydzić! — wybuchnęła z uniesieniem. — Pamiętaj pan, Razumowie, że kobiety, dzieci i rewolucjoniści nienawidzą ironji, która jest zaprzeczeniem wszelkich zbawczych instynktów, wszelkiej wiary, wszelkiego poświęcenia, wszelkiego czynu. Nie szydź! Zaprzestań! Nie wiem, doprawdy, czem się to dzieje, ale są chwile, kiedy pan mi jesteś wstrętnym!
Odwróciła twarz. Nastąpiła chwila martwego milczenia, jak gdyby całe naprężenie sytuacji wyładowało się w tym wybuchu. Razumow ani drgnął. Nagle Zofja Antonowna dotknęła końcami palców jego rękawa.
— Nie zważaj pan na to!
— Nie zważam — odpowiedział bardzo spokojnie.
Uczuł się dumnym, że ta kobieta nic z jego twarzy wyczytać nie potrafi.
To go ułagodziło, przyniosło mu bodaj chwilową ulgę w tem mętnem przytłoczeniu, jakie go gnębiło. I nagle zadał sobie pytanie:
— Poco ja tam, u djabła, chodziłem do tego domu? To była dopiero głupota.
Ogarnął go głęboki niesmak. Zofja Antonowna nie odchodziła i zaczęła mówić tonem przyjacielskim, pojednawczo, opowiadając w dalszym ciągu o owym sławetnym liście i bardzo drobiazgowych szczegółach, odnoszących się do Ziemianicza, którego jej korespondent nigdy nie widział. Pochowano „ofiarę wyrzutów sumienia“ na kilka tygodni przedtem, nim autor zaczął uczęszczać do owego domu. Zawierał on — ten dom — sporo bardzo dobrego materjału rewolucyjnego. Duch bohaterskiego Haldina wniknął w te siedliska bezdennej nędzy z obietnicą powszechnego zadośćuczynienia za wszystkie krzywdy i niedole, nękające ludzkość. Razumow słuchał, nie słysząc, nurtowany żądzą bezpieczeństwa bez tej poniżającej potrzeby kłamstwa, które chwilami wydawało mu się nie do zniesienia.
Nie. To, czego się pragnął dowiedzieć, nie wysnuje się nigdy z rozmowy. Nie było sposobu potrącić o ten przedmiot. Zaczął żałować, że nie przygotował sobie na użytek zagranicy jakiejś historyjki, w której jego nieszczęsna bytność w owym domu znalazłaby jakieś usprawiedliwienie. Ale gdy opuścił Rosję, nie wiedział, że Ziemianicz powiesił się. I, w każdym razie, kto mógł powiedzieć, że ów „korespondent“ trafi do tej właśnie spelunki, ze wszystkich spelunek, oczekujących zniszczenia w oczyszczającym ogniu rewolucji socjalnej? Ktoby to był powiedział? Nikt!
„To iście djabelska niespodzianka“ myślał Razumow, spokojny w swej postawie nieprzeniknionej wyższości, potakując uwagom Zofji Antonowny o psychologii „ludu“. „O, tak — istotnie“ wtórował chłodno, doznając nerwowego swędzenia w palcach, by wydrzeć jej z gardła upragnioną wiadomość.
I dopiero w ostatniej chwili, na odchodnem, kiedy już nastąpiło w nim niejako odprężenie, Zofja Antonowna potrąciła o tak bardzo obchodzącą go sprawę. Jak do tego przyszło, mógł tylko zgadywać, bo umysł jego uległ roztargnieniu w owym momencie, ale musiało to wyniknąć z utyskiwań Zofji Antonowny na nielogiczną głupotę ludu. Naprzykład ten Ziemianicz. Był skończonym niedowiarkiem, drwił z religji, a jednak w ostatnich tygodniach życia uroił sobie, że mu się ukazał djabeł i wybił go.
— Djabeł — powtórzył Razumow, jak gdyby się przesłyszał.
— Tak. Djabeł we własnej osobie. Słusznie możesz się dziwić, Cyrylu Sidorowiczu.
