W oczach Zachodu/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II

Egerja „rosyjskiego Mazziniego“ sprawiała na pierwszy rzut oka bardzo silne wrażenie trupią wprost nieruchomością swej mocno wymalowanej twarzy. Oczy wydawały się nadzwyczajnie błyszczące. Obcisła, doskonale zrobiona, ale już nieświeża suknia uwydatniała elegancką smukłość kibici. Chrypliwy głos, zapraszający Razumowa, aby usiadł; sztywność wyprostowanej postawy, z jedną ręką wyciągniętą wzdłuż poręczy kanapy; czarność rozszerzonych źrenic, odbijająca rażąco od wypukłych białek, wszystko to sprawiło na Razumowie wrażenie silniejsze niż cokolwiek bądź od chwili jego potajemnego wyjazdu z Petersburga.
— Czarownica w paryskiej sukni — pomyślał. — Wiedźma! — I aż się zawahał, czy podejść do niej, nie rozumiejąc, co chrypliwy głos mówi.
— Usiądź pan, proszę. Przysuń sobie krzesło. Tu — —
Usiadł. Zbliska ta wymalowana twarz o ostrych wgłębieniach po obu stronach ukarminowanych ust zdumiała go. Przyjęto go uprzejmie, z uśmiechem, który mu przypomniał trupią czaszkę z wyszczerzonemi zębami.
— Od pewnego czasu słyszymy wciąż o panu.
Razumow nie wiedział, co ma odpowiedzieć, i mruknął kilka słów bez związku.
— A wie pan na co się skarżą powszechnie? Na pańską wielką wstrzemięźliwość słów.
Razumow pomilczał chwilę, myśląc, coby odpowiedzieć.
— Ja, proszę pani, jestem człowiekiem czynu — rzekł wreszcie zmatowanym głosem, spoglądając w sufit.
Piotr Iwanowicz stał przy swojem krześle w poważnem, wyczekującem milczeniu. Razumowowi uczyniło się ckliwo. Jakim mógł być wzajemny stosunek tych dwojga ludzi? Ona, jak zgalwanizowany trup z jakiejś powieści Hoffmana; on — apostoł feministycznej Ewangelji dla całego świata i ultra - rewolucjonista prócz tego! Ta stara, wymalowana mumja o niezgłębionych oczach i ten krępy, o byczym karku feminista... Co to było? Czem ona go oczarowała?...
— Pewnie pieniędzmi — pomyślał Razumow. — Baba ma miljony.
Ściany i posadzka pokoju były nagie jak stodoła. Nieliczne sprzęty powyciągano z lamusów i wzięto do użytku, nie okurzywszy ich nawet porządnie. Były to rupiecie, które pozostawiła wdowa po bankierze. Okna bez firanek wyglądały brzydko i nieprzytulnie. W dwóch były spuszczone brudne, żółtawo-białe rolety. Wszystko to mówiło nie o nędzy lecz o niechlujnem skąpstwie.
Ochrypły głos z kanapy zaskrzypiał gniewnie:
— Rozgląda się pan, Cyrylu Sidorowiczu. Ograbiono mnie bezwstydnie, zrujnowano.
Skrzekliwy, jakby mimowolny wybuch śmiechu przerwał jej na chwilę.
— Niewolnicza natura znalazłaby pociechę w tem, że głównym grabieżcą był ktoś wysoko postawiony, ni mniej ni więcej tylko Wielki Książę. Rozumie pan, panie Razumow? Wielki Książę! Nie! Nie ma pan pojęcia, jacy to są złodzieje! Skończeni złodzieje!
Pierś jej podniosła się gwałtownie, ale wyciągnięte wzdłuż poręczy ramię ani drgnęło.
— Zaszkodzisz sobie tylko — wymówił głęboki głos, który przerażonym oczom Razumowa wydał się wychodzącym raczej z pod okularów Piotra Iwanowicza, niż z jego ust, które się ledwo poruszyły.
— I cóż stąd? Powtarzam, złodzieje. Voleurs! Voleurs!
Razumowa oszołomił zupełnie ten niespodziewany wybuch, zawodzący i skrzekliwy, ale nadewszystko histeryczny.
Voleurs! Voleurs! Vol....
— Żadna siła na ziemi nie zdoła ograbić cię z twego genjuszu! — zahuczał Piotr Iwanowicz potężnym basem, ale nie poruszywszy się wcale.
Nastąpiło głębokie milczenie.
Razumow pozostał pozornie niewzruszony.
„Co znaczy ta komedja?“ — pomyślał.
Wtem jakieś drzwi za nim stuknęły i „dama do towarzystwa“ w wyszarzanej spódnicy i przetartej bluzce weszła szybko, stąpając na piętach i niosąc w obu rękach duży samowar, widocznie za ciężki dla niej. Razumow poruszył się instynktownie, żeby jej pomóc, co ją tak wystraszyło, że omal nie upuściła swego syczącego ciężaru. Dodźwigała go jednak do stołu i miała tak przerażoną minę, że Razumow pośpieszył usiąść zpowrotem. Następnie przyniosła z sąsiedniego pokoju cztery szklanki, czajnik i cukiernicę na czarnej, żelaznej tacce. Skrzekliwy głos zapytał nagle z kanapy:
Les gâteaux? Pamiętałeś o ciastkach?
