W mętnéj wodzie/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz... około południa pan Samiel nieco wzruszony stawił się w salonie hrabinéj, Jadzia w drugim pokoju czytała książkę, rozmowa więc musiała toczyć się z razu o rzeczach obojętnych.
Dopiero gdy szelest sukni oznajmił, że wedle zwyczaju swego, wyszła, unikając spotkania z Samielem... mogła go spytać hrabina, co przynosił.
— Moja twarz mogłaby pani odpowiedzieć, rzekł cicho... kochałem Sławka... a...
— Cóż się stało?
— Dotąd nic, ale mu grozi nieodwołalnie — śmierć!
Wartska załamała ręce — to nie może być! zawołała.
— Wczoraj przy mnie... krew mu się rzuciła, on się z tém tai, ale doktór wyznał mi, gdym go nacisnął, że dni jego policzone.
Biedna kobieta płakać zaczęła... chodziła po pokoju, myśląc... rozmowa stawała się niepodobieństwem, bo jak rozmawiać ze łzami? Samiel wyszedł. Usiłując moc wyrobić w sobie Wartska otarła powieki, poszła do zwierciadła... obmyła twarz... i z książką, któréj czytać nie mogła, oczekiwała na córkę...
Nie będziemy powtarzać sceny, między matką a dziecięciem, w któréj miłość macierzyńska, pragnąca je uchronić od cierpienia, zwyciężyła. Mimo oporu i próśb Jadzi, skłoniła ją hrabina do podróży za granicę, a znalazła podwód do przyspieszenia jéj. Biedne dziewczę zmięszane, milczące, wymodliło tylko, że Sławka pożegnać pojadą...
Było to w parę dni po ostatniém omdleniu. Sławek silniejszy nieco, pracował... krzepił się... opanowywał, uśmiechał się wesoło do wszystkich, aby myśleli, że jest wesołym. Wiedział on już o projekcie wyjazdu, a nie próbował ich nawet powstrzymać.. zobaczywszy przybywające, domyślił się pożegnania. Wyszedł na próg do hrabinéj... W pokoju był szczęściem Kanonik, który teraz prawie go nie opuszczał. Na ten raz bardzo się przydał i był potrzebnym świadkiem, przy obcych ludzie się mimowoli hamują.
Jadzia nie wbiegła, jak zwykła była dawniéj — weszła zwolna, blada, uśmiechnięta i popatrzywszy w kuzynka (o którego chorobie wcale nie wiedziała) odezwała się, wyciągając doń rączkę.
— Wiesz Sławku, myśmy przyjechały cię pożegnać.
— Ja, żegnać się nie lubię — odpowiedział podkomorzyc — zwykłem przy pożegnaniu mówić — do widzenia — zawsze się ludzie gdzieś spotkać muszą.
Kanonik zagadał hrabinę, która siadła w fotelu, bo cała była drząca... i młodzi zaczęli mówić z sobą. Jadzia daleko zręczniejsza od Sławka... choć wcale po sobie tego nie pokazywała — wyszła z nim obejrzeć kwiaty do drugiego pokoju...
— A! jedziemy! rzekła! jedziemy! i tak daleko, aż do téj uroczéj Italii, któréj laury i granaty nic mnie nie wabią ku sobie... a za krajem, który po raz pierwszy opuszczam, tęskno mi bardzo! bardzo... ale powtarzam z Byronem...

Jedźmy — nikt nie woła...

— Jakto, nikt? spytał Sławek — przecież ja wołać będę?
— Ty? mnie? rozśmiała się smutnie, to dopiero chyba, gdy daleko odjadę? na cóż ja — tobie.
— Na co? żebym patrzył na ciebie i cieszył się jak ty różą rozkwitłą...
— Tylko że ja nie jestem różą... ale rozrosłą pokrzywą... która piecze i niezgrabnie siedzi w kątku pod płotem... rzekła Jadzia... Zostawiam ci drugą, lepszą siostrę, która pewnie lepiéj cię zrozumiała, a tyś ją lepiéj niż mnie ukochał...
Sławek pobladł nieco.
— Jadziu, rzekł, równo kochałem was obie, nie bądź zazdrosną... tylko każdą z was inaczéj.
— A mnie — jak? spytała Jadzia...
— Powiedz sobie, żem cię tak kochał, jak chciałaś być kochaną... a powiesz prawdę.
— O! nie!
— O tak...
Jadzi łzy w oczach błysły...
— A ją jak? dodała ciszéj.
— Tak, jak ty byś ją kochała, gdybyś znać bliżéj ją mogła...
Spojrzeli na siebie, a Sławek schwycił drzącą rączkę jéj i pocałował... Czuł, że to pocałunek ostatni, a musiał ustami się jéj uśmiechnąć i pokazać oczyma nadzieję.
Jadzia była prawie szczęśliwą...
— A jednak — rzekła po chwili — choć by tu tak dobrze być mogło — jechać potrzeba... przyjedź ty do nas.
— Gdy będę zdrowszym, odparł, uśmiechając się dziwnie i gdy... ta zazdrosna gazeta puści mnie ze szpon swoich...
— O! obrzydła! szkaradna — dodała Jadzia, przeklęłam ją sto razy...
— A ja ją błogosławię, bo gdyby nie ona, powiedz, czy miałbym czém się w życiu pochlubić i czém, że żyję, usprawiedliwić?
W tém hrabina niespokojna, zaczęła wołać na córkę, a Sławek pospieszył z nią do matki. Hrabina nie śmiała prawie spojrzeć na niego, po tym wyroku, o którym się dowiedziała... nie umiała doń mówić... łzy jéj się kręciły w oczach... Musiała skrócić odwiedziny, choć Jadzia wesoła, weselsza niż dawno bywała, trzpiotała się, nie wiedząc o niczém, i prawie swawoliła.
Ten kontrast śmierci i wesela przejmował hrabinę.. nie mogła patrzeć na komedyą życia... na ironią tę straszną nadziei u grobu.
Sławek wydał się jéj niezrozumiałym...
— Pamiętajże, gazetę spal, a sam do Włoch przyjeżdżaj.. czekać cię będę — rzekła Jadzia w progu... i znikła... Milczące obie kobiety poszły do powozu przeprowadzone przez Kanonika...
Staruszek wróciwszy, zastał dawnego ucznia w oknie patrzącego załzawionemi oczyma na odchodzący powóz.. Jadzia powiewała białą chustką i śmiała mu się prawie wesoło... Słowa jego przedostatnie brzmiały w jéj sercu... czuła się kochaną... była pewną, że Bóg opiekuje się miłością jak kwiatkami... i ufała, że Sławek do niéj przyjedzie, lub ona do niego powróci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.