Tego samego dnia, kiedy zaaresztowano biednego Haldina, wczesnym wieczorem zjawił się jakiś nieznajomy i zbił na kwaśne jabłko Ziemianicza, kiedy ten leżał pijany na śmierć w stajni. Biedaczysko miał całe ciało w sińcach. Pokazywał je mieszkańcom domu.
— Ale pani, Zofjo Antonowno, pani nie wierzy w rzeczywistego djabła?
— A, ty? — odparła krótko kobieta i mruknęła sama do siebie: — Wystarczy złych ludzi, gorszych od djabłów, by ziemię w piekło zamienić.
Razumow popatrzył na nią, siwowłosą lecz krzepką, z głęboką brózdą pomiędzy brwiami i czarnemi oczyma, patrzącemi w dal bezcelowo. Widocznie niewiele sobie robiła z tej historyjki, chyba że i ta obojętność była szczytem przewrotności z jej strony.
— Jakiś młody brunet — tłumaczyła dalej. — Nigdy przedtem ani potem nie widziany. Dlaczego się pan uśmiecha, Razumowie?
— Dlatego, że djabeł pozostał młodym po tylu wiekach — odpowiedział spokojnie. — Ale któż go mógł opisać, skoro Ziemianicz, jak pani powtórzyła, był pijany na śmierć i spał?
— Och! Opisał go właściciel szynku. Jakiś hardy, smagły młodzieniec w studenckim płaszczu wpadł, zapytał o Ziemianicza, zbił go niemiłosiernie i wyleciał ze stajni, nie rzekłszy słowa, pozostawiając szynkarza oniemiałego ze zdziwienia.
— Czy i ten szynkarz wierzy także, że to był djabeł?
— Tego nie umiem powiedzieć. Podobno okazał się bardzo wstrzemięźliwym na tym punkcie. Ci szynkarze to przeważnie skończone łotry. Myślę, że wie o tem więcej, niż ktokolwiek.
— A jakie jest zdanie pani o tem, Zofjo Antonowno? — zapytał Razumow tonem wielkiego zainteresowania. — Pani i jej korespondenta, który tam jest na miejscu.
— Zgadzam się z nim. Zapewne jakiś przebrany wyżeł policyjny. Któż inny mógłby zbić tak nielitościwie bezbronnego człowieka? Zresztą, jeżeli tego dnia węszyli za każdym śladem dawnym czy nowym, to zapewne chcieli mieć Ziemianicza pod ręką dla wskazówek, lub sprawdzenia tożsamości, albo ja wiem. Posłali po niego jakiegoś łotra wywiadowcę, a ten, rozzłoszczony, że go zastał pijanym, połamał na jego żebrach widły stajenne. A później, gdy im poszukiwana zwierzyna wpadła w ręce, już się o tego chłopa nie troszczono.
Takie były ostatnie słowa rewolucjonistki w tej rozmowie, tak bliskie prawdy, a tak daleko odbiegające od niej w swem prawdopodobieństwie myśli i wniosków, jakby dla stwierdzenia raz jeszcze niezwyciężonej natury ludzkich pomyłek, jakby dla ukazania na jedno mgnienie oka najgłębszego dna samooszukiwania się. Razumow, pożegnawszy Zofję Antonownę, wyszedł za bramę, przeszedł wpoprzek gościniec i, wstąpiwszy na małe molo parowcowe, oparł się o barjerę.
W umyśle jego zapanował spokój; spokój, jakiego nie znał od wielu dni, ani na chwilę od owej nocy... owej nocy. Rozmowa z rewolucjonistką ukazała mu grożące niebezpieczeństwo i w tej samej chwili niebezpieczeństwo to rozwiało się w sposób charakterystyczny.
„Powinienem był przewidzieć wątpliwości, jakie powstaną w głowach tych ludzi“ — pomyślał.
Potem uwagę jego zwrócił kamień osobliwego kształtu, leżący na dnie i dokładnie widoczny, i zaczął się zastanawiać nad głębokością wody w tem miejscu. Ale wnet, drgnąwszy, zdumiony nadzwyczajnym przykładem tak nie wporę przychodzącego roztargnienia, powrócił do pierwotnego biegu myśli.
