W ludzkiej i leśnej kniei/Część druga/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część druga
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
RAJ MYŚLIWSKI.

Na wiosnę rozpocząłem wycieczki po kraju.
Z grupą myśliwych odwiedziłem podczas świąt wielkanocnych dwie interesujące wyspy, położone wpobliżu brzegów półwyspu Murawjew-Amurski, w zatoce Piotra Wielkiego, mianowicie wyspy Rikord i wyspę Putiatina.
Pierwsza z nich jest też posiadłością Towarzystwa Myśliwskiego, które hoduje tam sarny. Jest ona zarośnięta trawą nadzwyczaj bujną, pożywną i poszukiwaną przez sarny.
Wyspa przedstawia masyw skalny, przedzielony wąwozem, czyniący ją podobną do siodła. Pokrywa ją piękny las z wysokich brzóz, lip i grabów, lecz las ten jest bez podszycia. Na wyspie mają schronienie setki sarn i, co najdziwniejsze, nie porzucają jej, chociaż morze w grudniu zamarza, więc po lodzie mogłyby z łatwością przejść na kontynent. Tego jednak nie robią, przeciwnie: z półwyspu emigrują na Rikord stadka sarn i jeleni. Widocznie pociąga je tam odpowiednie i obfite pożywienie.
Na Rikordzie odbywa się raz do roku, na jesieni, obława z psami na sarny, lecz nie wolno strzelać do jeleni, gdyż Towarzystwo Myśliwskie pragnęłoby na tej wyspie mieć jelenie-aksisy, jak na Askoldzie.
Myśliwi ustawiają się w jedną linję wzdłuż jaru, przedzielającego wyspę na dwie równe części. Odbywają się dwie naganki z psami gończemi. Strzelać można tylko bardzo grubym śrótem lub loftkami, kule zaś są zupełnie wykluczone.
Na jesieni byłem na takiej obławie.
Stałem między dwoma dużemi kamieniami, od przodu zasłonięty krzakami głogu. Szczekanie psów dolatywało mię wyraźnie, a z jego kierunku mogłem sądzić, w którą stronę idą sarny. Wkrótce kilka samek przemknęło niedaleko mej zasadzki, lecz nie strzelałem, bo zabijać wolno było tylko rogaczy (samców). Na linji z lewej i z prawej strony ode mnie grzmiały wystrzały. Na mnie jakoś nie wybiegł ani jeden rogacz. Już widziałem psy, idące tropem z wesołem szczekaniem i wywijające ogonami.
Obok mnie, na sąsiedniem stanowisku padł strzał pojedyńczy, a śrut, bijąc o liście drzew, przeleciał nade mną.
— Co u licha! — pomyślałem — do czego tam strzelają w powietrze?
Nagle wprost na mnie wypadł, robiąc szalone susy, duży rogacz. Podbiegł do moich kamieni, wyprężywszy się, skoczył i, niby wielki ptak, przeleciał mi na głową. Nie umiem strzelać do latających kozłów, więc przepuściłem go trochę i, dopiero gdy był już o jakie 20 kroków ode mnie, strzeliłem. Potoczył się ze schyłku góry, i zatrzymały go dopiero niewielkie drzewka lipowe.
Po tej nagance mój sąsiad objaśnił mię, że strzelał do rogacza w powietrzu, gdy ten przesadzał krzak, ale chybił. Ten właśnie kozioł wpadł na mnie i powtórzył tę samą sztukę akrobatyczną, lecz się mu nie udała, bo po przesadzeniu kamieni, musiał przebiec miejsce otwarte, gdzie go dosięgły moje dobre loftki angielskie.
Przy drugiej nagance nie miałem żadnej zdobyczy. Wyszedł na mnie tylko jeleń i długo stał, nadsłuchując odgłosów psiej pogoni, oddalającej się ku zachodowi. Dygotałem cały z pokusy, aby mu posłać kulę z trzeciej dolnej lufy mego Sauer’a, lecz wiedziałem, że nie mam prawa tego uczynić, więc wymierzyłem tylko do niego starannie i zabiłem... w swych marzeniach. Dobrze jednak zrobił, że wkrótce zawrócił i wyciągniętym kłusem pobiegł w stronę brzegu morskiego, bo kto wie, czy namiętność myśliwska nie zniewoliłaby mię, bym strzelił do tak pięknego i okazałego celu?
