Przejdź do zawartości

W mętnéj wodzie/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wieczór był letni, a że się z miasta ludzie wynieśli na przechadzki dalsze, — cicho było i pusto i pompejańsko na małych zwłaszcza uliczkach. Sławek blady siedział w oknie, wychodzącym na ogródek, zmęczony, bo przez cały dzień pisał gorączkowo, jak gdyby myśli ostatek chciał z siebie wylać, nim słabość nawet myśl mu wydrze... naprzeciwko niego z brewiarzem na kolanach, smutny Kanonik wpatrując się w twarz ukochanego dziecka, łykał łzy... bo — łudzić się było niepodobna, lampa ta dogorywała. Sławek codzień był gorzéj. A choć nigdy nie mówił o tém, choć się do otaczających uśmiechał, z przypadkowych wyrazów, z samego postępowania znać było, że o losie swym wiedział i że się wyrzekł nadziei.
— A! mój ojcze — rzekł, wzdychając do Kanonika po długiéj przerwie w rozmowie, bądź co bądź... smutno tak świat opuszczać podciętemu kosą, nie dokwitnąwszy, nie rozwinąwszy się, niedokończonemu sercu, niedojrzałemu... nie wypowiedziawszy, co jest na dnie... a co najgorzéj, nie dopełniwszy obowiązków...
— Mój drogi panie Świętosławie, odparł ksiądz — nie lubię tęsknych myśli w człowieku, bo to zawsze samolubstwo... Jeżeli żal siebie to już prosty egoizm, jeśli żal świata to gorzéj, bo niewiara w opatrzność. Szczera i chrześcijańska dusza patrzy na świat — jako na dzieło twórcy, w którém wszystko dla nas niedocieczone — konieczne i potrzebne.
— A! dziecię moje? cóż my rozumiemy z tego porządku przerażającego wszechświata? czy pojęta dla nas potrzeba boleści? czy zrozumiałe męczeństwa powszednie... i te wśród kół zębatych życia gruchotane w dzień ofiary, które nam niewinnemi się zdają? Wierzaj mi, gdybyśmy nie widzieli przed sobą innego życia i nieśmiertelności... świat byłby dla nas urągowiskiem...
— Tak — mój ojcze... ale trudno nie zapłakać, gdy boli? rzekł Sławek, weź dolę moją i połóż ją przed sobą i powiedz mi — nie smutnaż to dola?
— O! nie mój Sławku poczciwy, odparł wzruszony starzec, dla ludzi, quorum Deus venter est, dla ludzi, którym trzeba zostawić milion po sobie i ofiar pół miliona, aby się im życie nazywało skończoném — dla tych ludzi... ty i twoja egzystencya do dziś dnia niezrozumiała, biedna dla nas... ona piękna i pełna. Miałeś młodość czystą i świętą pod bokiem zacnéj macierzy, wyszedłeś w świat z duszą poczciwą, z chęcią dobrą, z czcią prawdy... walczyłeś i pracowałeś dla niéj — czegóż ci brak...
— Szczęścia... szepnął Sławek.
— Dziecko moje... tak! po ludzku ci szczęścia brak było — odrzekł kapłan — ale po Bożemu je miałeś. Czy ty wiesz, co zostają za męty i fusy w człowieku po tym napoju, który się szczęściem nazywa? Na dnie twojéj duszy ich niema... Szczęście! tak to ziemski napój co odurza... i zabija, co przykuwa.. i zbydlęca...
Sławku mój... mówmy o czém inném.
— O czém? zapytał Młyński — o czém chcesz? Niemogę się oprzeć jakiemuś smutkowi. Tęskna jest dusza moja... jakby przeczuciem mimowolném...
— Wieczorem westchnij do Boga, pomyśl o braciach twych ze krwi i ducha, błądzących bez przytułku, łaknących bez pokarmu, strapionych bez pociechy... a nie będziesz na los swój narzekał...
— Masz słuszność mój ojcze — odparł, mężniejąc Sławek... nietylko to, co Goethe nazwał poezyą szpitalną, jest śmieszne, ale i rozmowa szpitalna nie męzka...