„Powinienem był nagadać im różnych kłamstw okolicznościowych od samego początku“ — powiedział sobie, ze śmiertelną odrazą na samą tę myśl, która na krótką chwilę przerwała znów tok jego rozmyślań.
„Na szczęście, wszystko już teraz w porządku“, zastanowił się, a po pewnym czasie dodał na wpół głośno: — „Dzięki diabłu“ — i zaśmiał się.
Tu uwaga jego zatrzymała się na samobójstwie Ziemianicza. Właściwie sposób, w jaki je wytłumaczono, nie zabawił go, ale powoli dopatrzył się w tem pewnej satyrycznej cierpkości. Przyznał sam przed sobą, że gdyby był wiedział o tem samobójstwie przed opuszczeniem Rosji, nie byłby zdolnym zrobić z tego tak doskonałego użytku dla swych własnych celów. Powinien był czuć się nieskończenie obowiązanym studentowi z czerwonym nosem za jego cierpliwość i bystrość.
— Nadzwyczajny psycholog, jak się pokazuje — pomyślał sarkastycznie. — Wyrzuty sumienia! Właśnie! Oto jaskrawy przykład ślepoty prawdziwych spiskowców, głupiej drobiazgowości ludzi, opanowanych jedną myślą. To był dramat miłości a nie sumienia — ciągnął dalej w duchu Razumow, drwiąco. — Kobieta, do której się ten stary dziad umizgał! Barczysty kramarz, oczywiście rywal, zrzucający go ze schodów...
A w sześćdziesiątym roku życia taki wieczysty kochanek nie przechodzi łatwo do porządku dziennego nad taką sprawą. To był feminista innego pokroju, niż Piotr Iwanowicz. Nawet pociecha butelki nie wystarczyła, być może, w tym najwyższym kryzysie. W tym wieku tylko stryczek mógł ukoić cierpienia niezaspokojonej namiętności. A do tego dołączyło się jeszcze głębokie rozdrażnienie, wywołane niesprawiedliwemi potwarzami i obelgami całego domu, i doprowadzająca do szału niemożność wytłumaczenia tajemniczego obicia.
„Djabeł, co?“ — wykrzyknął w duchu Razumow z takiem podnieceniem, jak gdyby dokonał jakiegoś zajmującego odkrycia. — „Ziemianicz skończył na mistycyzmie. Tyle naszych prawdziwie rosyjskich dusz kończy w ten sposób. Bardzo charakterystyczne!“
Zdjęła go litość nad Ziemianiczem, wielka, bierna litość, taka, jaką odczuwałoby się nad nieświadomym tłumem, biednym ludem widzianym zgóry, niby społeczeństwo pełznących mrówek, pracujących nad swojem przeznaczeniem. Zdawało się, jak gdyby ów Ziemianicz nie był mógł postąpić inaczej. A zarozumiałe i pogardliwe wyrażenie się Zofji Antonowny: „jakiś wyżeł policyjny“ było także charakterystycznie rosyjskie na inny sposób. Ale nie było w tem tragedji. Prawdziwa komedja omyłek! Zupełnie, jak gdyby sam djabeł płatał figle wszystkim pokolei. Naprzód jemu, potem Ziemianiczowi, potem tym rewolucjonistom. Iście po djabelsku. Przerwał sobie ten poważny, myślowy monolog żarcikiem z samego siebie:
— Cóż to? Czy i ja także wpadłem w mistycyzm? Spokojniejszy był niż kiedykolwiek. Odwróciwszy się, oparł się wygodnie plecami o barjerę.
— Wszystko to składa się wprost cudownie — myślał w dalszym ciągu. — Los mojego rzekomego wspólnika nie przyćmiewa już świetności przypisywanego mi czynu. Zawdzięczam to mistycznemu Ziemianiczowi. Los przysłużył mi się w sposób nieprawdopodobny. Nie potrzebuję już kłamać! Należy tylko słuchać i baczyć, by pogarda nie wzięła we mnie góry nad przezornością.