Piotr Iwanowicz, nie rzekłszy słowa, wyszedł do sieni i wrócił natychmiast z paczką, owiniętą w biały, połyskujący papier, którą widocznie dobył z wnętrza swego kapelusza. Z niewzruszoną powagą rozwiązał sznurek i, wygładziwszy papier, położył paczkę na stole w pobliżu ręki pani de S—. „Dama do towarzystwa“ nalała herbatę, poczem zaszyła się w najdalszy kąt pokoju. Raz po raz pani de S— wyciągała szponiastą rękę, błyszczącą kosztownemi pierścieniami, ku ciastkom, brała z nich jedno i pochłaniała, ukazując żarłocznie duże zęby wprawiane. W trakcie tego mówiła ochrypłym głosem o położeniu na Bałkanach, budując wielkie nadzieje na powikłaniach politycznych, jakie tam wyniknąć mogły i wywołać w Rosji ruch oburzenia narodowego przeciw tym złodziejom — złodziejom — złodziejom.
— Zaszkodzisz sobie tylko — wtrącił Piotr Iwanowicz, podnosząc swój szklany wzrok. Palił papierosy i pił herbatę w milczeniu bez przerwy. Gdy skończył jedną szklankę, kiwał ręką przez ramię. Na ten znak „dama do towarzystwa“, czekająca w swoim kąciku z okrągłemi oczami, jak baczne zwierzę, podbiegła do stołu i nalała mu pełną szklanicę.
Razumow spojrzał na nią parę razy. Była zmieszana, drżąca, choć ani pani de S— ani Piotr Iwanowicz nie zwracali na nią najlżejszej uwagi.
— Co oni zrobili temu biednemu stworzeniu? — zapytywał siebie Razumow. — Czy pomieszali jej w głowie duchami, czy poprostu biją ją, gdy nikt nie widzi?
Gdy podawała mu drugą szklankę, zauważył, że usta jej drżą jak u wystraszonej osoby, która tylko co ma przemówić. Ale, oczywiście, nie rzekła nic i wróciła do swego kącika, jakby tuląc do łona uśmiech, jakim ją na podziękowanie obdarzył.
— Może wartoby nawiązać z nią znajomość — pomyślał Razumow nagle.
Uspokajał się stopniowo, zdając sobie sprawę z położenia, w jakiem się znalazł, może po raz pierwszy od chwili, gdy Wiktor Haldin wszedł do jego pokoju... i wyszedł z niego. Uświadamiał sobie wyraźnie, że jest przedmiotem upiornej uprzejmości sławnej, czy osławionej pani de S—.
Pani de S— przekonywała się z zadowoleniem, że ten młodzieniec nie był podobnym do innych rewolucyjnych typów członków komitetów, tajnych emisarjuszów, pospolitych i nieobytych towarzysko zbiegłych profesorów, ordynarnych studentów, eks-łataczy z twarzami apostolskiemi, suchotniczych i obdartych zapaleńców, młodych żydków i wszelkiego rodzaju hołoty, skupiającej się zazwyczaj dokoła Piotra Iwanowicza — fanatyków, pedantów, proletarjuszów. Przyjemnie było mówić do tego młodzieńca, o wybitnie urodziwej powierzchowności — pani de S— bowiem niezawsze bywała usposobiona mistycznie — a małomówność Razumowa usposabiała ją do tem większej gadatliwości. Przedmiotem jej były wciąż Bałkany. Znała wszystkich mężów stanu w tamtych stronach, Turków, Bułgarów, Czarnogórców, Rumunów, Greków, Armeńczyków, młodych i starych, żywych i umarłych. Za pieniądze łatwo było wzniecić pożar na Półwyspie i oburzyć uczucia narodu rosyjskiego... Wołanie opuszczonych braci mogło się dać słyszeć, a wówczas, przy ogólnem podnieceniu ludu wystarczy parę pułków, by wszcząć rewolucję wojskową w Petersburgu i skończyć z tymi złodziejami...
„Widocznie trzeba mi tylko siedzieć i słuchać“ pomyślał milczący Razumow. „Co się tyczy tego włochatego, wstrętnego grubasa (takim epitetem obdarzył Razumow w duchu popularnego głosiciela koncepcji feministycznej ustroju społecznego), co się jego tyczy, to i on przy całej swej przebiegłości wygada się zczasem“.
Razumow przestał myśleć na chwilę. Potem zrodziła się w jego mózgu posępna uwaga; ironiczna i gorzka:
„Mam dar budzenia zaufania“. I roześmiał się głośno. To dodało bodźca wymalowanej, błyszczącookiej starej wiedźmie na kanapie.
— Tak, tak, śmiej się pan — wrzasnęła ochryple. — Cóż innego tu można począć! Skończeni oszuści i jacy nikczemni oszuści. Tandetni Niemcy — Holstein - Gottorps. Może to i niebezpiecznie mówić kim i czem oni są. Rodzina, która ma taką istotę, jak Katarzyna Wielka, pośród swoich przodków — pan rozumie — —
— Zaszkodzisz sobie tylko — rzekł Piotr Iwanowicz cierpliwie ale stanowczo. To upomnienie wywarło zwykły wpływ na jego Egerję. Przymknęła ciężkie, bezbarwne powieki i poprawiła się na kanapie. Jej ruchy kanciaste i pozbawione życia zdawały się zupełnie automatyczne teraz, gdy oczy miała zamknięte. Niebawem otworzyła je szeroko. Piotr Iwanowicz pił herbatę spokojnie, bez pośpiechu.
— Nie, doprawdy — rzekła, zwracając się wprost do Razumowa — ci, co pana w drodze tutaj poznali, mieli słuszność. Jest pan ogromnie wstrzemięźliwym. Nie powiedział pan dwudziestu słów, odkąd pan jest tutaj. A i twarz pana nie zdradza tego, co myślisz.