To mówiąc, przycisnął rękę do piersi, jakby ból w niéj uczuł, a pod dłonią zaszeleściało mu coś, niby schowany papier... Usłyszawszy ten szelest, Sławek uśmiechnął się gorżko. —
— Mój ojcze, rzekł... wielcy to byli mężowie ci, co jak prorocy kamienowani, wyśmiewani, wyszydzani, oplwani, potrafili zachować hart duszy i nieodstąpili prawdy... Ale jakże to bolesny widok narodu, który głuchym, ślepym jest, a nie widzi prawdy... i szaleje..
— Widok straszny, rzekł kanonik — ale popatrz, gdziekolwiek prawda była zapartą, oplwaną, udręczoną, czy tam kiedy ostatecznie fałsz zwyciężył? Nigdy... Wszystko to, co tryumfowało chwilowo... padło w gruz i rumowisko... a prawda dobyła się z pod ruin w tysiące lat... a oplwane zwłoki jéj obrońców relikwiami się stały.
Sławek się uśmiechnął dziwnie i znowu słychać było szelest papieru, jak gdyby go tarł w dłoniach...
Kanonik wstał, potrzebował pójść na wieczorną modlitwę, podali sobie ręce w milczeniu.
— Do zobaczenia.
Sławek jak wkuty pozostał na miejscu... patrzał w okno... Po wyjściu kanonika wyjął z za surduta papier i począł, rzuciwszy nań okiem, drzeć go powoli...
Wtém szelest się dał słyszeć, a podkomorzyc jakby przelękły szybko tę kartkę schował do bocznéj kieszeni, domyślał się kto wchodzi, twarz mu się rozjaśniła.
Była to Lena cała w czerni, z bukietem kwiatów w ręku... smutna, wybladła, udająca wesołą dla niego... Wszedłszy, wpatrzyła się w jego twarz, która ją uderzyć musiała niezwyczajnym wyrazem i podała mu kwiatki.
— Moja ty dobra siostrzyczko, rzekł, podając jéj rękę Sławek... co jabym ci miał przynosić kwiaty, jak na męża przystało, to ty mi bukiety ofiarujesz...
— Przypomnijże sobie... to była misya mojego żywota... Dzieckiem biedném na ulicy schwyciłam cię biedaku... myśląc, że za asterki dla matki umierającéj grosz dostanę... a teraz niemi dla saméj siebie żebrzę o jałmużnę serdeczną...
— To prawda, odpowiedział Sławek, ale ty jałmużnę, jak ją nazywasz, wzięłaś całą... nic mi już dla nikogo nie zostało, oddałem ci wszystko... i jestem jeszcze dłużny...
— Przepraszam!! ale dajmy pokój obrachunkom... między siostrą a bratem... być ich niepowinno...
— Jam ci zawsze dłużny... za to żem młodą, wesołą, przykuł do tego szpitalnego krzesełka...
— Wstaniesz przecie z niego?
Sławek się uśmiechnął i nic nie odpowiedział.
— Dzień tak śliczny — dodał — tak bym chciał wyjrzeć w świat, odetchnąć powietrzem wiejskiém... a tu to miasto w okowach mnie trzyma...
Westchnął.
— Wyjedziesz — odezwała się Lena...
I znowu nie było odpowiedzi.
Podkomorzyc gorączkowo się rzucił na krześle.
— O mało nie zapomniałem, rzekł... moja Leno, wstyd mi wyznać, ale wstać mi trudno... gdybyś mi moją, o tę szkatułeczkę podała...
Wskazał na stolik... Lena prędko przyniosła i położyła mu ją na kolanach. Sławek otworzył, ale w chwili, gdy miał wieczko podnieść, zatrzymał się i patrząc na nią, rzekł cicho.
— Daj mi słowo — że prośbie mojéj nie odmówisz...
— Mój drogi... byleś nie żądał niepodobieństwa.
— Ale rzecz najprostsza w świecie, a nie miałem nigdy odwagi ci jéj powiedzieć — mówił podkomorzyc — wiesz, że chorym się nic nie odmawia, oni są jak dzieci niegrzeczne...
— Przestraszasz mnie...
