W oczach Zachodu/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV

Kilka dni minęło, nim spotkałem znowu Natalję Haldin. Przechodziłem przez plac nawprost teatru, gdym dostrzegł jej kształtną postać, wchodzącą w bramę wcale nieponętnej miejskiej Promenady Bastjonów. Wyprzedziła mnie, ale wiedziałem, że spotkamy się, gdy będzie wracała główną aleją, oczywiście, o ile nie szłaby do domu. W takim razie, nie sądzę, żebym ją był wprędce odwiedził. Pragnąłem gorąco powstrzymać ją od zetknięcia z tymi ludźmi, to jest panią de S. i jej satelitą, ale nie łudziłem się co do mego wpływu. Byłem Zachodniowcem i pojmowałem jasno, że panna Haldin nie zechce, nie będzie mogła słuchać mojej mądrości, a co się tyczy przyjemności słuchania jej głosu, to pomyślałem, że będzie lepiej zachować w tym względzie umiarkowanie. Nie, nie byłbym poszedł na Boulevard des Philosophes, ale gdy w środku głównej alei ujrzałem pannę Haldin, idącą ku mnie, byłem zbyt ciekawy, a może zbyt szczery, żeby uciec.
Powietrze tchnęło wiosenną rzeźwością. Błękitne niebo było chłodne, ale młode listki, niby miękka mgła, otulały banalne szeregi drzew, a jasne słońce rozpalało złote punkciki w szarych oczach panny Haldin, zwróconych ku mnie z przyjaznem powitaniem.
Zapytałem o zdrowie matki.
Wzruszyła lekko ramionami i westchnęła smutnie.
— Ale, widzi pan, wyszłam trochę na przechadzkę... dla ruchu, jak wy, Anglicy, określacie.
Uśmiechnąłem się z uznaniem, ona zaś dodała niespodziewanie:
— Co za wspaniały dzień.
Jej głos, nieco ostry ale czarujący swą męską i jakby ptaszęcą właściwością, dźwięczał głębokiem przekonaniem. Ucieszyłem się. Było to tak, jak gdyby odzyskała świadomość swej młodości, bo mało było tej wiosennej urody w prostokątnej, ogrodzonej przestrzeni trawy i drzew, oprawionej w systematyczną ramę dachów tego miasta, nadobnego bez wdzięku i gościnnego bez serdeczności. I w tem powietrzu, w którem się poruszała, mało było ciepła; a niebo, niebo kraju bez widnokręgów, umiecione i wymyte doczysta przez kwietniowe ulewy, rozpościerało zimny, okrutny błękit, zacieśniony nagle brzydką, ciemną ścianą gór Jura, gdzie tu i owdzie włóczyły się jeszcze wątłe smugi i plamy śniegu. Wszystkie uroki wiosny musiały być w niej samej, a ja byłem rad, że uczucie to weszło w jej życie choćby tylko chwilowo.
— Cieszę się, gdy słyszę panią mówiącą w ten sposób.
Spojrzała na mnie przelotnie. Przelotnie, ale nie ukradkiem. Ukradkowość była czemś zgoła dla niej niedostępnem. Nawet jej chód tchnął szczerością. Bo ja patrzyłem na nią pokryjomu, jeżeli tak się wyrazić mogę. Wiedziałem, gdzie była, ale nie wiedziałem, co widziała i co słyszała w tem gnieździe arystokratycznych spiskowców. Używam przymiotnika arystokratycznych w braku lepszego określenia. Château Borel, ukryty w drzewach i zaroślach zaniedbanego parku, miał swą sławę w naszych czasach, jako rezydencja innej niebezpiecznej wygnanki, pani de Staël, w epoce Napoleońskiej. Tylko że Napoleoński despotyzm, noszący buty dziedzica rewolucji, który uznał tę intelektualną kobietę za wroga godnego uwagi, był czemś zgoła niepodobnem do przyodzianej w strój mistycyzmu autokracji, poczętej z niewolnictwa zdobyczy tatarskiej. A i pani de S. daleko było do utalentowanej autorki Korynny. Opowiadała szeroko o swojem prześladowaniu. Nie wiem, czy uważano ją w pewnych sferach za niebezpieczną. Co się tyczy śledzenia, to zdaje mi się, że Château Borel mógł być przedmiotem tylko jak najdalszej obserwacji. Był on w swojej wyłączności idealną ostoją dla knucia spisków, poważnych czy błahych. Ale wszystko to mnie nie obchodziło. Pragnąłem tylko wiedzieć, jakie wrażenie specjalna atmosfera i osobliwi mieszkańcy zamku wywarli na pannie Haldin, dziewczynie tak szczerej, tak prawej, ale niebezpiecznie niedoświadczonej. Jej wzniosła nieświadomość niższych instynktów czyniła ją bezbronną wobec własnych jej popędów. A wchodził tu też w grę i ów przyjaciel brata, zajmujący przybysz z Rosji. Ciekawy byłem, czy udało się jej spotkać go. Czas jakiś szliśmy zwolna w milczeniu.
— Wie pani — rzekłem nagle, — jeżeli pani nie chce nic mówić, proszę mi to powiedzieć otwarcie, a wtedy, oczywiście, przejdziemy nad tem do porządku dziennego. Ale nie będę się bawił w dyskrecję. Proszę więc o szczegóły.
Uśmiechnęła się zlekka, zabawiona moim groźnym tonem.
— Jest pan ciekawy jak dziecko.
— Nie. Jestem tylko zaniepokojonym starcem — odparłem poważnie.
Popatrzyła na mnie, jak gdyby chciała sprawdzić stopień mego niepokoju, lub liczbę moich lat. Nie miałem nigdy wyrazistej fizjognomji, a co się tyczy lat, nie jestem jeszcze dostatecznie sędziwym, ażeby być uderzająco zgrzybiałym. Nie mam długiej brody, jak poważny pustelnik z romantycznej ballady, nie chwieję się na nogach i wogóle nie wyglądam na powolnego, czcigodnego mędrca. Te malownicze cechy nie są moim udziałem. Jestem stary, niestety, w krzepki, pospolity sposób. I wydało mi się, że w przeciągłem spojrzeniu panny Haldin mignęło coś nakształt litości. Przyspieszyła kroku.
— Pyta mnie pan o szczegóły. Niech się rozejrzę. Powinnabym je pamiętać. Wszystko to było dostateczną nowością dla takiej jak ja wieśniaczki.
Po chwilowem milczeniu zaczęła od powiedzenia mi, że Château Borel był prawie równie zaniedbany wewnątrz jak zewnątrz. I nic dziwnego. Zbudował go jakiś hamburski, wycofany z interesów bankier, by cieszyć swe stare lata widokiem tego jeziora, którego porządna, spokojna piękność musiała pociągać nieromantyczną wyobraźnię handlowca. Ale umarł wkrótce. Żona jego wyniosła się również (ale tylko z Genewy) wyjeżdżając do Włoch — i ten dom, za drogie pieniądze wystawiony, przypuszczalnie nie do sprzedania, stał pustką przez lat kilka. Dochodziło się do niego żwirowanym podjazdem, otaczającym zaniedbany trawnik i miało się dosyć czasu, by się przypatrzeć ruinie jego frontu, obficie ozdobionego stiukami. Panna Haldin powiedziała, że wrażenie było nieprzyjemne i wzrastało w miarę zbliżania się.
Zauważyła zielone plamy mchu na stopniach tarasu. Frontowe drzwi stały otworem. Dokoła nie było nikogo. Wszedłszy wewnątrz, panna Haldin znalazła się w wysokim, obszernym i zupełnie pustym hallu o wielu drzwiach. Wszystkie były pozamykane. Szerokie, kamienne schody wprost wejścia, zupełnie nagie, wiodły na górę. Całość sprawiała wrażenie domu niezamieszkałego. Stanęła, onieśmielona pustką, po chwili jednak usłyszała jakiś głos, mówiący monotonnie.
— Prawdopodobnie obserwowano panią przez cały ten czas — zauważyłem. — Musiały tam być jakieś oczy.
— Nie wiem, jakby to być mogło — odparła. — Nie widziałam nawet ptaka w parku. Nie przypominam sobie, żebym słyszała jaki świegot wśród drzew, wszystko zdawało się być zupełnie puste i głuche poza tym głosem.
Nie mogła też rozpoznać, w jakim języku mówiono: rosyjskim, francuskim, czy niemieckim. Żaden nie dał się tu zastosować. Było to tak, jak gdyby mieszkańcy zostawili po sobie tylko ten głos, by mówił do nagich ścian. Mówił więc potoczyście z małemi przestankami. Był samotny i smutny. Czas dłużył się bardzo pannie Haldin. Jakiś nieprzezwyciężony wstręt wstrzymał ją od otwarcia którychś drzwi w hallu. Było to tak beznadziejne. Nikt nie przyjdzie; głos nigdy nie przestanie mówić. Wyznała mi, że musiała się oprzeć chęci, by zawrócić i odejść, jak przyszła.
— Doprawdy! Miała pani taką chęć — zawołałem z żalem. — Jaka szkoda, że pani jej nie posłuchała.
Wstrząsnęła głową.
— Byłoby to takie dziwne wspomnienie. Te zapuszczone grunta, ten pusty hall, monotonny, gadatliwy głos i nikogo — nic, jednej żywej duszy.
Takie wspomnienie byłoby jedynem i nieszkodliwem. Ale panna Haldin nie była z tych, co uciekają przed onieśmielającem wrażeniem pustki i tajemniczości.
— Nie, nie uciekłam — rzekła. — Zostałam i — zobaczyłam żywą duszę. Taką dziwną duszę.
Gdy patrzyła na schody, wymiarkowawszy, że głos pochodzi gdzieś zgóry, szelest sukni zwrócił jej uwagę. Spojrzała nadół i zobaczyła kobietę, która musiała wejść przez jedne z owych drzwi i szła hallem z odwróconą twarzą, tak że narazie nie spostrzegła panny Haldin.
Ale gdy podniosła głowę i ujrzała obcą osobę, przestraszyła się bardzo. Sądząc po jej szczupłej, wiotkiej postaci, panna Haldin wzięła ją za młodziutką dziewczynkę, twarz jej jednakże, prawie po dziecinnemu okrągła, była poorana zmarszczkami, a ciemne obwódki podkrążały oczy. Gęste, kasztanowate włosy rozdzielone były po chłopięcemu na boku i falowały nad suchem, pomarszczonem czołem. Popatrzywszy na pannę Haldin w milczeniu, przykucnęła nagle na ziemi.
— Jakto, przykucnęła? — zapytałem zdumiony. — To bardzo dziwny szczegół.
Panna Haldin wytłumaczyła mi przyczynę. Ta osoba niosła w ręku miseczkę. Przykucnęła żeby ją postawić na ziemi dla dużego kota, który ukazał się z poza jej spódnicy i łakomie zanurzył głowę w naczyniu. Ona zaś wstała i, zbliżywszy się do panny Haldin, spytała z nerwową szorstkością:
— Czego pani chce? Kto pani jest?