— Słuchałem, pani — rzekł Razumow, po raz pierwszy posługując się francuszczyzną z pewnem wahaniem, nie był bowiem pewny swego akcentu. Ale ta francuszczyzna sprawiła doskonałe wrażenie. Pani de S— spojrzała znacząco na okulary Piotra Iwanowicza, jak gdyby chcąc mu udzielić swego przeświadczenia o zaletach tego młodzieńca. Skinęła nawet zlekka głową w jego kierunku i Razumow usłyszał ją, szepcącą słowa: „Później w służbie dyplomatycznej“, co mogło się odnosić tylko do korzystnego wrażenia, jakie sprawił. Fantastyczna niedorzeczność tego powiedzenia wzburzyła go, jakby urągowisko wobec jego zwichniętej karjery. Piotr Iwanowicz, niewzruszony, jak gdyby był głuchy, popijał herbatę. Razumow uczuł, że musi coś powiedzieć.
— Tak — zaczął zwolna, jak gdyby wypowiadając pogląd już przemyślany. — Istotnie. Nawet gdy się planuje wojskową rewolucję, usposobienie ludu musi być brane w rachubę.
— Zrozumiał mnie pan doskonale. Niezadowoleni muszą być uduchowieni. Ale tego przeciętne mózgi komitetów rewolucyjnych nie chcą zrozumieć. Nie są do tego zdolne. Zeszłego miesiąca, naprzykład, był w Genewie Mordatjew. Piotr Iwanowicz przyprowadził go tutaj. Zna pan Mordatjewa? Musiałeś o nim słyszeć! Nazywają go orłem — bohaterem! A nie zrobił nawet połowy tego, czego pan dokonał. Nie próbował nawet...
Pani de S— poruszyła się kanciasto na kanapie.
— Oczywiście, chcieliśmy usłyszeć jego zdanie. Czy pan wie co mi powiedział: „Co nam do intryg bałkańskich? Musimy poprostu wytępić łotrów“. Wytępić, to bardzo dobrze... Ale co potem? Głupiec! Krzyknęłam na niego: „Ależ panie, wy musicie uduchowić, rozumiesz pan — uduchowić szemrzące masy!“
Nerwowym ruchem poszukała w kieszeni chusteczki i przycisnęła ją do ust.
— Uduchowić? — powtórzył Razumow pytająco, patrząc na jej pierś falującą. Długie końce starej, czarnej koronki, jaką miała na głowie, zsunęły jej się z ramion i wisiały po obu stronach wyróżowanych policzków.
— Wstrętny typ — wybuchnęła pani de S—. Wyobraź pan sobie gościa, który kładzie pięć kawałków cukru do herbaty... Tak; powiadam: uduchowić. Jakże inaczej uczynić niezadowolenie skutecznem i powszechnem?
— Słuchaj tego, młodzieńcze — wtrącił Piotr Iwanowicz z namaszczeniem. — Skutecznem i powszechnem.
Razumow spojrzał na niego podejrzliwie.
— Niektórzy twierdzą, że dokona tego głód.
— Tak! wiem. Nasz lud bywa stale głodnym. Ale głodu nie można uczynić powszechnym. Zresztą, nam nie chodzi o wytworzenie rozpaczy. Rozpacz nie jest podporą moralną. Nam trzeba oburzenia, buntu...
Pani de S— opuściła swą chudą rękę na kolana.
— Nie jestem jakimś Mordatjewem — zaczął Razumow.
Bien sûr — szepnęła pani de S — —
— Chociaż i ja również gotów jestem powiedzieć: wytępić! wytępić. Ale w mojej nieświadomości roboty politycznej pozwolę sobie zadać jedno pytanie: czy ta... hm! intryga bałkańska nie zajęłaby zbyt wiele czasu?
Piotr Iwanowicz wstał i spokojnie podszedł do okna. Równocześnie Razumow usłyszał stuk zamykających się drzwi. Odwrócił głowę i zobaczył, że dama do towarzystwa wysunęła się z pokoju.
— W sprawach politycznych jestem superrealistką — przerwała milczenie twardo pani de S—.
Piotr Iwanowicz odstąpił od okna i dotknął zlekka ramienia Razumowa. Był to znak do odwrotu, ale jednocześnie wielki feminista rzekł ze szczególnym naciskiem, zwracając się do pani de S—!
— Eleonoro!
Cokolwiek bądź to miało oznaczać, zdawała się nie słyszeć. Siedziała, zasunięta w kąt kanapy, jak figura drewniana. Nieruchoma cierpkość jej twarzy, obramowana czarną, zrudziałą koronką, miała w sobie coś okrutnego.
— Co się tyczy wytępienia — zakrakała, zwracając się do słuchającego uważnie Razumowa — w Rosji istnieje tylko jedna klasa, którą trzeba wytępić. Tylko jedna. A ta klasa składa się z jednej tylko rodziny. Rozumiesz mnie pan? Tę rodzinę trzeba wytępić.
Jej sztywność miała w sobie coś przerażającego, jak sztywność trupa galwanizowanego siłą morderczej nienawiści, by mówił srogo i patrzył błyszczącym wzrokiem. Widok ten niejako urzekł Razumowa, który mimo to czuł się bardziej panem siebie niż kiedykolwiek, od chwili gdy wszedł do tego niesamowicie pustego pokoju. Ale stojący przy nim wielki feminista powtórzył znowu ostrzegawczo:
— Eleonoro!
Lecz i tym razem puściła napomnienie mimo uszu. Jej wykarminowane usta poruszały się z nadzwyczajną szybkością. I trzepała dalej, że duch wyzwolenia użyje broni przed którą rzeki rozstąpią się, jak Jordan, a twierdze padną, jak mury Jerychońskie. Plagi, klęski, cuda i wojny dokonają dzieła wyswobodzenia. Kobiety...
— Eleonoro!
Umilkła; usłyszała go nakoniec. Przycisnęła rękę do czoła.
— Co takiego?... Ach, tak!... Ta dziewczyna... siostra...