Westchnął, skrzyżował ręce, zwiesił podbródek na piersi; długi czas minął, nim ocknął się, przypomniawszy sobie, że ma coś ważnego do spełnienia tego dnia. Coby to było, nie mógł sobie natychmiast uprzytomnić, lecz nie wysilał pamięci, bo miał jakąś mętną świadomość, że przypomni sobie niebawem.
Uszedł nie więcej niż ze sto jardów ku miastu, gdy zwolnił kroku i prawie się wzdrygnął na widok postaci, zdążającej w przeciwnym kierunku, udrapowanej w płaszcz, w miękkim kapeluszu o szerokich kresach, malowniczej ale drobnej, jak gdyby widzianej przez drugi koniec lornetki teatralnej. Niepodobieństwem było uniknąć tego maleńkiego człowieka, bo nie było gdzie się cofnąć!
— Jeszcze jeden idący na to tajemnicze zebranie — pomyślał Razumow. Nie omylił się w swem przypuszczeniu, tylko że ten jeden, w przeciwieństwie do tamtych, przybyłych zdaleka, był mu osobiście znany. Miał nadzieję wyminąć go, poprzestając na ukłonie, ale niesposób było udać, że się nie widzi chudej, włosami porośniętej rączki, wyciągającej się przyjacielsko z pomiędzy fałd płaszcza, zarzuconego na ramię z hiszpańska pomimo bardzo ciepłego dnia.
— Jak się miewa Herr Razumow — zabrzmiało po niemiecku, przez to samo jeszcze bardziej wstrętne przedmiotowi tego uprzejmego powitania. Ten drobniutki człowieczek wyglądał zbliska jak zmniejszenie normalnie wyrosłego mężczyzny o wyniosłem czole, odsłoniętem na chwilę przez uchylenie kapelusza, i obfitej szpakowatej brodzie, rozkładającej się na proporcjonalnie szerokiej piersi. Kształtny, śmiało zarysowany nos sterczał nad cienkiemi ustami, tonącemi w obfitości cienkich włosów. Wszystko to — wydatne rysy, silne w swej względnej małości członki — wydawało się delikatne, ale bynajmniej nie wątłe, za wielkie jedynie wydawały się oczy w migdał wycięte i brunatne, o białkach zlekka nabiegłych krwią, jakby od zbytniego pisania przy lampie. Ta swojego rodzaju znakomitość w środowisku rewolucyjnem była dobrze znaną Razumowowi. Poliglota, niewiadomego pochodzenia, anarchista o pedantycznym a mimo to wściekłym temperamencie, niesłychanie zapalczywy, był on potęgą w odwodzie, ten gwałtowny pamflecista, domagający się rewolucyjnej sprawiedliwości, ten Juljusz Laspara, wydawca „Żyjącego Świata“, powiernik spiskowców, nakładca podżegawczych broszur i manifestów; uchodził za wtajemniczonego w każdą robotę konspiracyjną. Mieszkał w starej dzielnicy miasta, w wąskim, ponurym domku, podarowanym mu przez naiwnego średniej sfery wielbiciela jego wymowy humanitarnej. Wraz z nim mieszkały tam dwie jego córki, przerastające go o głowę i ramiona, i blady, chudy, sześcioletni chłopczyk, snujący się cicho po ciemnych pokojach, w bawełnianem niebieskiem ubranku i niezgrabnych bucikach, którego przynależności do tej rodziny nikt z obcych nie byłby mógł określić. Juljusz Laspara wiedział niewątpliwie, która z jego córek, zniknąwszy niespodzianie z domu na lat parę, wróciła równie niespodzianie jako posiadaczka tego dziecka, ale z nadzwyczajną pedanterją powstrzymywał się od pytania o szczegóły, nie wyłączając z nich nazwiska ojca, ponieważ dochodzenie ojcostwa nie należało do funkcji anarchistów. Razumow dwukrotnie przestępował próg tego mieszkania, złożonego z kilku ciemnych