Panna Haldin wymieniła swoje nazwisko, a także nazwisko Piotra Iwanowicza. Dziewczęca staruszka kiwnęła głową z pewną życzliwością. Ubrana była w czarną, jedwabną, miejscami poprzecieraną bluzkę i krótką, szewiotową, zniszczoną spódnicę. Patrząc zbliska, mrugała oczami, a jej brwi i rzęsy wydawały się również zniszczone. Panna Haldin głosem łagodnym, jak się mówi do nieszczęśliwej a wrażliwej osoby, wytłumaczyła jej, że odwiedziny nie mogą być zgoła nieoczekiwane dla pani de S.
— Ach! Piotr Iwanowicz przyniósł pani zaproszenie? Skądże ja mam o tem wiedzieć? Któż się zwierza damie do towarzystwa?
Obszarpana kobieta zaśmiała się, ukazując olśniewająco białe i nadzwyczaj równe ząbki, które tak wyglądały nie na miejscu w jej zwiędłej twarzyczce, jak sznur pereł na szyi łachmaniarki.
— Piotr Iwanowicz jest może największym genjuszem naszego wieku, ale jest także najbardziej roztargnionym człowiekiem pod słońcem. Więc jeżeli się umówił spotkać tu z panią, to niech się pani nie dziwi, że go niema.
Panna Haldin odrzekła, że nie umawiała się wcale z Piotrem Iwanowiczem. Ta dziwaczna osoba zaciekawiła ją odrazu.
— I poco miałby się trudzić dla pani lub dla kogo innego? Och! ci genjalni ludzie! Gdyby pani wiedziała! Tak! A ich książki, oczywiście mam na myśli książki, które świat uwielbia, ich natchnione dzieła! Ale pani nie była za kulisami. Poczekaj, pani, aż będziesz musiała siedzieć przy stole przez pół dnia z piórem w ręku. On potrafi chodzić godzinami tam i napowrót po pokoju; a ja czasem tak zesztywniałam, że lęk mnie zdejmował, iż stracę równowagę i spadnę z krzesła.
Mówiąc to, trzymała ręce splecione przed sobą i oczy jej, utkwione w pannie Haldin, nie zdradzały najmniejszego ożywienia. Panna Haldin, wymiarkowawszy, że osoba nazywająca siebie „damą do towarzystwa“ była dumną z tego, iż pełniła obowiązki sekretarki Piotra Iwanowicza, powiedziała coś uprzejmego na ten temat.
— Nie może pani wyobrazić sobie przykrzejszego zajęcia — oświadczyła dama. — Jest tam na górze jakiś dziennikarz anglo-amerykański, mający interview z panią de S.; inaczej zaprowadziłabym panią zaraz na górę — ciągnęła dalej zmienionym tonem, patrząc ku schodom. — Pełnię tu bowiem obowiązki mistrza ceremonji.
Pokazało się, że pani de S. nie mogła znosić służby szwajcarskiej i nawzajem służba nie chciała pozostawać długo w Château Borel. Wynikały zawsze trudności. Panna Haldin zauważyła już przedtem, że hall wyglądał jak zakurzona, marmurowa, pełna sztukateryj stodoła, z pajęczynami po kątach i śladami błota na ułożonej z białych i czarnych tafelek posadzce.
— Doglądam także tego kota — mówiła dalej dama do towarzystwa, trzymając przed sobą ręce splecione spokojnie i zmęczony wzrok utkwiwszy w kocie. — Nic mi to nie szkodzi. Zwierzęta mają swoje prawa, chociaż, ściśle mówiąc, nie widzę powodu, dlaczego nie miałyby cierpieć tak samo, jak ludzie. Prawda? Ale, oczywiście, nigdy tyle nie cierpią. To niemożliwe. Tylko znowu los ich jest o tyle gorszy, że nie mogą zrobić rewolucji. Ja bo byłam republikanką. Przypuszczam, że i pani jest republikanką?
Panna Haldin przyznała mi się, że nie wiedziała, co odpowiedzieć. Skłoniła lekko głowę i zagadnęła zkolei:
— A pani już nie jest republikanką?
— Kto przez dwa lata pisał pod dyktandem Piotra Iwanowicza, ten już niczem być nie może. Przedewszystkiem trzeba siedzieć absolutnie nieruchomo, jak mumja. Najlżejsze poruszenie rozprasza myśli Piotra Iwanowicza. Człowiek ledwie śmie oddychać. A już żeby odkaszlnąć, Boże uchowaj! Piotr Iwanowicz przestawił stół pod ścianę, gdyż zpoczątku, czekając, aby dalej dyktował, nie umiałam się oprzeć pokusie patrzenia przez okno. To było niedozwolone. Mówił, że mam głupi wzrok. Nie wolno mi było również spojrzeć na niego przez ramię. Piotr Iwanowicz tupał zaraz nogą i wrzeszczał: „Patrz pani na papier“. Zdaje się, że widok mojej twarzy, jej wyraz, doprowadzały go do pasji. Ha, cóż! Wiem, że nie jestem piękną i że mój wyraz twarzy nie jest obiecujący. Piotr Iwanowicz mówił, że drażni go wyraz niemądrego oczekiwania w mym wzroku. To są jego własne słowa.
Miss Haldin była zgorszoną, ale przyznała mi się, że jej to nie zdziwiło.
— Czy podobna, żeby Piotr Iwanowicz mógł się obchodzić tak brutalnie z kobietą? — zawołała.
„Dama do towarzystwa“ kiwnęła po kilkakroć dyskretnie głową, poczem zapewniła pannę Haldin, że mu tego nie brała za złe. Stokroć przykrzej było patrzeć na ujawnione tajemnice twórczej pracy; widzieć, jak wielki autor ewangielij rewolucyjnych szukał omackiem słów, jak gdyby nie wiedział jasno, co chce powiedzieć!
— Ja jestem zawsze gotowa być ślepem narzędziem wyższych celów. Oddać życie dla sprawy, to nic. Ale gdy się nasze złudzenia rozwiewają jak mgły, oto czego prawie znieść nie można! Doprawdy, nie przesadzam — mówiła nalegająco. — Nieraz czułam, że mi poprostu cała moja wiara zamarza pod czaszką, tem bardziej, że zimą pracowaliśmy w nieopalanym pokoju, bo Piotr Iwanowicz, chodząc ciągle tam i napowrót, nie potrzebował sztucznego ciepła. Nawet w południowej Francji bywają bardzo chłodne dnie, zwłaszcza gdy trzeba siedzieć sześć godzin jednym ciągiem bez poruszenia. Ściany w tych willach na Rivierze są tak cienkie. Piotr Iwanowicz niczego się nie domyślał. Co prawda, starałam się nie pokazywać po sobie, że kostnieję, z obawy, żeby go nie rozgniewać! Zaciskałam zęby tak, aż mi szczęki drętwiały. W chwilach kiedy Piotr Iwanowicz przerywał dyktando, a czasem te przerwy były bardzo długie — często nie mniej niż po dwadzieścia minut, — podczas gdy chodził za memi plecami tam i napowrót, mrucząc coś do siebie — czułam, że zamarzam po kawałku na śmierć, upewniam panią. Może gdybym była zaczęła szczękać zębami, Piotr Iwanowicz byłby zauważył moje cierpienia, ale nanic nie byłoby się to zdało. Ona jest bardzo skąpa w takich rzeczach.
„Dama do towarzystwa“ zerknęła ku schodom. Duży kot skończył pić mleko i ocierał wąsaty pyszczek o jej spódnicę, wyginając się. Nurknęła, żeby go porwać na ręce.
— Skąpstwo jest raczej cnotą, widzi pani — mówiła dalej, trzymając kota w objęciach. — U nas tylko skąpcy mogą zbierać pieniądze na wyższe cele — a nie tak zwane „natury szerokie“. Ale proszę, niech pani nie sądzi, że jestem sybarytką. Mój ojciec był licho płatnym urzędniczyną w Ministerjum Finansów, bez żadnego stanowiska. Może pani zgadnąć, że się u nas nie przelewało, chociaż, oczywiście, nie trzęśliśmy się z zimna. Ja, widzi pani, uciekłam od rodziców, skoro tylko zaczęłam myśleć samodzielnie. Takie myślenie nie jest rzeczą łatwą. Trzeba, żeby nam ktoś oczy otworzył na prawdę. Co do mnie, zawdzięczam moje zbawienie starej owocarce, która miała stragan w bramie domu, gdzie mieszkaliśmy. Miała poczciwą, pomarszczoną twarz i taki przyjacielski głos, jaki sobie tylko można wyobrazić. Raz zaczęłyśmy przypadkowo rozmawiać o dziewczynce w łachmanach, którą widziałyśmy zaczepiającą mężczyzn i proszącą o jałmużnę na ulicach o zmroku i tak od jednego do drugiego, oczy moje zaczęły się otwierać na wszystkie okropności, jakie znoszą i cierpią niewinni ludzie poto tylko, by rządy mogły istnieć. Skoro tylko zrozumiałam zbrodnię klas wyższych, nie mogłam już żyć z rodzicami. W naszym domu, jak rok długi, nikt nigdy litościwego słowa nie słyszał; nie mówiło się o niczem, niczem, tylko o nikczemnych intrygach biurowych, o pensjach, o awansach i o nadskakiwaniu zwierzchnikom. Wzdrygałam się na samą myśl, że mogłabym wyjść kiedyś zamąż za człowieka, podobnego do mego ojca. Nie znaczy to, żeby była mowa o małżeństwie dla mnie. Zgoła się na to nie zanosiło. Ale czyż nie było dostateczną zbrodnią żyć za pieniądze rządu, podczas gdy połowa Rosji umierała z głodu? Ministerjum Finansów. Co za śmieszna ohyda! Jak gdyby zgłodniały, ciemny lud potrzebował jakiegoś Ministerjum Finansów! Ucałowałam więc moich starych i poszłam żyć w suterynach z proletariatem. Starałam się być użyteczną ludziom zupełnie beznadziejnym. Pani rozumie, co to znaczy? To jest takim ludziom, którzy nie mają gdzie iść i niczego się w życiu nie spodziewają. Pani pojmuje, jakie to straszne... niczego się w życiu nie spodziewać! Myślę czasem, że tylko w Rosji takich ludzi i taką bezdenną nędzę znaleźć można. Otóż, pogrążyłam się w nią — ale, wie pani? niewiele tam da się zrobić. Tak, przynajmniej dopóki Ministerjum Finansów i jemu podobne śmieszne ohydy stoją na drodze. Byłabym chyba zwarjowała w daremnych walkach z tą gadziną, gdyby nie pewien mężczyzna. Biedna, świątobliwa owocarka, moja stara mistrzyni i przyjaciółka, wynalazła go dla mnie całkiem przypadkowo. Pewnego wieczora przyszła po mnie, cichutka, spokojniutka, jak zawsze. Poszłam za nią, nie pytając, gdzie mnie zaprowadzi; ta strona mego życia była całkowicie w jej rękach i bez niej duch mój byłby zmarniał. Ów mężczyzna był to młody robotnik; litograf z zawodu — zamieszany w sprawę związków wstrzemięźliwości, pamięta pani? Dużo ludzi popakowano wtedy do więzienia. Znowu Ministerjum Finansów! Cóżby się z niem stało, gdyby biedni ludzie zaprzestali się zbydlęcać pijaństwem? Słowo daję, gotowabym myśleć, że finanse i to wszystko inne są wynalazkiem djabła, gdyby nie to, że wiara w nadprzyrodzone źródło złego nie jest wcale potrzebną; ludzie sami są zdolni do wszelkiego złego. Finanse, w istocie!