Miała na myśli pannę Haldin. Te panie prowadziły bardzo odosobniony tryb życia. W Rosji mieszkały na prowincji, nieprawdaż? Matka miała być bardzo piękną; pozostały jeszcze ślady. Piotra Iwanowicza uderzyło to poprostu, gdy odwiedził je po raz pierwszy. Ale przyjęły go tak zdumiewająco chłodno...
— Jego! naszą chlubę narodową! — wykrzyknęła pani de S— z nagłem uniesieniem. — Cały świat go uwielbia!...
— Nie znam tych pań — rzekł Razumow głośno, wstając z krzesła.
— Co pan mówi, Cyrylu Sidorowiczu! Przecież, jak słyszę, rozmawiał pan tu z nią w ogrodzie, któregoś dnia?
— Tak; w ogrodzie — rzekł Rozumow posępnie. Potem dodał z wysiłkiem:
— Sama mi się przedstawiła.
— A potem uciekła od nas wszystkich — ciągnęła dalej pani de S— z upiorną żywością. — Przyszedłszy tu, do samych drzwi. Co za szczególne postępowanie! Ja sama byłam kiedyś nieśmiałą, prowincjonalną gąską. Tak, Razumowie (temu poufałemu zwrotowi towarzyszył taki przerażający grymas rzekomej serdeczności, że Razumow aż się wzdrygnął), tak. Pochodzę z przeciętnej rodziny prowincjonalnej.
— Ty, Eleonoro, jesteś wyjątkową istotą — wygłosił Piotr Iwanowicz najgłębszym basem.
Ona jednak obdarzyła nie jego, lecz Razumowa uśmiechem trupiej głowy. Poczem rzekła nakazująco:
— Musi pan przyprowadzić tu tę młodą dziczkę. Potrzebujemy jej. Liczę na pana w tym względzie. — Pamiętaj!
— Ona wcale nie jest dziczką — mruknął Razumow cierpko.
— A więc, — zresztą mniejsza z tem. Może być jakąś zarozumiałą demokratką. Wie pan, co myślę? Myślę, że jesteście bardzo podobni do siebie pod względem charakterów. W panu tleje ogień pogardy. Jesteś z tych, co sobie sami wystarczają. Ale ja widzę duszę pana nawskroś.
Jej błyszczące oczy patrzyły z suchem natężeniem gdzieś w dal, i Razumowa ogarnęła niedorzeczna trwoga, że ta wiedźma widzi coś stojącego poza nim. Nawymyślawszy sobie w duchu od wrażliwych głupców, zapytał z wymuszonym spokojem:
— Co pani widzi? Coś podobnego do mnie?
Poruszyła swą sztywno ściągniętą twarz od lewej do prawej strony, przecząco.
— Coś w rodzaju mego widma? — ciągnął dalej Razurnow zwolna. — Bo, przypuszczam, że dusza, gdy się ją widzi, tak musi wyglądać. Coś nikłego. Bywają widma zarówno ludzi żywych, jak umarłych.
Natężenie wzroku pani de S— rozluźniło się; patrzyła teraz na Razumowa w milczeniu, które stawało się kłopotliwem.
— Ja sam doświadczyłem tego — wybełkotał Razumow, jakby pod przymusem. — Widziałem raz widmo.
Z nienaturalnie czerwonych warg pani de S— wypadło ostre pytanie:
— Zmarłej osoby?
— Żyjącej.
— Przyjaznej?
— Nie.
— Wrogiej?
— Nienawidziłem go.
— Ach! Więc to nie była kobieta?
— Kobieta! — powtórzył Razumow, patrząc prosto w oczy pani de S—. Dlaczego miałaby to być kobieta? Skąd taki wniosek? Dlaczego nie miałbym nienawidzieć kobiety?
W gruncie rzeczy, myśl, że mógłby nienawidzieć kobietę, była dla niego nową. W tej chwili nienawidził panią de S—. Właściwie nie była to nienawiść, lecz odraza, jaką mogłaby w nim wzbudzić jakaś wstrętna drewniana lub gipsowa figura. Ona była prawie równie nieruchomą jak taka figura, nawet oczy jej, których niewzruszony wzrok zatapiał się w jego źrenicach, pomimo że błyszczały, były bez życia, i wydawały się tak samo sztuczne, jak jej zęby. Po raz pierwszy Razumow uczuł w tej chwili jakąś nikłą woń, która, pomimo że nikła, była dla niego mdlącą w najwyższym stopniu.
Piotr Iwanowicz dotknął znów zlekka jego ramienia. Razumow tedy skłonił się i chciał odejść, gdy jako dowód nadzwyczajnej łaski wyciągnęła się ku niemu koścista, martwa ręka, a ukarminowane usta wymówiły ochrypłą francuszczyzną:
Au revoir!
Razumow pochylił się nad tą ręką szkieletu i wyszedł z pokoju w towarzystwie wielkiego męża, który go przepuścił przodem. Głos z kanapy zawołał za nimi:
— Zostajesz tu, Pierre!
— Oczywiście, ma chère amie!
Wyszedł jednak z Razumowem, zamykając drzwi za sobą. Sień przedłużała się na prawo i na lewo w długi nagi korytarz, tworząc rozpaczliwe, biało - złote perspektywy, bez kawałka dywanika. Światło nawet, wlewające się przez wielkie okno u samego końca korytarza, wyglądało jak zakurzone; i samotny kleks, sterczący na balustradzie z białego marmuru — jedwabny cylinder wielkiego feministy odcinał się nadzwyczajną czarnością i połyskiem na tej całej surowej bieli.