pokoików na najwyższem piętrze, o oknach zakurzonych, pełnych śmiecia wszelkiego rodzaju, niedopitych szklanek herbaty na każdym stole; podczas gdy obie panny Lasparówny wałęsały się dookoła, zagadkowo milczące, z zaspanemi oczami, bez gorsetów, podobne w swych zmiętych sukniach i ogólnym nieporządku do starych lalek, a wielki lecz nieznany ogółowi Juljusz sterczał na stołku o trzech nogach, zawsze gotów do przyjęcia gości, porzucając natychmiast pióro i w jakiś szczególny sposób prezentując swe wyniosłe czoło i wielką, poważną brodę. Gdy schodził ze swego trójnoga, wyglądał, jak gdyby zstępował z wyżyn Olimpu. Wszystko dokoła czyniło go wtedy jeszcze bardziej karzełkowatym: jego córki, sprzęty, każdy gość przeciętnego wzrostu. To też bardzo rzadko opuszczał swe stanowisko, a jeszcze rzadziej wychodził z domu w biały dzień. Widocznie jakaś ważna przyczyna skłoniła go do tego dzisiaj. Widocznem również było, że pragnie być uprzejmym dla Razumowa, którego przyjazd wywołał pewne wrażenie w świecie zbiegów politycznych. Już po rosyjsku, którym to językiem mówił i pisał, jak kilkoma innemi europejskiemi, nie wykwintnie lecz biegle, zapytał, czy Razumow zapisał się już na uniwersytet. A gdy młodzieniec wstrząsnął głową przecząco:
— Ma pan jeszcze dosyć czasu, a nim to nastąpi, mógłbyś coś dla nas napisać.
Laspara poprostu nie mógł zrozumieć, jak ktoś może się wstrzymać od napisania artykułu, czy to z dziedziny ekonomji, czy historji, czy rewolucji socjalnej. A właśnie zdarzyło się, że jeden z jego przyjaciół zawiązał stosunki z pewnem pismem londyńskiem, o bardzo postępowym kierunku.
— Musimy kształcić, kształcić wszystkich — rozwijać wielką ideję bezwzględnej swobody i sprawiedliwości rewolucyjnej.
Razumow mruknął kwaśno, że nawet nie zna angielskiego języka.
— Pisz pan po rosyjsku. Damy to do przetłumaczenia. O to niema kłopotu. Ot, nie szukając daleko, mamy pannę Haldin. Moje córki odwiedzają ją czasem. — Skinął głową znacząco. — Ona nic nie ma do roboty; nic nigdy nie robiła. Wywiąże się z tego dobrze z małą pomocą. Tylko pan pisz. Musisz pisać. Wiesz. Więc jak na teraz — do widzenia.
Skinął ręką i odszedł. Rozumow oparł się o niski mur, popatrzył za nim, splunął gwałtownie i zawrócił w swoją stronę, mruknąwszy gniewnie:
— Przeklęty żyd.
Dlaczego tak go nazwał, nie wiedział. Juljusz Laspara mógł być również dobrze Transylwańczykiem, Turkiem, Hiszpanem, lub obywatelem którego z miast Hanzeatyckich. Powieść ta nie jest historją Zachodu, więc wykrzyknikowi temu musi towarzyszyć objaśnienie, że był on poprostu wyrazem pogardy i nienawiści, najlepiej przystosowanym do uczuć, rozsadzających w owej chwili piersi Razumowa. Zionął cały wściekłością, jak gdyby go spotkała jakaś osobista zniewaga. Szedł naoślep, instynktownie trzymając się wybrzeża, przez ładny, nudny ogród, w którym nudni ludzie siedzieli na krzesłach pod drzewami, aż gdy złość opuściła go, spostrzegł, że znajduje się na środku długiego, szerokiego mostu. Zwolnił odrazu kroku. Na prawo, za maleńkiemi przystaniami zobaczył zielone wzgórza okalające Petit Lac w całej cudnej banalności krajobrazu, malowanego na tekturze, z daleką perspektywą wody nieruchomej i błyszczącej, jak płachta blachy.