Nienawiść i pogarda zasyczały w jej głosie, gdy wymawiała ten wyraz „finanse“, ale w tej samej chwili łagodnie pogłaskała kota, spoczywającego w jej objęciach. Podniosła go nawet zlekka i, nachylając głowę, otarła policzek o futerko zwierzęcia, które przyjęło pieszczotę z charakteryzującą ten gatunek istot zupełną obojętnością. Poczem, spojrzawszy na pannę Haldin, przeprosiła ją raz jeszcze, że jej nie prowadzi na górę do pani de S. Rozmowa nie mogła być przerwaną. Ale dziennikarz wkrótce ukaże się na schodach. Najlepiej będzie pozostać w hallu; a przytem, wszystkie te pokoje (obejrzała się dokoła na liczne drzwi), wszystkie te pokoje na dole są nieumeblowane.
— Ani jednego krzesła niema na dole, które mogłabym pani zaofiarować, — ciągnęła dalej — ale jeżeli pani woli własne myśli niż moją gadaninę, usiądę tu sobie na stopniu i będę milczeć!
Panna Haldin pospieszyła uprzedzić ją, że przeciwnie, historja młodego litografa zajęła ją bardzo. Oczywiście, był rewolucjonistą.
— Męczennikiem, prostym człowiekiem — rzekła „dama do towarzystwa“ z lekkiem westchnieniem, patrząc sennie przez otwarte drzwi frontowe. Po chwili zwróciła zamglone, brunatne oczy na pannę Haldin.
— Mieszkałam z nim przez cztery miesiące. Było to jak sen.
I, widząc, że panna Haldin patrzy na nią pytająco, zaczęła opisywać wyniszczoną twarz tego człowieka, jego chude członki, jego nędzę, jego opuszczenie. Izdebka, do której zaprowadziła ją owocarka, była to maleńka nora na poddaszu starego, cuchnącego domu. Tynk, opadły ze ścian, zaściełał podłogę, a ohydne płachty czarnej pajęczyny powiewały od przeciągu za każdem otwarciem drzwi. Co się tyczy młodego litografa, to uwolniono go przed paru dniami, poprostu wyrzucono na ulicę z więzienia. I oto panna Haldin po raz pierwszy zapoznała się z dziejami jednostki, należącej do tego cierpiącego zbiorowiska, zwanego ludem, którego twardy los bywał przedmiotem tylu rozmów pomiędzy nią a bratem, w ogrodzie ich wiejskiego dworu.
Młodzieńca tego zaaresztowano wraz z wielu innemi osobami, zamieszanemi w sprawę litografowanych statutów dla związków wstrzemięźliwości. Na nieszczęście, policja, uwięziwszy tylu podejrzanych, chciała wydobyć z nich inne jeszcze wiadomości, tyczące się propagandy rewolucyjnej.
— Tak się nad nim pastwili podczas śledztwa — ciągnęła dalej „dama do towarzystwa“, że mu poodbijali wnętrzności. Gdy z nim skończyli, był już tak dobrze jak skazany. Nic nie mógł zrobić dla siebie. Zobaczyłam go leżącego na drewnianym tapczanie, bez pościeli, z głową na kupie brudnych łachmanów, które z litości pożyczył mu stary, na dole mieszkający łachmaniarz. Leżał tak, nie mając się czem okryć; gorączka go paliła, a w izbie nie było nawet dzbanka z wodą, by mógł ugasić pragnienie. Nie było tam wogóle nic, prócz tego tapczana i nagich desek podłogi.
— Jakto, w tem ogromnem mieście nie znalazł się nikt pomiędzy rewolucjonistami, ktoby pomocną dłoń podał bratu? — zapytała panna Haldin z oburzeniem.
— Owszem. Ale pani nie zna jeszcze najstraszniejszej części niedoli tego człowieka. Niech pani posłucha. Pono tak się nad nim okrutnie znęcali, że wkońcu męstwo go opuściło i wygadał się z czemś. Biedaczysko; ciało jest mdłe i ułomne, jak pani wie. Co to było, nie powiedział mi. W tem wymęczonem ciele duch był zupełnie zmiażdżony. Nie mogłam nic wymyśleć, coby go mogło pokrzepić. Gdy go puścili, zawlókł się do tej nory i tu znosił wyrzuty sumienia ze stoicyzmem, nie chcąc pójść do nikogo ze znajomych. Ja byłabym poszła błagać o ratunek dla niego, ale gdzie? Gdzie miałam szukać takiego, co miałby coś do dania, lub jakąś możność udzielenia pomocy? Wszyscy dokoła nas byli głodni i pijani. Wszyscy byli ofiarami Ministerjum Finansów. Niech mnie pani nie pyta, jak żyliśmy. Samabym nie umiała powiedzieć. Był to poprostu cud niedoli. Nie miałam nic do sprzedania, a odzież moja była w takim stanie, że w dzień nie mogłam wyjść na ulicę. Obrażałam przyzwoitość. Musiałam czekać aż się ściemni, nim odważyłam się wyjść i wyżebrać kawałek chleba, lub ochłap jaki, by jego i siebie utrzymać przy życiu. Często wracałam z pustemi rękami. A wtedy kładłam się na ziemi przy tapczanie. O! tak; ja mogę spać doskonale na gołych deskach. To nic; wspominam o tem tylko dlatego, by pani nie myślała, że jestem sybarytką. To było nieskończenie mniej zabijające, niż siedzenie godzinami przy stole w nieopalonym pokoju i pisanie pod dyktandem książki Piotra Iwanowicza. Ale pani się sama przekona, więc niema o czem mówić.
— Nie jest wcale rzeczą pewną, że ja kiedykolwiek będę pisać pod dyktandem Piotra Iwanowicza — rzekła panna Haldin.
— Nie? — wykrzyknęła tamta niedowierzająco. — Naprawdę? Pani się jeszcze nie zdecydowała?
A gdy panna Haldin zapewniła ją, że nigdy nie było mowy pomiędzy nią a Piotrem Iwanowiczem o żadnem dyktandzie, kobieta z kotem zesznurowała na chwilę usta.
— O! ani się pani spostrzeże, jak usiądzie przy stole. Co do tego, niech się pani nie łudzi. Można się rozczarować, gdy się słucha, jak Piotr Iwanowicz dyktuje, ale jednocześnie jest w nim jakiś czar. To człowiek genjalny. Pani twarz z pewnością drażnić go nie będzie, może nawet ułatwi mu natchnienie. Tak; im lepiej się pani przypatruję, tem pewniejszą jestem, że nie należy pani do kobiet, któreby tamowały bieg jego natchnienia.
Panna Haldin uznała za właściwe nie sprzeciwiać się wszystkim tym przewidywaniom.
— A ten człowiek — ten robotnik — czy umarł pod pani opieką? — zapytała po krótkiem milczeniu.
„Dama do towarzystwa“, wsłuchując się w kierunku drzwi, gdzie teraz dała się zauważyć pewna zmiana w ożywieniu rozmowy, nie odpowiedziała zaraz. Kiedy dźwięki dyskusji przeszły w prawie niedosłyszalny szept, odwróciła się do panny Haldin.
— Tak, umarł, chociaż ściśle mówiąc, nie na moich rękach, jak możnaby przypuszczać. W rzeczywistości, tak się złożyło, że spałam, gdy wydał ostatnie tchnienie. To też i teraz jeszcze nie mogę powiedzieć, żebym widziała kiedy umierającego człowieka. Na kilka dni przed jego śmiercią paru młodych ludzi odnalazło nas w naszej ostatecznej nędzy. Jak się pani może domyśleć, byli to rewolucjoniści. Powinien był zaufać swoim przyjaciołom politycznym, gdy wyszedł z więzienia. Lubiono go i szanowano przedtem i nikomu nie byłoby się śniło wyrzucać mu, że się wygadał przed policją. Wszyscy wiedzą przecież, co policja potrafi wyrabiać z człowiekiem i najsilniejsi ludzie mają chwile słabości wobec męczarni. Sam głód wystarczy, żeby człowiekowi poplątać w głowie. Przyszedł tedy doktór i los nasz polepszył się pod względem wygód fizycznych, ale co się tyczy innych spraw, on, biedaczysko, był niepocieszony. Upewniam panią, panno Haldin, że był wart kochania, ja jednak nie miałam nawet siły płakać! Sama byłam ledwo żywa. Ale dobrzy ludzie zaopiekowali się mną. Dano mi odzież, żeby okryć moją nagość. Mówię pani, że byłam oberwana do nieprzyzwoitości. Po niejakim czasie rewolucjoniści umieścili mnie u pewnej rodziny żydowskiej, wyjeżdżającej zagranicę, jako guwernantkę. Oczywiście, mogłam uczyć dzieci; skończyłam sześć klas gimnazjum; ale w rzeczywistości chodziło o to, abym przewiozła ważne papiery przez granicę. Dano mi paczkę, którą ukryłam na sercu. Żandarmi na stacji ani pomyśleli podejrzewać żydowską guwernantkę, gorliwie upędzającą się za trojgiem dzieci. Nie przypuszczam, żeby ci Hebrajczycy wiedzieli, co miałam na sobie; zapoznano mnie z nimi bowiem drogą bardzo okólną, przez osoby wcale do ruchu rewolucyjnego nie należące i oczywiście zalecono mi żądać bardzo marnego wynagrodzenia. Gdy przyjechaliśmy do Niemiec, rozstałam się z tą rodziną; papiery wręczyłam pewnemu rewolucjoniście w Stuttgardzie i odtąd posługiwano się mną rozmaicie. Ale mniejsza z tem. Nie miałam nigdy wrażenia, że jestem bardzo użyteczną. Żyję jednak nadzieją, że kiedyś wreszcie przyjdzie koniec wszystkich tych Ministerjów wraz z Finansami. Największą radością mego życia była wiadomość o tem, co brat pani uczynił.
Utkwiła znowu okrągłe oczy w rozsłonecznionej przestrzeni za frontowemi drzwiami, podczas gdy kot spoczywał w jej objęciach w magnackim błogostanie i sfinksowej zadumie.