Drugą wyspę zwiedziłem zaraz po świętach wielkanocnych. Mieszkała tam rodzina kolonisty, syna powstańca polskiego, zesłanego w r. 1863 na Syberję, p. Jankowskiego. Miał on tam doskonałą kolonję, hodował rasowe i wyścigowe konie, uprawiając rolę i pracując w ogrodach warzywnych i owocowych. Miał córkę i dwóch synów.
Córka miała lat 16; była to bardzo dzielna dziewczyna. Żaden cowboy nie powstydziłby się pójść z nią w zawody. Dosiadała dzikich rumaków i chwytała na arkan konie z tabunu.
Przy nas osobiście siodłała konia, który nigdy nie zaznał popręgu, i, dosiadłszy go, pojechała na nim w pole. Powróciła po godzinie na spienionym rumaku, który szedł już pokorny i cichy.
Razem z nami przybyli synowie Jankowskiego. Byli to chłopcy zdrowi i silni, o szerokich barach i piersiach. Oczy im się śmiały wesołością i odwagą. Znać było po nich, że już mieli w swem krótkiem życiu przygody i że przed niebezpieczeństwem nie schowają się w krzaki.
Opowiadano nam o nich, że podczas napadów piratów i chunchuzów na wyspę walczyli dzielnie razem z dorosłymi i nieraz przyczynili się do odparcia napastników. Sami nic o sobie nie opowiadali, co najlepiej świadczyło nietylko o ich skromności, lecz i o wartości moralnej.
Bardzo mile spędziłem na wyspie Putiatina cały dzień, zwiedzając tabuny Jankowskiego, jego stajnie wyścigowe i pokłady doskonałej gliny porcelanowej, czyli kaolinu.
W parę dni po powrocie do Władywostoku, dowiedziałem się, że młodzi Jankowscy nazajutrz po pożegnaniu się ze mną, byli o włos od śmierci.
Wziąwszy strzelby na kaczki i osiodławszy konie, pojechali oni przez las w stronę brzegu morskiego, gdzie na wiosnę zbierało się dużo przelotnych kaczek i różnego ptactwa wodnego.
Chłopcy jechali gęsiego, gdyż ścieżka była wąska i wiła się, jak wąż, w gęstych zaroślach.
Młodszy chłopiec, jadąc z tyłu, zauważył w krzakach zaczajonego lisa, który mu jednak odrazu znikł z oczu. Podniósłszy się na strzemionach, zatrzymał konia i zaczął rozglądać się uważnie po krzakach. Lis jak w wodę wpadł! Chłopak zamierzał już zsiąść z konia, gdy usłyszał groźny, chrapliwy ryk i wołanie starszego brata.
Spiął konia i popędził ścieżką. Wkrótce wpadł na małą polanę i zobaczył straszny obraz.
Brat mknął przechylony w tył a na zadzie konia wisiał tygrys, którego koń wlókł za sobą. Jedna łapa strasznego drapieżnika leżała na prawem ramieniu jeźdźca i coraz przechylała go w tył, drugą łapą tygrys wpił się w bok koniowi, lecz nie mógł oprzeć się o konia jedną z pozostałych łap i wlókł się, ze wściekłością czepiając się ziemi i krzaków.
Mały Jankowski ściągnął konia nahajem i wkrótce dogonił brata i napastnika. Starszy brat tymczasem już zaczynał słabnąć, gdyż tygrys prawie całym swym ciężarem wisiał na nim, cisnąc go i raniąc. Krew zlała całe ramię i plecy chłopca.
Młodszy brat dopadł tygrysa, a gdy ten zwrócił ku niemu rozwścieczony łeb, wypalił mu z rewolweru w ucho. Zwierzę bezwładnie ześlizgnęło się z konia i upadło bez życia. Parę kul jeszcze wpakował w łeb tygrysa mały chłopak, a potem dopiero zaczął pomagać bratu, który otrzymał bardzo poważne rany, również jak i koń, straszliwie broczący krwią. Pomógł bratu zejść z siodła, naprędce zrobił mu opatrunek, rozerwawszy swą koszulę na bandaże, i przywiózł do domu. Wziąwszy parobka, powrócił na miejsce wypadku, zdjął skórę z tygrysa i zjawił się z tem trofeum w osadzie ojca.
Takich młodzieńców wychowuje życie z naturą, śród przygód i stałych niebezpieczeństw, wymagających odwagi, siły woli i przytomności umysłu. Jest to najlepsza, choć bardzo twarda szkoła dla podrastającego pokolenia, od którego zależeć będą losy, szczęście i wielkość wszystkich państw i narodów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.