Odwrócił głowę od tego widoku, stworzonego dla turystów, i szedł dalej z oczyma utkwionemi w ziemię. Parę osób musiało mu zejść z drogi, a potem odwróciło się, patrząc ze zdumieniem na jego głęboką zadumę. Nalegania wywrotowego dziennikarza dziwnie mu w mózgu utkwiły. Pisać. Musi pisać! On! Pisać! Olśniło go nagłe światło. Pisać, to było właśnie to, co postanowił uczynić tego dnia. Postanowił nieodwołalnie, a potem zapomniał. Ta niepoprawna skłonność do wymykania się z narzuconych mu obowiązków położenia przedstawiała poważne niebezpieczeństwo. Gotów był pogardzać sobą za to. Co to było? Lekkomyślność czy głęboko zakorzeniona słabość? A może jakiś lęk bezwiedny?
— Czyżbym się cofał? To niemożliwe. To być nie może. Cofać się teraz byłoby gorzej, niż popełnić samobójstwo duchowe; byłoby czemś w rodzaju moralnej zagłady — myślał. — Czy podobna, abym miał konwencjonalne sumienie?
Odrzucił tę hypotezę z pogardą i, przystanąwszy na brzegu chodnika, chciał przejść na drugą stronę i dalej iść szeroką ulicą naprost mostu, nie dla żadnej innej przyczyny, tylko dlatego, że ją miał przed sobą. Ale w tej samej chwili nadjechało parę powozów i jakaś wolno wlokąca się fura, i Razumow nagle skręcił na lewo i szedł znów wzdłuż wybrzeża, ale tym razem oddalając się wciąż od jeziora.
— Może to wypływa ze stanu mego zdrowia — pomyślał, podając w wątpliwość swój stan fizyczny, co było u niego rzeczą bardzo niezwykłą, bo wyjąwszy paru niedomagań w dzieciństwie, nigdy dotąd nie chorował. Ale i w tem także tkwiło niebezpieczeństwo. Z drugiej strony jednak mogło się zdawać, że jest przedmiotem jakiejś osobliwej opieki.
„Gdybym wierzył w Opatrzność“ — rzekł do siebie z jakąś posępną żartobliwością, „widziałbym w tem działanie Jej ironicznego palca. Żeby taki Juljusz Laspara zaszedł mi drogę, jakby umyślnie, aby mi przypomnieć, że... Pisz pan — powiedział. — Powinieneś pisać! — Wiem o tem, że powinienem... I będę pisał, niema obawy. Poto wszak tu jestem. A w przyszłości będę miał o czem pisać“.
Podniecał się tem myślowem monologowaniem. Ale konieczność pisania wywoływała konieczność jakiegoś spokojnego miejsca, odosobnienia, więc oczywiście powrotu do domu, co znowu napełniało go nieokreślonym lękiem, jak gdyby niewiadome niebezpieczeństwo czyhało na niego wśród tych wstrętnych czterech ścian.
— „A gdyby tak któremu z tych rewolucjonistów“ zapytał sam siebie „przyszła ochota odwiedzić mnie, podczas gdy będę pisał?“ i samo przypuszczenie takiej przerwy przejęło go dreszczem. Wprawdzie mógł się zamknąć na klucz, lub poprosić sklepikarza zdołu (który sam był jakimś zbiegiem politycznym), żeby powiedział, jeśli kto zapyta o niego, że go niema w domu. Ale tego rodzaju ostrożności nie mogły mu wyjść na dobre. Musi prowadzić życie nie dające najlżejszego powodu do podejrzeń lub nawet zaciekawienia z powodu choćby tak błahego, jak zwłoka w otwarciu drzwi na klucz zamkniętych.
„Chciałbym być gdzieś w polu, o całe mile zdala od każdego zamieszkanego miejsca“ pomyślał.