— Tak, radowałam się — zaczęła znowu. — Jest dla mnie coś bohaterskiego w samym dźwięku nazwiska Haldin. A! Jakże się tam musieli trząść ze strachu po swoich ministerjach wszyscy ci ludzie o nikczemnych sercach. Ja tu stoję, rozmawiając z panią, a gdy pomyślę o tym ucisku, bezprawiach, jakie się tam dzieją w tej chwili — w głowie mi się mąci! Napatrzyłam się zbliska na rzeczy, które wydawałyby się nie do pojęcia, gdyby się nie musiało dowierzać własnym oczom. Napatrzyłam się na takie rzeczy, że znienawidziłam siebie za swoją bezradność. Znienawidziłam moje ręce, że były tak słabe; mój głos, że nie mógł się dać usłyszeć; mój umysł, że nie potrafił przewrócić tego wszystkiego do góry nogami. Oj! napatrzyłam się! A pani?
Panna Haldin uczuła się wzruszoną. Wstrząsnęła lekko głową.
— Nie; dotychczas nic sama nie widziałam — wyszeptała. — Mieszkaliśmy zawsze na wsi. Było to życzeniem mego brata.
— Dziwne to spotkanie nasze — ciągnęła dalej tamta. — Pani wierzy w przeznaczenie, panno Haldin? Czyż ja mogłam spodziewać się, że zobaczę panią, jego siostrę, na własne oczy? Powiadam pani, że kiedy ta wiadomość przyszła, to tutejsi rewolucjoniści tyleż się właśnie zdziwili, co ucieszyli! Nikt dotąd nie słyszał o bracie pani! Sam Piotr Iwanowicz nie przewidywał, że padnie taki cios. Brat pani musiał być poprostu natchniony. Bo też myślę, że takie czyny muszą się dokonywać z natchnienia. Wielki to przywilej mieć natchnienie i sposobność. Czy brat był do pani podobny? A pani nie raduje się, panno Haldin?
— Nie należy żądać za wiele ode mnie — rzekła panna Haldin, powstrzymując chęć do płaczu, która ją nagle ogarnęła.
To jej się powiodło, więc dodała spokojnie:
— Nie jestem bohaterką.
— Więc pani nie byłaby zdolną do podobnego czynu?
— Nie wiem. Nie mogę nawet zapytywać siebie o to, dopóki nie pożyję trochę dłużej i nie zobaczę więcej.
Tamta pokiwała głową z uznaniem. W pustym hallu rozlegało się swobodnie głośne mruczenie kota. Żaden dźwięk głosów nie dochodził zgóry. Panna Haldin przerwała milczenie.
— A co pani słyszała? co ludzie mówią o moim bracie? Pani mówiła, że się dziwili? Tak, sądzę, że się musieli dziwić. Czyż nie wydało im się szczególnem, że mój brat nie potrafił się ocalić, skoro dokonał najtrudniejszej rzeczy? Że nie uszedł niepostrzeżenie z miejsca, gdzie się to stało? Spiskowcy dobrze to rozumieć powinni! Są powody, dla których bardzo pragnęłabym dowiedzieć się, czemu nie zdołał uciec.
„Dama do towarzystwa“ zbliżyła się przez ten czas do otwartych drzwi frontowych. Spojrzała szybko przez ramię na pannę Haldin, która pozostała wewnątrz hallu.
— Nie zdołał uciec — powtórzyła z roztargnieniem. — Alboż nie uczynił ofiary z życia? Alboż nie był poprostu natchnionym? Może to był akt samopoświęcenia z jego strony? Nie sądzi pani?
— Sądzę — rzekła panna Haldin, — że w żadnym razie nie był to akt rozpaczy. Nie słyszała pani, co mówią o tem jego nieszczęsnem aresztowaniu?
„Dama do towarzystwa“ zamyśliła się chwilę w otwartych drzwiach.
— Czy nie słyszałam? Oczywiście, że słyszałam. Tu się rozprawia o wszystkiem. Alboż cały świat nie mówił o bracie pani? Co do mnie, sama wzmianka o jego wzniosłym czynie napełnia mnie pełnym zazdrości zachwytem. I pocóż człowiek, który jest pewny nieśmiertelności, miałby się troszczyć o życie?
Stała, obrócona plecami do panny Haldin. Na górze, z poza wielkich, brudnawych, biało ze złotem lakierowanych drzwi, poprzez balustradą przęsła pierwszego piętra, jakiś głęboki głos dał się słyszeć, dźwięcząc monotonnie, jak gdyby odczytywał jakieś notatki, lub coś w tym rodzaju. Głos ten zatrzymywał się często; poczem umilkł zupełnie.
— Nie mogę już czekać dłużej — rzekła panna Haldin. — Wrócę kiedy indziej.
Czekała, żeby „dama do towarzystwa“ usunęła się z przejścia; ale ta zdawała się pogrążona w obserwowaniu światła i cieniów, dzielących pomiędzy siebie ciszę opuszczonej miejscowości. Zasłaniała sobą pannie Haldin widok na podjazd. Nagle rzekła:
— To nie będzie potrzebne; bo oto Piotr Iwanowicz nadchodzi. Ale nie sam. On teraz rzadko bywa sam.
Usłyszawszy o zbliżeniu się Piotra Iwanowicza, panna Haldin nie ucieszyła się tak bardzo, jakby się tego można było spodziewać. Odpadła ją jakoś ochota ujrzenia zarówno bohaterskiego zbiega, jak pani de S., a przyczyna tej niechęci, która ogarnęła ją w ostatniej chwili, leżała w poczuciu, iż tych dwoje obchodziło się źle z właścicielką kota...
— Pozwoli mi pani przejść — rzekła wreszcie panna Haldin, dotykając zlekka ramienia „damy do towarzystwa“.
Ale ta, przyciskając kota do piersi, nie ruszyła się z miejsca.
— Wiem, kto z nim idzie — rzekła, nie obejrzawszy się nawet.
Niewiadomo dlaczego panna Haldin zapragnęła tem silniej opuścić ten dom.
— Pani de S. może być jeszcze dłuższy czas zajęta, a ja mam tylko zapytać o coś Piotra Iwanowicza, co się da załatwić, gdy go spotkam teraz na drodze. Doprawdy, muszę już iść. Byłam tu już dość długo i niepokoję się o matkę. Chciałabym wrócić do niej jak najprędzej. Proszę, niech mi pani pozwoli przejść.
„Dama do towarzystwa“ odwróciła nareszcie głowę.
— Nie przypuszczałam ani na chwilę, żeby pani naprawdę chciała się widzieć z panią de S. — rzekła z niespodziewaną przenikliwością. — Ani na chwilę. — Było coś poufnego i tajemniczego w jej głosie. Wyszła na taras, a panna Haldin za nią i obie poczęły zstępować razem z omszałych, kamiennych stopni. Na tej części drogi podjazdowej, którą było widać z frontu domu, nie było nikogo.
— Drzewa ich zasłaniają — wytłumaczyła pannie Haldin jej nowa znajoma, — ale zaraz ich pani zobaczy. — Nie wiem, kto jest ten młody człowiek, którego Piotr Iwanowicz tak sobie upodobał. Musi należeć do nas, gdyż nie przyjmowanoby go, skoro są tamci. Pani wie kogo mam na myśli, mówiąc o tamtych. Ale muszę powiedzieć, że nie jest wcale skłonnym do mistycyzmu. Jeszcze go dobrze nie wypośrodkowałam. Oczywiście, nigdy długo w salonie nie przebywam. Zawsze się dla mnie coś do roboty znajdzie, chociaż dom tutaj nie jest tak obszerny, jak willa na Rivierze. Ale mimo to jest dużo sposobności, abym się mogła stać użyteczną.
Z poza węgła obrośniętych bluszczem stajen ukazał się Piotr Iwanowicz i jego towarzysz. Szli bardzo wolno, rozmawiając z pewnem ożywieniem. Raz przystanęli na chwilę i widać było Piotra Iwanowicza gestykulującego, podczas gdy młodzieniec słuchał bez ruchu ze zwieszonemi wzdłuż ciała rękoma i lekko pochyloną głową. Miał na sobie ciemnobronzowy garnitur i czarny kapelusz. Okrągłe oczki „damy do towarzystwa“ spoczęły na tych dwóch postaciach, które znów posuwały się zwolna ku domowi.
— Nadzwyczaj grzeczny młodzieniec — rzekła; — zobaczy pani, jak się ukłoni, i nie będzie w tem nic wyjątkowego. Kłania się tak samo, gdy mnie spotka samą w hallu.
Postąpiła parę kroków naprzód wraz z panną Haldin i tak się stało, jak przepowiadała. Młodzieniec zdjął kapelusz, ukłonił się i cofnął, zaś Piotr Iwanowicz zbliżył się szybko, wyciągając serdecznie grube, czarne ramiona, pochwycił obie ręce panny Haldin i potrząsał niemi, wpatrując się w nią przez ciemne okulary.
— To rozumiem! To rozumiem! — wykrzyknął dwukrotnie z uznaniem. — Jak widzę, dotrzymywano tu pani towarzystwa — spojrzał, marszcząc zlekka brwi, na „damę“, wciąż piastującą kota. — Wnoszę stąd, że Eleonora — pani de S— jest zajętą. Wiem, że spodziewała się kogoś dzisiaj. Więc dziennikarz przyszedł, co? Zajęta?
Za całą odpowiedź „dama do towarzystwa“ odwróciła głowę.
— To się bardzo niedobrze złożyło — bardzo niedobrze. Ogromnie mi przykro, że... — Zniżył nagle głos. — Ale, cóż to znaczy? Przecież pani nie odchodzi, Nataljo Wiktorówno? Znudziło się pani czekać?
— Bynajmniej — zaprzeczyła panna Haldin. — Tylko jestem tu już czas jakiś i muszę wracać do matki!
— Czas się pani dłużył, co? Niestety, nasza zacna przyjaciółka — tu Piotr Iwanowicz nagle przekrzywił głowę bokiem ku prawemu ramieniu i wyprostował ją równie szybko, — nasza zacna przyjaciółka nie ma daru skracania chwil czekającemu. Nie; stanowczo nie ma tego daru, a w tym względzie same dobre chęci nie wystarczą.
„Dama do towarzystwa“ opuściła ręce i kot znalazł się raptem na ziemi. Pozostał tak chwilę nieruchomo, wyciągnąwszy tylną nogę za siebie. Panna Haldin była ogromnie oburzoną ze względu na „damę do towarzystwa“.
— Proszę mi wierzyć, Piotrze Iwanowiczu, że chwile, które spędziłam w hallu tego domu, były zarówno ciekawe jak pouczające. Zostaną mi w pamięci. Nie żałuję, żem czekała, ale widzę, że cel moich odwiedzin da się osiągnąć bez zajmowania czasu pani de S—.