Piotr Iwanowicz przeprowadzał gościa, nie otwierając ust. Nawet gdy doszli do schodów, nie przerwał milczenia. Razumow zamierzał zejść nadół i wyjść z domu nie ukłoniwszy się nawet, lecz ta chęć opuściła go nagle. Przystanął na pierwszym stopniu i oparł się plecami o ścianę. Wdole ogromny hall ze swą posadzką z czarnych i białych tafelek wydawał się niedorzecznie wielkim i podobnym do jakiegoś publicznego wnętrza, gdzie potęga rezonansu czeka, aby ją wywołały kroki i głosy.
— Doprawdy — zaczął zcicha Razumow, jak gdyby lękając się zbudzić głośne echa tego pustego domu, — nie mam zgoła zamiarów zostać dyletanckim spirytystą.
Piotr Iwanowicz pokiwał zlekka głową z wielką powagą.
— Ani trawić czas na duchowych ekstazach lub rozmyślaniach nad ewangelją feminizmu — ciągnął dalej Razumow. — Przybyłem tu aby wziąć udział w działaniu, najszanowniejszy Piotrze Iwanowiczu! I nie szukałem tu, w tem wstrętnem mieście wolności, pisarza europejskiej sławy. Szukałem kogoś znacznie większego. Pociągała mnie sama idea przywódcy. Są w Rosji przymierający głodem młodzi ludzie, którzy tak wierzą w pana, iż można rzec, że tylko ta wiara utrzymuje ich przy życiu w ich nędzy. Pomyśl pan o tem, Piotrze Iwanowiczu. Nie! Pomyśl tylko o tem!
Wielki mąż, interpelowany w ten sposób, stał nieruchomy i milczący, jak uosobienie cierpliwej, pogodnej czcigodności.
— Oczywiście nie mówię o ludzie — dodał Razumow tym samym przyciszonym lecz dobitnym głosem. — To bydło!
Tu szept przeczący wyszedł z brody „bohaterskiego zbiega“. Szept władny:
— Powiedz — dzieci!
— Nie. — Bydło — powtórzył Razumow szorstko. — I pan nie może zaprzeczyć wrodzonej bezwiny bydlęcia. Lecz poco mamy się sprzeczać o nazwy. Niechże pan spróbuje dać tym dzieciom władzę i postawę dorosłych mężczyzn, zobaczy pan, co uczynią. Spróbuj pan tylko! Ale mniejsza o to. Mówię panu, Piotrze Iwanowiczu, że gdy w nędznej, izdebce studenckiej zbierze się pół tuzina głodomorów, zaraz zaczynają szeptać o panu, nie jako o przywódcy myśli, lecz jako o człowieku, ogniskującym w sobie energję rewolucyjną, będącym środowiskiem działania. Jak pan myśli, co mnie tu do pana przywiodło? Z pewnością nie to, co cały świat wie o panu, lecz właśnie to, o czem ten szeroki świat nie wie. Tak, to mnie tu nieprzeparcie pociągało — powiedzmy, zmuszało, lub raczej pchało! pchało! — powtórzył Razumow głośno i umilkł, jakby wystraszony głuchym oddźwiękiem słowa „pchało“, rozlegającym się po obu nagich korytarzach i wielkim pustym hallu.
Piotr Iwanowicz nie zdawał się być w najmniejszym stopniu zaskoczonym. Młodzieniec nie mógł się powstrzymać od wybuchu suchego, niespokojnego śmiechu. Wielki rewolucjonista pozostał niewzruszonym, jakby na piedestale swej pospolitej, parafjańskiej wyższości.
„Bodaj go licho wzięło“ pomyślał Razumow. „Czeka za swemi okularami, żebym się wygadał“. Poczem głośno, z szatańską chętką zadrwienia sobie z wielkości wielkiego męża rzekł:
— Ach! Piotrze Iwanowiczu! gdyby pan tylko wiedział, jaka siła pociągnęła mnie — nie! przywiodła mnie do pana. Jaka nieprzeparta siła!
Nie czuł teraz ochoty do śmiechu. Tym razem Piotr Iwanowicz przekrzywił głowę na ramię, jak gdyby chciał powiedzieć: „Doprawdy?“ Ten wymowny ruch był prawie niedostrzegalny. Razumow ciągnął dalej z ukrytem szyderstwem:
— Odkąd tu jestem, próbował pan przeniknąć mnie, Piotrze Iwanowiczu. To bardzo naturalne. Spostrzegłem to i byłem szczery. Myśli pan może, iż nie byłem dostatecznie wywnętrzającym się. Ale z takim człowiekiem, jak pan, to było zbyteczne; mogło zakrawać nawet na impertynencję. A przytem my, Rosjanie, jesteśmy naogół zbyt gadatliwi. Zawsze to czułem. Zaś jako naród jesteśmy niemi. Upewniam pana, iż nieprędko rozgadam się tak znowu, ha! ha!
Razumow, wciąż stojąc na niższym stopniu, przybliżył się trochę do wielkiego męża:
— Był pan aż nadto wyrozumiały. Domyśliłem się, że chciał pan niejako oswoić mnie ze sobą w ten sposób. Musi mi pan oddać sprawiedliwość, że nie starałem się podobać. Namówiono mnie, a raczej posłano — powiedzmy, posłano do pana, aby dokonać czegoś, czego nikt inny prócz mnie dokonać nie może. Nazwie pan to może nieszkodliwem urojeniem; śmiesznem, zasługującem nawet na uśmiech z pańskiej strony. Niedorzeczny jestem, mówiąc w ten sposób, jednak, mam nadzieję, że kiedyś przypomni pan sobie moje słowa. Dość na tem. Oto stoję przed panem wyspowiadany. Ale jedno jeszcze muszę dodać dla uzupełnienia: nigdy nie zgodzę się być ślepem narzędziem.