Bezwiednie skręcił jeszcze raz na lewo i teraz uświadomił sobie, że jest znów na jakimś moście. Ten był znacznie węższy niż tamten i tworzył rodzaj załamania pod kątem, w którem to miejscu krótka odnoga łączyła go z sześciokątną wysepką, wyżwirowaną, o brzegach ocembrowanych kamieniem z nadzwyczajną starannością. Parę wysokich topoli i kilka innych drzew stało na czystym, ciemnym żwirze, a pod niemi umieszczono kilka ogrodowych ławek i bronzowe popiersie Jana Jakuba Rousseau na piedestale.
Zaszedłszy tu, Razumow przekonał się, że oprócz kobiety, sprzedającej napoje orzeźwiające w drewnianej altance, nie było żywej duszy na wysepce.
Ten maleńki okruch ziemi, noszący imię Jana Jakuba Rousseau, tchnął jakaś naiwną, obrzydliwą i ckliwą prostotą. Było to zarazem pretensjonalne i liche. Zażądał szklanki mleka, którą wypił duszkiem (nie miał w ustach od rana nic oprócz herbaty), poczem już odchodził zmęczonym, ociężałym krokiem, gdy myśl pewna zatrzymała go nagle. Znalazł przecież to czego szukał. Jeżeli można było zapewnić sobie samotność na otwartem powietrzu, pośrodku miasta, to chyba tu, na tej głupiej wysepce, do której jedyny dostęp przez ową odnogę mostku widoczny był jak na dłoni.
Zawrócił i usiadł ciężko na ławce. To było właśnie odpowiednie miejsce do owego pisania, które tak mu niesporo było rozpocząć. Potrzebne przybory miał przy sobie.
— Będę tu zawsze przychodził — powiedział w duchu i siedział długo bez poruszenia, jak odrętwiały, nie myśląc, nie patrząc i nie słysząc, prawie bez życia. Dopiero gdy słońce zaczęło zasuwać się za dachy domów poza jego plecami i rzucać cień na domy po drugiej stronie jeziora, naprost wysepki, wydobył z kieszeni pióro atramentowe, położył mały notes na kolanie i zaczął pisać prędko, podnosząc od czasu do czasu oczy na łącznikowy odłamek mostku. Spojrzenia te były niepotrzebne, gdyż widzianym zdaleka przechodniom nawet nie śniło się spojrzeć w stronę wysepki, gdzie osadzona tu na wygnaniu podobizna autora „Umowy Społecznej“ tronowała nad pochyloną głową Razumowa w ponurej nieruchomości bronzu. Skończywszy pisanie, Razumow z rodzajem gorączkowego pośpiechu odłożył pióro, poczem wpakował notes do kieszeni, wydarłszy z niego poprzednio zapisane kartki, które następnie wygładził bardzo starannie na kolanie. Wtedy oparł się o poręcz ławki i siedział bez ruchu, trzymając papiery w lewej ręce. Gdy mrok zapadł zupełnie, wstał i zaczął przechadzać się zwolna pod drzewami.
— Niema najmniejszej wątpliwości, że teraz jestem bezpieczny — pomyślał.
Bystry jego słuch wyłowił ledwo dosłyszalny szmer prądu, rozbijającego się o cypel wysepki, i zaczął wsłuchiwać się w te odgłosy z zajęciem. Ale nawet dla tak zaostrzonego słuchu były one zbyt nieuchwytne.
— Nadzwyczajne zajęcie wynalazłem sobie — mruknął. I przyszło mu na myśl, że był to może jedyny odgłos, którego mógł słuchać niewinnie i dla własnej przyjemności. Tak; plusk wody, szmer wiatru, oba tak zupełnie obce ludzkim namiętnościom. Wszystkie inne odgłosy tej ziemi plugawiły samotność duszy.
Takiego uczucia doznawał Razumow, mając na myśli oczywiście swoją własną duszę i używając tego określenia nie w znaczeniu teologicznem lecz w zastosowaniu do tej cząstki jego jestestwa, które nie było jego ciałem, i której groziło większe niebezpieczeństwo od ogni tej ziemi. I trzeba przyznać, że w danym wypadku gorycz samotności, z powodu której tak cierpiał Razumow, nie była zgoła chorobliwem zjawiskiem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.