W tem miejscu przerwałem pannie Haldin. Powyższe opowiadanie ugruntowane jest na jej własnych słowach, których nie zdramatyzowałem tak, jakby można przypuszczać! Oddała z nadzwyczajnem uczuciem i ożywieniem prawie dosłownie sposób wyrażania się uczenicy starej owocarki, nieprzejednanej wrogini Ministerjów, dobrowolnej sługi nędzarzy. Szczerą i subtelną człekolubność panny Haldin wzruszył i oburzył przykry nadwyraz los jej nowej znajomej, tej „damy do towarzystwa“, sekretarki i Bóg raczy wiedzieć, czem ona jeszcze była. Co do mnie z zadowoleniem odkryłem w tem jedną więcej przeszkodę do zażyłości z panią de S— miałem bowiem poprostu wstręt do tej wymalowanej, wystrojonej, o martwej twarzy i szklanych oczach Egerji Piotra Iwanowicza. Nie wiem, jakie było jej zachowanie się względem rzeczy niewidzialnych, ale w sprawach tego świata była skąpą, chciwą i pozbawioną wszelkich skrupułów. Wiedziałem, że prowadziła brudną i rozpaczliwą walkę o sprawy pieniężne z rodziną swego nieboszczyka męża, dyplomaty. Kilka bardzo wysoko położonych osób (które w swojej zaciekłości uwikłała skandalicznie w swe sprawy) ściągnęło na siebie jej nienawiść. Bardzo mi łatwo uwierzyć, że omal nie udało jej się umieścić jednej z nich, z powodu tak zwanej racji stanu, w jakimś zacisznym domu zdrowia, jaśniej mówiąc, w szpitalu dla warjatów. Zdaje się, jednak, że pewne również wysoko położone osoby sprzeciwiły się temu dla przyczyn, które...
Ale poco wdawać się w szczegóły.
Może się kto zdziwić, że człowiek zajmujący skromne stanowisko nauczyciela języków wiedział to wszystko z taką dokładnością. Powieściopisarz mówi to i tamto o swoich bohaterach, a jeżeli tylko umie to powiedzieć dość przekonywająco, nikt go nie będzie wypytywał o wytwory jego mózgu, w które jego własną wiarę dostatecznie udowadnia jakieś dobitne zdanie, poetyczny obraz, akcent szczerego wzruszenia. Sztuka jest wielką! Ale ja się nie znam na sztuce i nie wymyśliwszy pani de S—, czuję się w obowiązku wytłumaczyć, jakim sposobem mogłem się o niej tyle dowiedzieć. Osobą, która mi tych wiadomości udzieliła, była pewna Rosjanka, żona wspomnianego już mego przyjaciela, profesora Uniwersytetu w Lozannie. Od niej dowiedziałem się ostatniego faktu historji pani de S— jakim zamierzam utrudzić moich czytelników! Powiedziała mi mianowicie z całą pewnością, jak osoba pokładająca wiarę w swoje źródła, o przyczynie ucieczki pani de S— z Rosji przed kilku laty. Było to ni mniej ni więcej, że stała się podejrzaną policyjnie w związku z zamordowaniem cesarza Aleksandra. Podstawę tego podejrzenia stanowiło jakieś niebaczne słowo, które się jej wymknęło publicznie, albo jakaś rozmowa, podsłuchana w jej salonie. Podsłuchana, musimy wierzyć, przez jakiegoś gościa, może nawet poufnego, który pośpieszył zabawić się w donosiciela. W każdym razie było to coś, co nasuwało przypuszczenie, że pani de S— wiedziała naprzód, co się stanie, ona zaś, jak sądzę, była dość mądrą, by nie czekać na śledztwo z powodu takiego obwinienia. Niektórzy z moich czytelników pamiętają może książeczkę jej pióra, mistyczną, deklamatorską, straszliwie bezładną bazgraninę, w której pani de S— niemal przyznaje się do owej świadomości, poprzedzającej wypadek, nadmienia, bardziej niż przejrzyście, o jej nadprzyrodzonem pochodzeniu i w zjadliwych napomknieniach daje wyraźnie do zrozumienia, że czyn ten nie był dziełem terrorystów lecz pałacowej intrygi. Gdy zauważyłem w rozmowie z żoną mego przyjaciela profesora, że życie pani de S—, jego nieurzędowa dyplomacja, intrygi, procesy, wpływy, niełaska, wygnanie, jego atmosfera skandalu, okultyzmu i szarlatanizmu, nadawało się bardziej dla ośmnastego wieku niż dla warunków naszych czasów — zgodziła się na to z uśmiechem, ale po chwili ciągnęła dalej z wyrazem zastanowienia:
— Szarlatanizmu? — tak; do pewnego stopnia. Jednakże, czasy się zmieniły. Są teraz siły, które nie istniały w ośmnastym wieku. Nie zdziwiłabym się, gdyby była bardziej niebezpieczną teraz, niżby w to Anglik chciał uwierzyć — chez nous.
To chez nous w tem zastosowaniu oznaczało Rosję w ogólności, rosyjską policję polityczną w szczególności. Celem tego odskoku od prostego biegu opowiadania panny Haldin (mojemi własnemi słowy) o jej bytności w Château Borel było przytoczenie tutaj tego dowodzenia przyjaznej mi żony profesora. Chciałem poprostu uczynić to, co mam teraz do powiedzenia o obecności pana Razumowa w Genewie, łatwiej zrozumiałem — jest to bowiem opowieść o Rosji dla uszu Zachodu, które, jak zauważyłem, nie są dostrojone do pewnych oddźwięków cynizmu i okrucieństwa, moralnej negacji a nawet moralnego ucisku, już zanikłych na naszym krańcu Europy. I przytaczam to na moje usprawiedliwienie, że zostawiłem pannę Haldin stojącą, jako jedną z grona dwóch kobiet i dwu mężczyzn, którzy podeszli razem do tarasu Château Borel.
Uświadomiłem sobie to wszystko, gdy, jak rzekłem, przerwałem pannie Haldin, a przerwałem z okrzykiem głębokiego zadowolenia:
— Więc jednakże nie zobaczyła się pani z panią de S—?
Panna Haldin wstrząsnęła głową. Ucieszyło mnie to bardzo. Nie poznała pani de S—. Doskonale! Doskonale! Nabrałem radosnego przekonania, że już jej teraz nie pozna. Nie mogłem wytłumaczyć sobie powodu tego przekonania inaczej, jak tylko dzięki temu, że panna Haldin stała teraz oko w oko z nadzwyczajnym przyjacielem jej brata. Wolałem jego niż panią de S—, jako przewodnika i towarzysza tej młodej dziewczyny, którą tragiczny koniec jej brata pozostawił na pastwę jej własnego niedoświadczenia. Bądź co bądź, to życie, już skończone teraz, było szczere, a może jego myśli były wzniosłe, jego moralne cierpienia głębokie, jego ostatni czyn był może prawdziwą ofiarą. My, stateczni kochankowie, których uspokoiło już posiadanie zdobytej wolności, nie mamy prawa potępiać bez zastrzeżeń gwałtowności wciąż krzyżowanych pożądań.
Nie wstydzę się mojego żywego interesowania się losem panny Haldin. Było to, trzeba przyznać, uczucie egoistyczne, samo w sobie znajdujące nagrodę. W świetle tego uczucia zmarły Wiktor Haldin ukazał mi się nie jak ponury spiskowiec, lecz jak czysty entuzjasta.
Nie chciałem go sądzić, ale sama ta okoliczność, że nie uciekł, okoliczność, która sprawiła tyle zmartwienia jego matce i siostrze, przemawiała na jego korzyść. Jednocześnie obawa, aby ta dziewczyna nie uległa wpływom rewolucyjnego feminizmu, panującego w Château Borel, czyniła mnie pohopniejszym do zaufania temu przyjacielowi zmarłego Wiktora Haldina. Powiecie, że był tylko nazwiskiem, niczem więcej. Właśnie! Nazwiskiem! Ale trzeba dodać — jedynem nazwiskiem; jedynem nazwiskiem, jakie się znalazło w listach, zamienionych pomiędzy bratem a siostrą. Młodzieniec zjawił się, spotkali się oko w oko, i na szczęście bez żadnego współudziału w tem pani de S. Co z tego wyniknie? Co ona mi powie teraz? zapytywałem siebie.
Było to rzeczą naturalną, że myśl moja zwróciła się w stronę tego młodzieńca, posiadacza jedynego nazwiska, wymienionego w tych marzycielskich rozmowach o przyszłości, jaką miała przynieść rewolucja. I myśl moja przybrała kształt pytania, jakie zadałem sam sobie, dlaczego ów młodzieniec nie odwiedził dotąd tych pań? Był już w Genewie kilka dni, zanim panna Haldin usłyszała o nim w mojej obecności od Piotra Iwanowicza. Żałowałem, że spotkali się w obecności tego ostatniego. Byłbym wolał, żeby się to odbyło gdzie indziej, poza jego uzbrojonemi w okulary oczyma. Ale przypuszczałem, że mając przed sobą tych dwoje, przedstawił ich sobie wzajemnie.
Przerwałem milczenie, zaczynając pytanie w tej kwestji!
— Przypuszczam, że Piotr Iwanowicz...
Panna Haldin puściła wodze oburzeniu. Piotr Iwanowicz, skoro tylko usłyszał jej odpowiedź, napadł na „damę do towarzystwa“ w haniebny sposób.
— Napadł na nią — zadziwiłem się. — Jakto? Dla jakiej przyczyny?
— To było coś niesłychanego, haniebnego — ciągnęła dalej panna Haldin z zaiskrzonemi oczyma. — Il lui a fait une scène wobec obcych. I o co? Nigdyby pan nie zgadł... O jakieś jajka!... Och!
Byłem zdumiony.
— O jajka, mówi pani?
— Tak; dla pani de S., która zachowuje jakąś specjalną djetę czy coś w tym rodzaju. Otóż poprzedniego dnia skarżyła mu się, że nie były przyrządzone, jak potrzeba. Piotr Iwanowicz przypomniał to sobie raptem i napadł na tę biedaczkę. Stałam, jak wrośnięta w ziemię z osłupienia.
— Jakto? Czyżby wielki feminista pozwolił sobie ubliżyć kobiecie? — zapytałem.
— Och nie to. To było coś, o czem nie może pan mieć pojęcia. Coś ohydnego. Niech pan sobie wyobrazi, że zdjął kapelusz, zaczynając. A głos miał tak układny, miodowy: „A! nie jesteś pani łaskawą dla nas! Nie raczysz pamiętać!“. I tak dalej w tym tonie. Biedaczka była straszliwie zmieszana. Miała pełne łez oczy. Nie wiedziała, gdzie je ma podziać. Nie dziwiłabym się, gdyby wolała, żeby ją był zwymyślał, albo nawet wybił.
Powstrzymałem się od uwagi, że prawdopodobnie jedno i drugie zdarzało się jej, gdy nie było świadków. Panna Haldin szła obok mnie z podniesioną głową, w pogardliwem i gniewnem milczeniem.
— Wielcy ludzie miewają zdumiewające przywary — zauważyłem odniechcenia. — Zupełnie, jak ludzie, którzy nie są wielcy! Ale to przecież nie mogło trwać do nieskończoności? W jakiż sposób wielki feminista zakończył ten tak bardzo charakterystyczny epizod?