Razumow mógł być przygotowany na wiele rzeczy, tylko nie na to, że wielki feminista uchwyci obie jego ręce. Ruch ten był tak szybki, że można się go było przestraszyć, bo równie dobrze mógł być objawem serdeczności, jak zdradzieckiem zepchnięciem Razumowa ze schodów i wpakowaniem go do ciemnej nory, w jakie ten dom o tylu zamkniętych drzwiach zdawał się obfitować. Myśl ta nasunęła się nawet Razumowowi, i gdy krępy feminista puścił jego ręce po milczącym uścisku, serce młodzieńca biło jak młotem, lecz uśmiechnął się, patrząc prosto w brodę i okulary, kryjące tego nieprzeniknionego człowieka. I równocześnie Razumow pomyślał (jest to zapisane wyraźnie w jego pamiętniku):
— Nie ruszę się stąd, dopóki albo nie przemówi, albo nie odejdzie. To pojedynek.
Minęła długa chwila milczenia.
— Tak, tak, — rzekł wielki mąż spiesznie, głosem przyciszonym, jak na jakiej potajemnej, ukradkowej schadzce. — Właśnie. Przyjdź do nas za parę dni. Musimy to przetrawić obaj do gruntu... do gruntu. Ale, ale, musisz przyprowadzić Natalję Wiktorównę... Wiesz, siostrę Haldina.
— Czy mam to uważać za pierwsze pańskie zlecenie? — zapytał Razumow sztywno.
Piotr Iwanowicz stropił się trochę tem nowem zachowaniem się młodzieńca.
— Hm! Hm!... Pan oczywiście jest najodpowiedniejszym... la personne indiquée. Wszyscy będą potrzebni wkrótce... wszyscy.
Pochylił się z przęsła ku Razumowowi, który spuścił oczy.
— Chwila działania zbliża się — szepnął.
Razumow nie podniósł oczu. Nie ruszył się z miejsca, aż usłyszał drzwi salonu, zamykające się za największym z feministów, powracającym do swej wymalowanej Egerji. Poczem zeszedł zwolna do hallu. Drzwi frontowe były otwarte i cień domu padał ukośnie na taras. Mijając go, Razumow zdjął kapelusz i otarł wilgotne czoło, oddychając głęboko i mocno, aby się pozbyć resztek tego powietrza, którem oddychał w tym domu. Popatrzył na dłonie i zlekka przesunął niemi po udach.
Doznał dziwacznego wrażenia, jak gdyby jakieś drugie jego ja, samoistnie przebywające w jego umyśle, prześwidrowywało go niejako nawskroś.
— To ciekawe — pomyślał i po chwili dodał: — Bodaj to wszyscy djabli...
Ogarnął go niezmierny niesmak i niepokój.
— A to wszystko z wyczerpania nerwowego — pomyślał ze znużeniem.
— I jakże to będzie dalej, jeżeli stracę władzę odporności — moralnej odporności?
Poszedł ścieżką u stóp tarasu.
— Moralnej odporności, moralnej odporności — powtarzał w duchu. Tak; to była konieczność położenia. Ogarnęła go istna żądza wydostania się stąd i znalezienia się na drugim końcu miasta, by tam, we własnym pokoju, rzucić się na łóżko i spać godzinami całemi, zapomnieć o wszystkiem choć na chwilę.
— Czy podobna, żebym był tak słaby? — zapytał sam siebie z nagłym przestrachem.
— A! Co to jest?
Drgnął, jak zbudzony ze snu, i aż się zachwiał.
— O! Opuściła nas pani niepostrzeżenie, żeby tu spacerować — rzekł.
„Dama do towarzystwa“ stała przed nim, piastując kota w objęciach, ale skąd się tu wzięła, nie miał wyobrażenia.
— Musiałem chyba iść i nie wiedzieć, co się ze mną dzieje — pomyślał Razumow ze zdumieniem. Podniósł kapelusz i ukłonił się z wyszukaną grzecznością.
Chuda kobieta spłonęła ciemnym rumieńcem. Miała swój zwykły, wystraszony wyraz twarzy, jak gdyby tylko co udzielono jej jakiejś okropnej wiadomości. Ale nie ustępowała z placu dosyć rezolutnie, jak zauważył Razumow.
— Jak ona marnie wygląda — pomyślał.
W słonecznem oświetleniu czarna jej odzież wydawała się zielonkawą, i tu i owdzie poprzecieraną i jakby zasuszoną ze starości. Nawet jej włosy i brwi miały wygląd zniszczony. Razumow byłby jej dał ze sześćdziesiąt lat. Ale kibić miała dosyć młodą. Zauważył również, iż nie sprawiała wrażenia istoty zagłodzonej, tylko takiej, która się żywi niezdrowemi odpadkami i resztkami z talerzy.
Razumow uśmiechnął się uprzejmie i usunął jej się z drogi. Ale ona odwróciła głowę, by spojrzeć na niego swemi wystraszonemi oczyma.
— Wiem, co tam panu powiedziano — rzekła bez żadnego wstępu, głosem dziwnie pewnym w zestawieniu z jej zbiedzoną i zalęknioną miną.
— Doprawdy? — rzekł Razumow swobodnie. — Musiała się tu pani niejednego nasłuchać w rozmaitych okolicznościach.
— Wiem napewno, co panu tam polecono uczynić — rzekła, zmieniając układ zdania, lecz z tą samą śmieszną stanowczością.
— Istotnie? — Razumow wzruszył zlekka ramionami.
Chciał już wyminąć ją z ukłonem, gdy nagle uderzyła go pewna myśl.
— Tak. Z pewnością. Na pani stanowisku musi pani wiedzieć wiele rzeczy — szepnął, patrząc na kota.
„Dama do towarzystwa“ obdarzyła kota przelotną pieszczotą.
— Wszystko stało mi się jasnem od dawna — rzekła.
