Przejdź do zawartości

W mętnéj wodzie/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Codziennie przyjeżdżała się o zdrowie kuzyna dowiadywać hrabina Wartska, była już na to wyznaczona godzina i odwiedziny odbywały się ceremonialnie przy doktorze, ażeby Jadzia zbyt sobie nie pozwalała... Matka widziała z wielką pociechą, że córka znajdowała się bardzo przyzwoicie, umiarkowanie i nie rzadko popisywała się z sympatyą dla biednego rannego.
Nazajutrz konie już były zaprzężone i hrabina kładla rękawiczki, gdy powolnym krokiem wszedł z posępną twarzą przyjaciel Samiel... Była to jakoś nie jego godzina. Wartska domyśliła się, że przybywał, nie bez powodu. Spojrzała mu w oczy, przeczytała coś w nich i cicho zapytała — Il y a du nouveau?
Samiel głową potwierdził.
— Moja Jadziuniu, przynieś mi téż flaszeczkę z wódką kolońską... tę... wiesz...
Hrabina umyślnie jéj zażądała, choć miała w kieszeni, aby Jadzia dłużéj szukać jéj mogła.
— Czy chory ma się gorzej?
Nie, rzekł Samiel — lepiéj, ale.
— Ale co...
— Ale... zawahał się...
— No, mówże pan? zaciekawiona spytała hrabina,
— Ta... niby siostra przybrana, Lena, wczoraj nocą wykradła się z klasztoru, dowiedziawszy o wypadku, wpadła do dworku i żadna siła ludzka jéj z tamtąd wygnać, wyciągnąć nie może — Kanonik w rozpaczy...
Hrabina padła na krzesło...
— Przyznam się, dodał Samiel, że miałem sobie za obowiązek tu pospieszyć, byłem w obawie nadzwyczajnéj, żebyś pani się nie pospieszyła z wyjazdem... bo nużbyś ją pani tam spotkała?
Hrabinie wargi drzały, darła rękawiczki, nie śmiała powiedzieć, co myślała... a myślała w duszy — co zrobić z Jadzią...
— Wyjdź pan, zawołała nagle, wyjdź... muszę się z córką rozmówić... wrócisz wieczorem.
Samiel przypuszczony do tajemnic, szczęśliwy z tego obrotu rzeczy... wysunął się żywo... Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, gdy Jadzia wpadła.
— Ale nie ma téj flaszeczki z wódką kolońską.
Spojrzała po pokoju.
— A gdzież pan Samiel?...
— Wyszedł..
Po twarzy matki Jadzia poznała, że się coś stało, zbladła strasznie, domyślała się, że Sławek był gorzéj chory... Myślą nie śmiała sięgnąć daléj.
— Mamo... mamo, mów, ten złowrogi człowiek przyniósł z sobą jakieś nieszczęście...
— Nie to jednak, co myślisz dziecko moje... odezwała się matka...
— Sławek zdrów? spytała Jadzia.
— Zdrów.
— Oddycham...
— Ale nie pojedziemy do niego, odezwała się matka — nie jesteś już dzieckiem, trzeba, żebyś sama sądzić się nauczyła i postępować za przekonaniem własném... Nie możemy go odwiedzić... tam jest... kobieta...
Jadzia zdawała się nie rozumieć, patrzyła na matkę długo... czekała.
— Jaka kobieta?
— Ja niewiem... Słyszałaś może... Sławek będące studentem, ocalił jakąś sierotkę... ta się w nim czy zakochała, czy co... nie wiem, ale mu pokoju nie daje... Teraz słyszę, dowiedziawszy się, że chory, uciekła z klasztoru i nie można jéj... wypędzić... dokończyła hrabina.
Jadzia była bardzo blada.
— A na cóż ją wypędzać? odparła głosem drzącym, jeśli Sławkowi jest miłą, jeśli i służyć może...
— Jakże, tego nie rozumiesz dziecko moje, to młoda dziewczyna. Bóg wie, co plotą...
— Cóż? że on ją kocha? brew marszcząc, spytało dziewczę...
— No... tak...
— A jeśli.. poczęła mówić Jadzia, głosu jéj zabrakło...
Stała tak, że siebie mogła widzieć w zwierciadle, oczy jéj padły na nie, oprzytomniała, nabrała siły, i choć przed okiem matki nie mogło się ukryć wrażenie, jakiego doznała, opanowała je... udała spokojną i obojętną. W żywém dziewczęciu było to pierwsze odniesione nad sobą zwycięstwo... Matka więcéj się niém może przestraszyła, niż by była zgryzła z łzami i rozpaczą. Dowodziło ono uczucia tak potężnego, jakiego w tém młodém sercu spodziewać się nie było można.
— Ja — odezwała się nareście Jadzia głosem jakimś dziwnym, przyznaję się mamie, że tego nie rozumieniem, jak wielu zresztą jeszcze rzeczy na świecie... mama postąpi, jak wypada i jak zechce... ale — —
— Ale powiedz mi myśl swoją...
— Ale mnie się zdaje, że jeśli my nie będziemy tam.. to właśnie może nadać dziwne znaczenia przybyciu téj sieroty.. Wszakże my o niéj nie wiemy... to jest nie wiedziałybyśmy, gdyby nie usłużny Samiel, który wszystkie niepotrzebne plotki zawsze przynosi.
Mama się zmarszczyła.
— Wszakże my jéj widzieć nie będziemy. Ja — dodała Jadzia... szanuję tak Sławka, tak w jego poczciwe wierzę serce, że nie mogę przypuścić, aby to, na co on się godzi, złém być mogło.
Przemówienie Jadzi było czémś tak nadzwyczajném dla pani Wartskiéj, iż na chwilę usta jéj zamknęło... zdziwiona zamilkła, a po tém dodała.
— Myśmy tam już nie potrzebne.
— Mamo! mamo!... a gdybym ja zaś poprosiła pięknie, bardzo pięknie... na klęczkach...
— Czyż ci to nie robi przykrości, przerwała matka, że tam znajdziesz, lub czuć będziesz przytomność drugiéj kobiety przy nim...?
— Drugiéj siostry? spytała Jadzia udając spokojność. Ja tak kocham Sławka, dodała, tak kocham, że nawet o niego nie jestem zazdrosną... a jeśli mu wdzięczność i przywiązanie téj sieroty są potrzebne? a jeśli on ją kocha... jak siostrę? Czyż dla tego ja go... jak siostra i choćby więcéj, niż siostra, kochać nie mogę?
Pani Wartska wpatrywała się w córkę, oniemiała prawie ze zdumienia... co to było, nie mogła zrozumieć: Prostota, niewinność, miłość niepohamowana, czy obojętność? Choć to było serce córki, którego każde uderzenie znała, czytać w niém nie potrafiła.
Jadzia spojrzała na matkę... uśmiechnęła się z przymusem jakimś...
— Jedziemy? spytała.
— A jeśli ją tam... u niego... zastaniemy?
— O! mamo! ja tak jestem widzieć ją ciekawa!
— Alem ci nie powiedziała... że ona jakiś czas była... w teatrze?
Jadzia spojrzała na matkę dziwnie.
— A! to jeszcze ciekawsza rzecz! zawołała... była w teatrze! uciekła z klasztoru, kocha Sławka... Mamo, ja ją muszę zobaczyć!
Pani Wartska jakby zrozpaczona, ręce opuściła.
— Jedziemy? zapytała Jadzia.
— Ale nie! nie! stokroć nie! to niepodobieństwo, odparła matka...
Bardzo spokojnie dziewczę zdjęło rękawiczki, zrzuciło kapelusik i pomału wyszło do swojego pokoju...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.