Panna Haldin, nie zwracając głowy w moją stronę, powiedziała mi, że koniec zajściu położyło ukazanie się dziennikarza, który był dopuszczony do sam na sam z panią de S.
Nadszedł szybko, niedostrzeżony, uchylił zlekka kapelusza i przystanął, by powiedzieć po francusku:
— Baronowa prosiła mnie, żebym wrazie, gdybym po drodze spotkał jaką panią, oznajmił jej, by przyszła do niej natychmiast.
Spełniwszy polecenie, oddalił się spiesznie. „Dama do towarzystwa“ pobiegła ku domowi, a Piotr Iwanowicz podążył za nią z pewnem zakłopotaniem. Panna Haldin w jednej chwili znalazła się sam na sam z młodzieńcem, który, niewątpliwie, musiał być owym przybyszem z Rosji. Zaciekawiło ją, czy przyjaciel jej brata domyślał się już, kim ona była?
Jestem w możności stwierdzić, że domyślił się. Jasnem mi jest, że Piotr Iwanowicz, dla tej czy innej przyczyny wstrzymał się od wzmianki o obecności tych pań w Genewie. Ale Razumow domyślił się. Te szare, ufne oczy! Każde słowo wymówione przez Haldina żyło w pamięci Razumowa. Były one jak prześladowcze kształty; nie dawały się zażegnać. Najplastyczniejszem z pomiędzy nich było wspomnienie o siostrze. Istniała dla niego od owej chwili. Ale nie poznał jej odrazu. Podchodząc z Piotrem Iwanowiczem, zauważył ją; oczy ich spotkały się nawet. Oczarował go, jak musiał oczarować każdego, harmonijny wdzięk całej jej postaci, jej siła, jej spokojna szczerość. Lecz wnet odwrócił wzrok. Powiedział sobie, że wszystko było nie dla niego; piękność kobiet, przyjaźń mężczyzn były nie dla niego. Przyjął to uczucie z posępną świadomością i chciał przejść. Dopiero jej wyciągnięta ręka oświeciła go. W owym pamiętniku, który jest jego spowiedzią, wspomina, że go to fizycznie prawie zadławiło, poczem nastąpił odruch nienawiści i przerażenia, jak gdyby ukazanie się panny Haldin było czemś w rodzaju ukartowanej zdrady.
Przystanął i zwrócił się ku niej. Znaczne wzniesienie tarasu kryło ich przed wzrokiem każdego, ktoby stał we drzwiach, a nawet z okien pierwszego piętra nie można ich było dostrzec. Poprzez zapuszczone krzewy i drzewa łagodnej pochyłości, na której stali, Razumow widział chłodną, spokojną powierzchnię jeziora. Los obdarzył ich chwilą zupełnego sam na sam przy tem pierwszem spotkaniu. Byłem ciekawy, w jaki sposób skorzystali z tej pomyślnej okoliczności?
— Mieliście państwo czas, żeby zamienić więcej niż kilka słów? — zapytałem.
Ożywienie, z jakiem opowiadała mi wydarzenia swych odwiedzin w Château Borel, opuściło ją zupełnie. Postępując obok mnie, patrzyła prosto przed siebie, ale spostrzegłem lekki rumieniec na jej policzkach. Nie odpowiedziała.
Po pewnym czasie uczyniłem uwagę, że nie mogli spodziewać się, żeby o nich zapomniano długo, chyba gdyby tamci dwoje zastali panią de S. zemdloną z wyczerpania lub w stanie chorobliwego podniecenia po tak długiej rozmowie z dziennikarzem. Jedno i drugie byłoby wymagało ich troskliwych starań! Mogłem wyobrazić sobie Piotra Iwanowicza, wybiegającego pośpiesznie z domu z gołą głową, z połami długiego czarnego surduta, wiewającemi dokoła jego potężnych łyd, przybranych w jasno-szare spodnie. Wyznaję, że patrzyłem na tych dwoje młodych, jak na zdobycz „bohaterskiego zbiega“. Miałem poczucie, że mu się nie wymkną. Ale nie powiedziałem nic o tem pannie Haldin, ponieważ jednak wciąż zachowywała milczenie, przynagliłem ją trochę.
— Może przynajmniej podzieli się pani ze mną swojem wrażeniem?
Zwróciła ku mnie głowę, by spojrzeć na mnie, i odwróciła ją znowu.
— Wrażeniem? — powtórzyła zwolna, prawie marząco, poczem żywszym głosem:
— Wydał mi się człowiekiem, który wycierpiał więcej od własnych myśli, niż od złego losu.
— Od własnych myśli, mówi pani?
— I to jest rzeczą dosyć naturalną w Rosjaninie — podjęła. — W młodym Rosjaninie. Tylu z pomiędzy nich jest niezdolnych do czynu; a jednak nie mogą wytrzymać w bezczynności.
— I pani uważa go za człowieka tego rodzaju?
— Nie; nie wydaję o nim żadnego sądu. Jakżebym mogła tak prędko? Pytał mnie pan o wrażenie; więc dzielę się z panem mojem wrażeniem. Ja — ja — nie znam świata ani ludzi na nim. Byłam zawsze tak samotną. Jestem zbyt młodą, by dowierzać moim sądom.
— Powinna pani jednak dowierzać swemu instynktowi — poradziłem jej. — Większość kobiet rządzi się instynktem i nie popełnia gorszych omyłek niż mężczyźni. W tym wypadku posiada pani list brata ku pomocy.
Odetchnęła głęboko, jak gdyby westchnąwszy.
— „Nieskazitelne, wzniosłe, samotne egzystencje“ — przytoczyła, jakby sama dla siebie.
Ale pochwyciłem wyraźnie te z przejęciem wyszeptane słowa.
— To wysoka pochwała — odszepnąłem.
— Najwyższa.
— Tak wysoka, że jak ocena szczęścia powinna przychodzić dopiero na końcu życia. Jednakże, jakaś pospolita lub zgoła niegodna jednostka nie mogłaby stać się przedmiotem tak wygórowanej pochwały i...
— Ach! — przerwała mi gorąco. — A gdyby pan znał serce, które ten sąd wydało!
Umilkła na tym wykrzykniku, a ja przez chwilę zastanawiałem się nad treścią tych słów, które, jak łatwo mogłem wywnioskować, musiały usposabiać ją korzystnie dla tego młodzieńca. Nie miały one charakteru przypadkowego powiedzenia. Było dość nieujęte dla mojego umysłu zachodniego i moich zachodnich uczuć, ale nie mogłem zapomnieć, że stojąc przy pannie Haldin, byłem jak podróżny w obcym kraju. Stało mi się również jasnem, że panna Haldin nie chciała wchodzić w szczegóły jedynie materjalnej strony ich spotkania w Château Borel. Ale mnie to nie ubodło. Nie czułem jakoś, żeby to wynikało z braku zaufania. Tkwiła w tem jakaś inna trudność, trudność, która nie mogła mnie urazić. To też bez najmniejszej urazy rzekłem:
— Bardzo dobrze. Ale wychodząc z tego szczytnego stanowiska, o którego ścisłość nie będę się z panią sprzeczał, musiała pani, jak każdy inny w podobnych okolicznościach, wyrobić sobie jakieś pojęcie o tym wyjątkowym przyjacielu. Niech więc pani powie mi, proszę, czy pani się nie rozczarowała?
— Co pan ma na myśli? Jego powierzchowność?
— Ściśle mówiąc, nie mam na myśli tego czy jest przystojny czy też nie.
Doszliśmy do końca alei i, zawróciwszy, postąpiliśmy kilka kroków, nie patrząc na siebie.
— Powierzchowność jego nie jest przeciętna — rzekła wreszcie panna Haldin.
— Nie; tak bym sądził, wnosząc z tego, co mi pani powiedziała o swojem pierwszem wrażeniu. Choć ostatecznie trzeba powrócić do tego słowa. Wrażenie! Mam na myśli to coś nieokreślonego, co wyróżnia jednostkę „nieprzeciętną“.
Tu spostrzegłem, że panna Haldin nie słucha mnie. Wyraz jej twarzy jasno tego dowodził i znowu doznałem uczucia, że jestem zbytecznym — nie ze względu na mój wiek, który w każdym razie umożliwiał mi stawianie wniosków, ale jakby wyrzuconym za nawias, na innym planie, na którym stojąc, mogłem tylko przyglądać się jej zdaleka. Przestałem więc mówić i patrzyłem na nią, jak szła przy moim boku.
— Nie! — wykrzyknęła nagle — nie mogłam się rozczarować do człowieka tak silnych uczuć.
— Aha! silnych uczuć! — mruknąłem, pomyślawszy krytycznie: — już tak odrazu; w jednej chwili!
— Co pan mówi? — zapytała panna Haldin niewinnie.
— Och! nic. Przepraszam panią. Silnych uczuć... Nie dziwi mnie to...
— A jednak pan nie wie, jak obcesowo zachowałam się względem niego — zawołała z żalem.
Widocznie musiałem uzewnętrznić moje zdziwienie, bo patrząc na mnie, jeszcze bardziej zaróżowiona, rzekła że wstydzi się wyznać, iż nie okazała się dostatecznie zrównoważoną; nie potrafiła zapanować nad swemi słowami i postępowaniem, jak tego położenie wymagało. Straciła męstwo, godne tych ludzi; umarłego i żyjącego, męstwo, które powinno było przewodniczyć spotkaniu siostry Wiktora Haldina z jedynym znanym przyjacielem Wiktora Haldina. Przyjaciel ten stał i patrzył na nią bacznie, ale nic nie rzekł, a jej ten brak odczucia — jak mi wyznała — był bardzo przykry. Wszystko, co mogła wyksztusić, było:
— Pan jest panem Razumowem.
Ledwo dostrzegalny cień przemknął po jego czole. Po pewnej chwili skłonił się zlekka potakująco i czekał.
Na myśl, że ma przed sobą człowieka, którego jej brat tak wysoko cenił, człowieka, który znał jego wartość, rozmawiał z nim, rozumiał go, słuchał jego zwierzeń, może dodawał mu otuchy, usta jej poczęły drżeć, oczy napełniły się łzami, wyciągnęła rękę, postąpiła ku niemu porywczo i rzekła, z trudem hamując wzruszenie:
— Czy pan się nie domyśla, kto ja jestem?
On nie ujął wyciągniętej ręki. Cofnął się nawet o krok, i pannie Haldin wydało się, że był nieprzyjemnie dotknięty. Ale nie wzięła mu tego za złe, sobie przypisując winę. Zachowała się niestosownie, jak wrażliwa Francuzka. Tego rodzaju objawy nie musiały się podobać człowiekowi surowego, zamkniętego w sobie charakteru.
„Musiał być istotnie surowym lub może bardzo nieśmiałym względem kobiet, jeżeli nie odpowiedział bardziej po ludzku na serdeczność tego rodzaju dziewczęcia, jak Natalja Haldin“ pomyślałem sobie. Ale takie wzniosłe, samotne egzystencje (przypomniały mi się nagle te słowa) często czynią z młodzieńca dzikusa, a ze starca odludka.