— Wszystko — powtórzył Razumow mechanicznie.
— Piotr Iwanowicz jest straszliwym despotą! — sarknęła.
Razumow w dalszym ciągu wpatrywał się w popielate, centkowane futerko kota.
— Żelazna wola jest nieodłączną cechą takich charakterów. Jakże bez tego mógłby być przywódcą. Ale sądzę, że pani się myli!...
— Otóż to! — wykrzyknęła. — Pan mi mówi, że ja się mylę. Ale mówię panu, że on nie dba o nikogo. — Wyrzuciła głowę wgórę. — Nie przyprowadzaj pan tutaj tej dziewczyny. Wszak to panu kazano uczynić: przyprowadzić ją tutaj. Niechże więc mnie pan posłucha. Uwiąż jej lepiej kamień u szyi i wrzuć ją do jeziora.
Razumowowi uczyniło się nagle zimno i jak gdyby czarna chmura przesłoniła słońce.
— A cóż ja mam z nią wspólnego? — rzekł.
— Ale powiedziano panu, żeby pan przyprowadził Natalję Haldin? Czy nie mam racji? Oczywiście, że mam. Nie byłam w pokoju, ale wiem. Znam dostatecznie Piotra Iwanowicza. To wielki człowiek. Wielcy ludzie są straszni. Otóż to. Nie ma pan z nią nic wspólnego. I nie miej nadal. Chyba, że chcesz, żeby się tak, jak ja, rozczarowała! Rozczarowała!
— Jak pani? — powtórzył Razumow, patrząc na jej twarz tak pozbawioną wszelkiego powabu rysów i cery, jak najnędzniejsza żebraczka pozbawiona jest pieniędzy. Uśmiechnął się, wciąż czując się zziębniętym i to szczególne wrażenie sprawiało mu przykrość. — Rozczarowaną co do Piotra Iwanowicza? Czy to wszystko, co pani w życiu straciła?
— Piotr Iwanowicz starczy za wszystko — rzekła, wciąż wystraszona, lecz z głębokiem przekonaniem. I wnet innym już tonem dodała:
— Trzymaj ją pan zdala od tego domu.
— Więc pani koniecznie namawia mnie do sprzeciwienia się życzeniu Piotra Iwanowicza dlatego... dlatego, żeś się do niego rozczarowała.
Zaczęła mrugać powiekami.
— Jak tylko pana po raz pierwszy zobaczyłam, doznałam pociechy. Zdjął pan przede mną kapelusz tak grzecznie. Pan budzi zaufanie. Och!
Cofnęła się z lekkim okrzykiem, Razumow bowiem aż parsknął z wściekłości.
— Już mi to kiedyś powiedziano — szepnął.
„Dama do towarzystwa“ stropiła się tak ogromnie, że długi czas mrugała powiekami.
— Bo ma pan takie ludzkie obejście — wytłumaczyła mu żałośnie — a ja poprostu łaknęłam bodaj odrobiny już nie dobroci, ale uprzejmości. A teraz pan się gniewa...
— Ależ, nie, bynajmniej — zaprzeczył. — Jestem bardzo rad, że mi pani ufa. Może kiedyś będę mógł...
— Tak; gdyby pan zachorował — przerwała żywo, — lub gdyby pana jakie nieszczęście spotkało, przekonałby się pan, że i ja mogę się na coś przydać. Tylko daj mi pan znać. Przyjdę do pana. Doprawdy przyjdę. I nie odstąpię pana. Nędza i ja jesteśmy stare znajome, ale to życie tutaj gorsze jest niż niedostatek.
Umilkła, zaniepokojona, poczem, głosem po raz pierwszy nieśmiałym, dodała:
— Albo, gdyby pan rozpoczął jakąś niebezpieczną robotę... Czasem taka skromna pomocnica... Ja nie potrzebowałabym wiedzieć o niczem... Szłabym wszędzie za panem z radością... Albo gdzieby mnie pan posłał. Jestem odważna.
Razumow wpatrywał się uważnie w jej okrągłe, wystraszone oczy i zwiędłe, okrągłe policzki, drżące koło kącików ust.
„Chciałaby stąd uciec“ pomyślał.
— A gdybym pani powiedział, że zacząłem istotnie pewną niebezpieczną robotę? — wymówił zwolna.
Przycisnęła kota do piersi z zadyszanym okrzykiem: „Ach“!
Poczem dodała szeptem:
— Pod kierunkiem Piotra Iwanowicza?
— Nie; nie pod kierunkiem Piotra Iwanowicza.
W oczach jej wyczytał uwielbienie i próbował się uśmiechnąć:
— Więc — sam?
Pokazał jej zaciśniętą pięść z podniesionym do góry wskazującym palcem.
— Jak ten palec.
Zadrżała zlekka. Lecz Razumowowi przyszło na myśl, że z domu mogliby ich widzieć i chciał już odejść co prędzej. Ona zaś, mrugając powiekami, podniosła ku niemu swą zmiętą twarz, zdając się błagać milcząco o coś więcej, o jakieś słowo zachęty dla swej łaknącej, śmiesznej, a zarazem rozrzewniającej tkliwości i wierności.
— Czy nas mogą widzieć z domu? — zapytał Razumow poufnie.
Nie okazując najmniejszego zdziwienia z powodu tego zapytania, odpowiedziała:
— Nie; stajnie zasłaniają. — I dodała z bystrością, która w podziw wprowadziła Razumowa: — Ale ktoś patrzący zgóry przez okno wiedziałby, że pan jeszcze nie wyszedł za bramę.
— A któżby mnie szpiegował przez okno? — zapytał Razumow. — Piotr Iwanowicz?
Skinęła głową milcząco.
— Miałby też czem zaprzątać sobie głowę.