— Nie lękaj się... chcę, żebyś odemnie małą przyjęła pamiątkę, koniecznie. Od czasu, jak mi kiedyś powiedziałaś, jeszcze tam w tym pokoiku na trzeciém piętrze, że każdy mój dar palił by cię, jak suknia Nessusa, bałem się ci ofiarować cokolwiek... a nie wiesz, nie wiesz, jakby mi było miło...
— O mój bracie... drząc i ze łzami wyjęknęła Lena.
— Najprzód historyą ci powiem... Mój pradziad wzięty był przez Turków w niewolę... Sprzedany został jakiemuś Baszy. Turek zachorował mocno.. niewolnik wiedział jakieś lekarstwo, poradził je i ocalił niewiernego... Ale niewierny serce miał wielkie, bo go obdarzył swobodą, i wyprawił do Polski nazad, opatrzywszy kiesą złota... kilku końmi i wielbłądami. A że miał serce Turek... na wyjezdném jeszcze włożył pradziadowi pierścień z turkusem. Kamień to nie wielkiéj wartości, ale na Wschodzie i u nas przywięzują doń wiarę, że szczęście przynosi z sobą... Otóż turkus pradziadka włożę ci na palec... a ty... ty go nigdy nie zrzucisz.
To mówiąc, wyjął z pudełeczka dziwny pierścień z ogromném okiem niebieskiém i wsunął go na palec Lenie, która nic nie mówiąc, spuściła głowę i płakała... Mężną była aż do téj chwili... w któréj poczuła jakby pożegnanie uroczyste. Ale okazać boleść było powiększyć ją w jego sercu... z ściśniętemi ustami wstała, by ukryć łzy.
— Jak się to dziwnie, rzekła po chwili, myśli czasem ludzkie zbiegają — ja noszę się od kilku tygodni z turkusem... dla ciebie...
— No! to właśnie pora, zawołał weseléj Sławek, abyś mi go oddała... będą to braterskie zaręczyny...
Lena przyniosła zdjęty z palca pierścień nowy, także turkusowy i nieśmiało wcisnęła mu go na rękę.. Sławek uśmiechnięty nań patrzał.
— Powiedziałem, że te kamyki niebieskie szczęście przynoszą... niechże ziszczą, co obiecują!
Spojrzeli na siebie i Lena usiadła uspokojona... Dziwny traf te dwa turkusy, rzekła — ale się dzieją cuda nawet w małych rzeczach...
— Jestem pewny — rzekł Sławek, że myśli w ludziach nawet nie wyrażone przez słowa, gdy są silne i potężne, oddziaływają na tych, ku którym są skierowane... Dziwią się nieraz zkąd przychodzi jakaś idea niespodziana... która jutro rzeczywistość zmienia w fakt.. cóż to, jeśli nie poczucie myśli, która leci i jak błyskawica grzmot, poprzedza czyn.
Było to ostatnie słowo rozmowy, bo Sławek uczuł się zmęczonym, zakaszlał, zamknięto okno, a Lena choć pragnęła zostać przy nim, musiała go pożegnać...
Scisnął ją za rękę... już odchodzącą przywołał i... jeszcze raz spokojnie, na białém jéj czole złożył pocałunek bratni...
— Moriturus te salutat! rzekł w myśli — a głośno... Dobranoc Lenie...
Nazajutrz rano w domu chodzono na palcach... Sławek spał.. ale spał tak długo, tak niezwyczajnie cicho... nie kaszląc... spokojnie, iż strwożony Kanonik, który od godziny czekał na przebudzenie, siedząc w krześle.. wreście na palcach wszedł do sypialni.
Sławek z uśmiechem na ustach, leżał piękny, jak anioł, uśpiony na poduszce, zbroczony krwią... w ręku miał pomięty i poszarpany papier... Nie było to omdlenie, ale — śmierć...
Otwarto okiennice, zbiegli się słudzy, wszyscy poklękli przy łożu i płakali.. Sławek spał... a dusza jego, uleciała w niebiosa... Kanonik wyjął mu z zaciśniętéj dłoni zmięty papier...
Był to w liście bezimiennym, przesłany mu niepoczciwy, plugawy artykuł gazety... który go dobił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.