— I cóż dalej? — spytałem zachęcająco.
Ale ona wciąż była niezadowolona z siebie.
— Dalej było coraz gorzej — rzekła z niezwykłem u niej zniechęceniem; — popełniłam wiele głupstw. Całe szczęście, że nie wybuchnęłam płaczem. Wdzięczna sobie jestem, że nie popełniłam przynajmniej tej niedorzeczności. Ale długi czas nie mogłam wymówić ani słowa.
Stała przed nim w milczeniu, połykając łkania, i gdy wreszcie zdobyła się na to, żeby coś rzec, było to tylko imię jej brata.
— Wiktor — Wiktor Haldin — wykrztusiła, i znów głos jej się załamał.
— Oczywiście, to go wzruszyło — objaśniła mnie. — Był do głębi wstrząśnięty. Powiedziałam panu moje przekonanie, że to jest człowiek głębokich uczuć! Niepodobna w to wątpić. Trzeba było panu widzieć jego twarz. Poprostu zachwiał się i oparł o mur tarasu. Przyjaźń ich musiała być prawdziwem braterstwem dusz! Byłam mu wdzięczna za to wzruszenie, dzięki temu bowiem mniej się wstydziłam własnego braku panowania nad sobą. Oczywiście odzyskałam mowę prawie zaraz. „Jestem jego siostrą“ — rzekłam. — „Może słyszał pan o mnie?“
— A czy słyszał? — przerwałem.
— Nie wiem. Jakże mogło być inaczej? A jednak... Ale cóż to szkodzi. Stałam przed nim tak blisko, że mógł mnie dotknąć i zpewnością nie wyglądałam na taką, która oszukuje. Wiem tylko, że wtedy wyciągnął do mnie obie ręce z największą serdecznością, a ja je pochwyciłam i uścisnęłam, czując, że odnajduję coś z tego, co wraz ze śmiercią mego brata uważałam za stracone na zawsze — coś z tej nadziei, zachęty, otuchy, jakiemi mnie krzepił mój ukochany zmarły.
Zrozumiałem doskonale, co to znaczyło. Szliśmy dalej zwolna. Wstrzymywałem się od patrzenia na nią. I jakby w odpowiedzi własnym myślom szepnąłem:
— Niewątpliwie musiała to być wielka przyjaźń, jak pani powiada. I ten młodzieniec rozkrochmalił się wreszcie, że użyję tego wyrażenia. No, to teraz porozumiecie się państwo. Tak; porozumiecie się bardzo prędko.
Minęła chwila, zanim usłyszałem jej głos.
— Pan Razumow wydaje się małomównym i bardzo wstrzemięźliwym, nawet gdy jest silnie wzruszonym.
Niezdolny zapomnieć — a nawet wybaczyć — basowych wynurzeń Piotra Iwanowicza, arcypatrona partyj rewolucyjnych, rzekłem, że dla mnie małomówność jest dodatnim rysem charakteru i że w mojem pojęciu chodzi zawsze w parze ze szczerością.
— A zresztą, nie mieliśmy wiele czasu — dodała panna Haldin.
— Nie; oczywiście, nie mogliście mieć. — Moja podejrzliwość a nawet obawa odnośnie do feministy i jego Egerji były tak nieprzeparte, że nie mogłem się powstrzymać od zapytania z prawdziwym niepokojem, pokrywszy go uśmiechem:
— Ale pani wybrnęła szczęśliwie?
Zrozumiała mnie i uśmiechnęła się także z mego zatroskania.
— O! tak; wybrnęłam, jeżeli się panu podoba to tak nazwać. Odeszłam szybko, ale nie potrzebowałam uciekać! Nie jestem jeszcze przestraszoną, ani też oczarowaną, jak owa biedaczka, która mnie tak dziwnie przyjęła.
— A pan — pan Razumow?
— On został, oczywiście. Zapewne wszedł do domu po mojem odejściu. Pamięta pan, że przybył tu silnie polecony Piotrowi Iwanowiczowi, zapewne z jakiemi ważnemi wiadomościami dla niego.
— Ach, tak! Od tego księdza, który — —
— Od ojca Zosima — tak. Lub może od innych.
— Więc zostawiła go pani? A od tej pory, wolno zapytać, widzieliście się państwo?
Przez jakiś czas panna Haldin nie odpowiadała na to tak wręcz zadane pytanie; poczem: — Spodziewałam się zobaczyć go tu dzisiaj — rzekła spokojnie.
— Spodziewała się pani? Spotyka go więc pani, tu, w tym ogrodzie? W takim razie lepiej będzie, gdy odejdę niezwłocznie.
— Nie; poco odchodzić? I nie spotykamy się w tym ogrodzie. Nie widziałam pana Razumowa od tej pory. Ani razu. Ale spodziewałam się go...
Umilkła. Ja zaś pomyślałem ze zdziwieniem, dlaczego ten młody rewolucjonista okazuje tak mało przedsiębiorczości.
— Przed odejściem powiedziałam panu Razumowowi, że spaceruję tu przez godzinę codziennie o tej porze. Nie mogłam tłumaczyć, dlaczego nie proszę go, żeby zaraz do nas przyszedł. Mamę trzeba przygotować do tych odwiedzin. A przytem, widzi pan, ja sama nie wiem, co pan Razumow ma nam do powiedzenia. Jemu również trzeba naprzód wytłumaczyć, jak się rzeczy mają z biedną mamą. Wszystkie te względy stanęły mi odrazu w pamięci. Powiedziałam mu więc pośpiesznie, że istnieje powód, dla którego nie mogę zaprosić go do nas, lecz że mam zwyczaj przychodzić tu codziennie. To miejsce publiczne, lecz mimo to tak mało osób spotyka się tu o tej porze. Myślałam, że tu będzie bardzo dobrze. A przytem tak blisko naszego mieszkania. A ja nie lubię odchodzić gdzieś dalej od mamy. Nasza służąca wie, gdzie mnie szukać w razie nagłej potrzeby.
— Tak; to bardzo dogodnie, z tego punktu widzenia — zgodziłem się.
W istocie osądziłem że Bastjony są bardzo odpowiedniem miejscem, skoro panna Haldin nie uważała jeszcze za rzecz roztropną przedstawić teraz tego młodzieńca matce. „Tu więc“, pomyślałem, rozglądając się po tej rozpaczliwie banalnej przestrzeni, „tu więc zacznie się ich znajomość i będzie rozwijać się dalej na tle wymiany szlachetnego oburzenia i krańcowych uczuć, zbyt jaskrawych może do pojęcia dla umysłu nierosyjskiego“. Zobaczyłem tych dwoje, którym udało się wymknąć z pomiędzy ośmdziesięciu miljonów ludzkich istot, miażdżonych w obrotach górnych i dolnych kamieni młyńskich, zobaczyłem ich, spacerujących pod temi drzewami, i ich młode głowy blisko ku sobie pochylone. Tak; doskonałe miejsce do przechadzki i pogawędki. Przyszło mi nawet na myśl, gdy raz jeszcze zawracaliśmy od wielkiej żelaznej bramy, że gdy się zmęczą, będą tu mogli wygodnie odpocząć! Na placyku pomiędzy budynkiem restauracyjnym a orkiestrową altaną pełno było stolików i krzeseł, cały hufiec malowanych sprzętów, uszeregowany pod drzewami. Na samym środku zauważyłem szwajcarską parę, której los od kolebki aż do grobu zabezpieczony był, dzięki udoskonalonemu mechanizmowi urządzeń demokratycznych republiki, dający się zmieścić, jak to mówią, w jednej garści! Mężczyzna o bezbarwnym, szorstkim wyglądzie pił piwo z błyszczącego kufla; kobieta, spokojna wieśniaczka, opierała się o poręcz ordynarnego krzesła, rozglądając się leniwie dokoła.
Na tej ziemi nie można się spodziewać wcale logiki nietylko w myślach ale i w uczuciach. Ze zdziwieniem odkryłem, iż jestem niezadowolony z tego nieznajomego młodzieńca. Tydzień już upłynął od ich pierwszego spotkania. Byłże nieczuły, czy nieśmiały, czy też bardzo głupi? Nie mogłem zrozumieć.
— Jak pani sądzi — zapytałem pannę Haldin, gdyśmy już przeszli pewną część wielkiej alei, — czy pan Razumow zrozumiał pani intencję?
— Czy zrozumiał, co miałam na myśli? — zadziwiła się. — Był bardzo wzruszony. To wiem. Będąc sama bardzo wstrząśniętą, mogłam to jednak zauważyć. Zresztą, mówiłam wyraźnie. Słyszał mię; zdawał się, doprawdy, pochłaniać moje słowa.
Bezwiednie przyspieszyła kroku. Mowa jej również stała się szybszą. Poczekałem chwilę, nim zauważyłem w zamyśleniu:
— A jednak nie pokazał się do tej pory.
— Skąd możemy wiedzieć, jakie zadanie ma on tu do spełnienia? Nie jest przecież turystą, podróżującym dla przyjemności. Może nie być panem swojego czasu — ani może nawet swoich myśli!
Zwolniła nagle kroku i zniżonym głosem dodała:
— Albo nawet własnego życia.
Umilkła i przystanęła.
— Kto wie; mógł być zmuszonym opuścić Genewę tego samego dnia, kiedyśmy się spotkali.
— Nie powiedziawszy pani! — wykrzyknąłem niedowierzająco.
— Nie dałam mu czasu. Odeszłam nagle. Zachowywałam się niemądrze do końca. Bardzo tego żałuję. Nawet gdybym mu była dała sposobność potemu, byłby usprawiedliwiony, gdyby mnie wziął za osobę, której nie można zaufać. Taka wrażliwa, płaksiwa dziewczyna nie budzi ochoty do zwierzeń. Ale choćby nawet wyjechał z Genewy na jakiś czas, jestem pewna, że się jeszcze spotkamy.
— Ach... jest pani pewna. A na czem opiera pani tę pewność?
— Bo powiedziałam mu, że bardzo potrzebuję kogoś, rodaka, współidejowca, któremu mogłabym się zwierzyć w pewnej sprawie.
— Rozumiem. Nie pytam, co odpowiedział na to. Przyznaję, iż miała pani powody wierzyć, iż pan Razumow ukaże się niezadługo. Ale dzisiaj nie zjawił się?
— Nie — rzekła spokojnie — dzisiaj nie; — i staliśmy jakiś czas w milczeniu, jak ludzie, którzy nie mają już sobie nic do powiedzenia i których myśli odbiegły już daleko, zanim ich ciała rozejdą się każde w inną stronę. Panna Haldin spojrzała na zegarek w bransoletce i poruszyła się żywo. Okazało się, że przeciągnęła swój spacer ponad zwykłą normę.