— Spodziewa się dzisiaj kogoś.
— Pani zna tę osobę.
— Będzie ich więcej niż jedna.
Spuściła powieki. Razumow patrzył na nią ciekawie.
— Oczywiście. Pani słyszy wszystko o czem mówią.
— Tak samo jak stoły i krzesła — szepnęła bez żadnej zawziętości.
Razumow odgadł, że gorycz nagromadzona w sercu tej zbiedzonej istoty weszła jej w żyły i niby subtelna trucizna zwarzyła jej wierność względem tamtej nienawistnej pary. Pomyślał, że to się szczęśliwie składało dla niego, ponieważ kobiety nie są tak przedajne jak mężczyźni, których można kupić dla względów materjalnych. Mógł pozyskać w niej dobrą wspólniczkę, choć wątpliwem się zdawało, żeby pozwolono jej słyszeć tyle co słyszą stoły i krzesła w Château Borel. W każdym razie można ją było pociągnąć za język.
Gdy podniosła oczy, spotkała się z badawczem spojrzeniem Razumowa, który zaczął żywo:
— No, no, droga... kiedyż-bo, słowo daję, nie wiem dotąd, jak się pani nazywa... Jakież to dziwne, nieprawdaż?
Po raz pierwszy wzruszyła ramionami.
— Wcale nie dziwne. Nikomu się nie mówi mego nazwiska. Nikt o to nie dba. Nikt ze mną nie rozmawia; nikt do mnie nie pisze. Nawet rodzice moi nie wiedzą, czy żyję jeszcze. Nazwisko mi jest niepotrzebne i sama prawie zapomniałam o niem.
Razumow szepnął poważnie:
— Tak, ale w każdym razie...
Mówiła dalej, znacznie wolniej i obojętnie:
— Może mnie pan nazywać Teklą. Mój biedny Andrzej tak mnie nazywał. Byłam bardzo przywiązaną do niego. Cierpiał; był nieszczęśliwy i umarł w nędzy. To los nas wszystkich Rosjan, bezimiennych Rosjan. Nic innego dla nas niema i żadnej nadziei, chyba...
— Chyba co?
— Chyba że ci wszyscy z nazwiskami znikną ze świata — dokończyła, mrugając powiekami i sznurując usta.
— Łatwiej mi przyjdzie nazywać panią Teklą, jak mi to pani każe — rzekł Razumow — jeżeli pani sama zechce mi mówić po imieniu — Cyryl mi na imię — skoro nam się zdarzy rozmawiać tak spokojnie, we dwoje...
I powiedział sobie:
— To jest istota, która musi niezmiernie lękać się świata, jeżeli dotąd nie uciekła z takiego położenia.
Ale nasunęła mu się uwaga, że sam fakt opuszczenia wielkiego męża podałby ją w podejrzenie. Nie znalazłaby nigdzie opieki i poparcia.
Postąpiła z nim parę kroków, wciąż mrugając powiekami i kołysząc zlekka kota w objęciach.
— Tak; tylko my we dwoje. Zupełnie jak z moim biednym Andrzejem, tylko on był umierający, te bydlęta urzędnicy go zabili — a pan... pan jest silny. Sam zabijasz te potwory. Spełniłeś wielki czyn. Sam Piotr Iwanowicz musi mieć dla ciebie uznanie. A więc, nie zapomnij pan o mnie, zwłaszcza, jeżeli będzie pan wracał do Rosji, żeby tam działać. Mogłabym pojechać za panem, przewieźć co byłoby potrzeba... oczywiście zdaleka. Albo mogłabym czatować na ulicy godzinami — w śnieg czy w deszcz, tak, mogłabym, bodajby cały dzień. Albo mogłabym pisać za pana jakie niebezpieczne dokumenty, zlecenia, listy nazwisk, by w razie niepowodzenia pismo nie skompromitowało pana. A gdyby mnie złapali, to i tak nie potrzebowałby się pan niczego obawiać. My, kobiety, nie tak łatwo dajemy się zastraszyć bólowi. Słyszałam Piotra Iwanowicza mówiącego, że to dzięki naszym niewrażliwym nerwom, czy coś takiego. I to jest prawda. Jesteśmy wytrzymalsze. Jabym sobie prędzej odgryzła język i wypluła go na nich. A co mi po mowie. Ktoby tam dbał o to, co powiedzieć mogę. Odkąd zamknęłam oczy memu biednemu Andrzejowi, nie spotkałam człowieka, któryby się zatroszczył o dźwięk mego głosu. I do pana nie odezwałabym się także, gdyby pan od pierwszej bytności tutaj nie był dla mnie taki grzeczny. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie powiedzieć o panu tej ślicznej, kochanej panience. Ach! jaka to urocza istota! I taka silna. Odrazu się to widzi. Jeżeli ma pan Boga w sercu, nie przyprowadzaj jej tutaj. Do widzenia!
Razumow chwycił ją za rękę. W pierwszej chwili chciała się wyrwać, ale potem stanęła cicho, nie patrząc na niego.
— Ale to może mi pani powiedzieć — szepnął jej do ucha, — dlaczego im tu w domu tak chodzi o to, żeby ją pozyskać?
Wyszarpnęła mu się, jak gdyby rozgniewana nagle.
— Alboż pan nie rozumie, że Piotr Iwanowicz musi kierować, rządzić, przewodzić. Nie potrafiłby żyć bez tego. Nigdy mu nadto uczniów... Nie może znieść, żeby mu się kto wymknął. A cóż dopiero kobieta! Powiada, że bez kobiet niczego dokonać nie można. Napisał to. On...
Mówiła z tak namiętnym wybuchem, że młodzieniec aż się zdumiał; gdy nagle urwała, odbiegła i znikła za węgłem stajen.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.