— Nie lubię zostawiać mamę samą — szepnęła, wstrząsając głową. — Nie dlatego, żeby była bardzo chorą teraz. Ale jakoś, gdy nie jestem przy niej, czuję się bardziej niespokojna, niż kiedykolwiek.
Od tygodnia przeszło pani Haldin ani jednem słowem nie wspomniała o synu. Siadywała, jak zwykle, w fotelu przy oknie, patrząc w milczeniu na beznadziejną perspektywę bulwaru des Philosophes. Jeżeli zaś przemówiła, to o zupełnie obojętnych, codziennych sprawach.
— Dla każdego, kto wie, o czem biedaczka wciąż myśli, taka mowa jest jeszcze boleśniejszą niż milczenie. Ale i ono jest okropne, znieść go nie mogę, a lękam się je przerwać.
Panna Haldin westchnęła, zapinając guziczek u rękawiczki, który się odpiął. Wiedziałem dobrze, jak ciężkiem jest teraz jej życie. Nieszczęście, które tak nagle na nią spadło, jego przyczyny, jego skutki byłyby podkopały zdrowie córki Zachodu; ale natury rosyjskie odznaczają się szczególną odpornością na przeciwności życia. Wyprostowana i giętka, w krótkim żakieciku otwartym na czarnej sukni, w czem postać jej wydawała się smuklejszą, z twarzyczką świeżą ale bardzo bladą, budziła we mnie zdumienie i podziw.
— Nie mogę zostać ani chwili dłużej. Powinien pan przyjść wkrótce odwiedzić mamę. Pan wie, że ona zawsze nazywa pana „l’ami“; to doskonała nazwa i nie jest prostym dźwiękiem w jej ustach. A teraz au revoir, uciekam.
Spojrzała machinalnie w aleję — ręka, którą wyciągnęła ku mnie, rozminęła się z moją niespodziewanym ruchem ku górze i opadła na moje ramię. Ponsowe jej usta rozchyliły się lekko, nie w uśmiechu wszelako, lecz z wyrazem przyjemnego zdziwienia. Patrzyła ku bramie i rzekła prędko, odetchnąwszy raptownie:
— A co. Wiedziałam. Otóż i on.
Zrozumiałem, że ma na myśli pana Razumowa. Jakiś młodzieniec szedł aleją bez pośpiechu. Miał na sobie ciemno-bronzowy garnitur, a w ręku laskę. Gdym spojrzał na niego, głowa jego była zwieszona na piersi, jak gdyby w głębokiej zadumie, lecz wnet podniósł ją i przystanął. Jestem pewny, że przystanął, lecz trwało to tak krótko, że było raczej zwolnieniem kroku, opanowanem natychmiast. Poczem szedł dalej, patrząc na nas spokojnie. Panna Haldin dała mi znak, żebym pozostał, i postąpiła parę kroków na jego spotkanie.
Odwróciłem głowę i spojrzałem na nich dopiero wtedy, gdy usłyszałem głos panny Haldin wymawiający jego nazwisko w formie przedstawienia. Wślad za tem pan Razumow dowiedział się, że niedość, iż jestem „nadzwyczajnym nauczycielem“, lecz byłem też wielką podporą „w naszem nieszczęściu i bólu“.
Oczywiście panna Haldin nieomieszkała dodać, że jestem Anglikiem. Mówiła szybciej, niż słyszałem ją mówiącą kiedykolwiek, co siłą kontrastu uczyniło jeszcze wymowniejszym spokój jej oczu.
— Ufam mu bezwzględnie — dodała, patrząc wciąż na pana Razumowa. Młodzieniec ten spoglądał także na pannę Haldin, ale z pewnością nie patrzył jej w oczy, które oczekiwały tego z taką gotowością. Następnie przenosił wzrok kolejno to na nią to na mnie, z czemś w rodzaju początku wymuszonego uśmiechu, poczem zjawiło się jakby ściągnięcie brwi, i oba te objawy wnet znikły. Zauważyłem to, choć ktoś mniej skłonny do obserwowania pana Razumowa, niż ja, nie byłby tego spostrzegł. Nie wiem, co zauważyła Natalja Haldin, ale ja pochwyciłem najlżejsze odcienie tych odruchów. Wymuszony uśmiech znikł; ściągnięcie brwi wygładziło się i nie pozostał z niego żaden ślad, ja jednak wyobrażałem sobie, że Razumow zawołał w duchu:
— Bezwzględne zaufanie! do tego wiekowego człowieka! Do tego cudzoziemca!
Wyobrażałem to sobie, dlatego, że on sam wydał mi się dostatecznie cudzoziemcem. Naogół jednak odniosłem wrażenie korzystne. Powierzchowność Razumowa zdradzała inteligencję, a nawet pewną dystynkcję, wyróżniając go z pośród przeciętnego ogółu studentów i niższych mieszkańców de la Petite Russie. Rysy miał bardziej prawidłowe niż większość Rosjan; szczęki były zarysowane wyraźnie, starannie wygolone policzki miał ściągłe, a nos jego był kształtem, nie zaś poprostu wypukłością. Kapelusz miał nasunięty na oczy; ciemne włosy wiły mu się nisko na karku; źle dopasowany garnitur pokrywał krzepkie członki, lekkie pochylenie uwydatniało zadowalniającą szerokość ramion. Naogół biorąc, nie byłem rozczarowany. Poważny, dobrze rozwinięty fizycznie, nieśmiały...
Zanim panna Haldin przestała mówić, uczułem uścisk jego ręki, muskularny, silny uścisk, ale nieoczekiwanie gorący i suchy. Ani jedno słowo, żadne nawet mruknięcie nie towarzyszyło temu krótkiemu i oschłemu powitaniu.
Chciałem ich zostawić samych ale panna Haldin dotknęła zlekka mojej ręki, w sposób wyraźnie uwydatniający jej życzenie. Niech się śmieje, kto chce, ale byłem aż nadto chętny, by pozostać przy Natalji Haldin, i nie wstydzę się powiedzieć, że nie było w tem dla mnie nic śmiesznego. Zostałem, nie jakby został młodzieniec, wniebowzięty tym tajemnym znakiem porozumienia, lecz trzeźwo, z nogami na ziemi i umysłem usiłującym przeniknąć jej zamiary. Ona zaś zwróciła się do Razumowa.
— Tak, to tu. Tu pragnęłam, żeby pan przyszedł. Spacerowałam tu codziennie... Niech się pan nie tłumaczy. Rozumiem. Jestem wdzięczną panu, że przyszedł pan dzisiaj; ale mimo to nie mogę zostać teraz. To niepodobieństwo. Muszę spieszyć do domu. Tak, nawet widząc pana stojącego przede mną, muszę uciekać. Już i tak byłam za długo poza domem. Pan wie — dlaczego?
Te ostatnie słowa były zwrócone do mnie. Zauważyłem, że pan Razumow przesunął końcem języka po wargach, zupełnie jakby to mógł uczynić człowiek trapiony goręczką. Ujął jej rękę w czarnej rękawiczce, która objęła jego dłoń, trzymała ją — przytrzymywała ją zupełnie wyraźnie, wbrew mimowolnemu poruszeniu, zdradzającemu chęć cofnięcia się.
— Dziękuję panu raz jeszcze, za... za to, żeś mnie zrozumiał — ciągnęła dalej panna Haldin ciepło. Przerwał jej z pewnym odcieniem szorstkości. Nie podobało mi się, że mówił do tej szczerej istoty z pod ronda kapelusza, nasuniętego na oczy. I głos jego był słaby, chropowaty, zupełnie jak u człowieka z zaschniętem gardłem.
— Za co pani mi dziękuje? Zrozumiałem panią? W jaki sposób zrozumiałem panią? Ależ nic nie rozumiem. Powiedziała mi pani, że chciałaby zobaczyć się ze mną tu, w ogrodzie. Nie mogłem przyjść... Przeszkodzono mi. A nawet dzisiaj, jak pani widzi... późno.
Ona wciąż trzymała jego rękę.
— Mogę w każdym razie podziękować panu, że mnie pan nie usunął z pamięci, jak słabą, ulegającą wrażeniom istotę. Niewątpliwie potrzebuję pokrzepienia. Jestem bardzo nieświadoma. Ale można mi zaufać. Doprawdy można.
— Jest pani nieświadoma — powtórzył w zamyśleniu. Podniósł głowę i patrzył jej teraz prosto w twarz, podczas gdy trzymała jego rękę.
— Tak. Przyszedł pan późno. Ale był pan tak dobry, że przyszedł, choć spotkaliśmy się tylko dzięki mojemu opóźnieniu. Zagawędziłam się z moim przyjacielem. Rozmawiałam o panu. Tak, Cyrylu Sidorowiczu, o panu. Ten pan był u nas wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszałam, że jest pan w Genewie. Może panu powiedzieć, jaką pociechą była ta nowina dla mego skołatanego umysłu. Wiedział, że chciałam pana odszukać. Był to jedyny powód, dla którego przyjęłam zaproszenie Piotra Iwanowicza.
— Piotr Iwanowicz mówił pani — o mnie? — przerwał tym niepewnym, ochrypłym głosem, który nasuwał myśl o straszliwie suchem gardle.
— Bardzo mało. Powiedział mi tylko nazwisko pana i to, że pan tu przyjechał. Czemu miałabym pytać o więcej? Co więcej mógł był mi powiedzieć, czegobym już nie wiedziała z listu mego brata. Trzy linijki. Ale ile znaczyły one dla mnie! Pokaże je panu kiedyś, Cyrylu Sidorowiczu. Teraz jednak muszę iść. Pierwsza nasza rozmowa nie może być kwestją pięciu minut; więc lepiej nie zaczynajmy...
Stałem nieco z boku i widziałem ich oboje z profilu. W owej chwili wydało mi się, że twarz pana Razumowa wygląda starzej niż jego lata.
— Gdyby mama — panna Haldin zwróciła się nagle ku mnie — obudziła się podczas mojej nieobecności (o tyle dłuższej niż zazwyczaj), zaczęłaby mnie może wypytywać. W ostatnich czasach zdaje się bardziej odczuwać brak mojej osoby. Chciałby wiedzieć, co mnie wstrzymało, a mnie, widzi pan, byłoby bardzo przykro okłamywać ją.
Zrozumiałem doskonale tę jej drażliwość. Dla tej samej przyczyny powstrzymała to, co mi się wydało ze strony pana Razumowa zamiarem towarzyszenia jej.
— Nie! Nie! Pójdę sama. Ale proszę, niech pan spotka się tu ze mną, jak będzie pan mógł najprędzej.
Poczem dodała znużonym, znaczącym głosem, zwracając się do mnie:...
— Mama w tej chwili może siedzieć przy oknie i patrzeć na ulicę. Nie powinna wiedzieć o obecności pana Razumowa tutaj, dopóki — dopóki się czegoś nie obmyśli.
Umilkła, zanim dodała trochę głośniej, lecz wciąż mówiąc do mnie:
— Pan Razumow nie może zrozumieć całkowicie trudności mego położenia, ale pan wie, jak to jest.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.