W lesie (Junosza, 1878)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł W lesie
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Nowiny“, 1878, nr 5-6
Redaktor Erazm Piltz
Wydawca Erazm Piltz
Data wyd. 1878
Druk Jan Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czy byłeś kiedy, mój przyjacielu, w ciemnym, ponurym borze, wśród nocy czarnej jak atrament, kiedy wyły wichry, przy akompaniamencie przerażającej melodyi wygłodzonych wilków, których oczy fosforycznie błyszczą na tle nieprzejrzanej ciemności?...
Czy błądziłeś kiedy w tych kniejach, których widok groźny w dzień jasny, w nocy zdolny jest wstrząsnąć najbardziej zahartowanemi nerwami?
Czy drżałeś, kiedy zeschła gałązka chrupnęła ci pod stopą?
Czy czułeś lodowate zimno przebiegające po całem ciele, na głos sowy odzywającej się złowrogo?
Czy włosy nie stawały ci dębem, gdy usłyszałeś tuż za sobą ciężkie kroki i sapanie powracającego do legowiska odyńca?
A te głosy jakieś niewyraźne a straszne, ten szmer drzew zdających się przeciwko tobie spiskować, te chmury czarne zawieszone nad głowami dębów, pnie olbrzymie, pruchna blado świecące, bagna zdradliwe gotowe cię pochłonąć i pogrzebać w błotnistej kąpieli, węże przesuwające się pomiędzy zeschłemi liśćmi... czy nie przejmowały cię trwogą?...
Potężna przyroda, którą geniusz ludzki jak dzikiego konia ujarzmia, straszna jest w swej majestatycznej powadze i spokoju — straszna wśród ciszy nocnej...
Poczciwy mieszczanin, co ma kalosze gumowe, dwa zatrzaski angielskie, parasol i bawełnianą szlafmycę; poczciwy człowiek, co o jednej godzinie wstaje, jada i kładzie się spać, co z matematyczną dokładnością oblicza ilość drewienek przeznaczonych do kominka, ani wie co się dzieje w ojczyznie tych drewienek — w lesie.
Jakież tam komedye odgrywają się nieraz na scenie mchem i trawą zasłanej, przy złotem oświetleniu promieni słonecznych, przedzierających się przez wspaniałe festony gałęzi obciążonych liśćmi zielonemi.
Jak tam naprzykład żmija lub wąż o migotliwym połysku skóry, zacznie dziwne tańce wyprawiać, na ogonie stawać, w powietrzu się rzucać — jak pocieszny dudek udaje eleganta, jak się wdzięczy do swojej samiczki, jak czubek stroszy i podnosi, — jak dzięcioł z czerwoną głową puka w sosnę, a puka niby kowal, — jak zając, bohatersko spogląda na... żaby, jak lis uśmiechnięty, przypominający fizyonomię dowcipnego aptekarza z prowincyi, wykłada swoim małym teoryę podstępów, a te żółte, jak kanarki, a zgrabne jak kocięta, uganiają się za puszystym ogonem swej matki.
A jakie dramata i tragedye. Sarenka rozszarpana przez wygłodniałych wilków... zając zduszony przez lisa, turkawka zamordowana w skrwawionych szponach jastrzębia....
Tu żałośnie kukułka kuka, gile świszczą, wilgi zawodzą tęskne urywane pieśni, w których sobie jakieś rzewne pytania zadają....
Mrok zapadnie, nastanie noc, wszystko umilknie napozór — słychać tam jednak szmery jakieś, szepty, spiskowania — toczy się cicha, skryta walka o byt w pomrokach nocnych. Wówczas to straszno jest w lesie.
Kiedy już we wsi drugie kury zapiały, przez pola ścieżką do boru wiodącą, szedł człowiek jakiś otulony długa kapotą, pod którą zdawał się coś bardzo starannie ukrywać.
Szedł jeżeli nie śmiało, to prędko — a raczej drepcił jak lis i[1] oglądał się na wszystkie strony.
Nie obchodziła go ciemność ani też burza w powietrzu wisząca, owszem zdawał się pragnąć, aby potoki deszczu lunęły co prędzej — przeklinał on w duchu każdą gwiazdkę co się na horyzoncie ukazała, a z pożądliwością spoglądał na ołowiane chmury unoszące się nad borem.
Kroki tego człowieka były szybkie, chociaż nogi w kolanach zgięte i siwe pęki włosów dobywających się z pod czapki, świadczyły, że ciężar lat ugniata jego ramiona...
Ścieżka ginęła w lesie.
Zgarbiony człowiek znalazł się pomiędzy drzewami i schylając czoło pod gęstemi krzakami leszczyny, depcząc mchy i paprocie, zbliżył się nad brzeg szerokiego bagna, na którem zdala od siebie sterczały kępki wybujałej trawy, jakby brodawki na jakimś strasznie wielkim policzku.
Nad samym brzegiem bagna leżał zwalony dąb — olbrzym.
Piorun ugryzł go pocałunkiem przed laty jeszcze i powalił na ziemię, rozdarłszy go na dwoje w swoich szponach ognistych.
Powiadają chłopi, że niegdyś pod tym dębem matka dzieciobójczyni zakopała żywcem niemowlę, a kiedy słuchała czy jęk się nie dobywa z pod ziemi — piorun dąb rozdarł, a konarami jego potężnemi na miazgę wyrodną matkę roztrzaskał.....
Ale ktoby tam chłopom wierzył?!
Leży sobie, ot leży kłoda dębowa, jak zwykła kłoda. Czasem o świcie młoda sarenka wskoczy na nią i wygląda koziołka, który jej tu schadzkę naznaczył, a wtenczas kosmata jej mordeczka, nóżki zgrabniutkie i oczy duże a wilgotne, prześlicznie wyglądają w różowym blasku zarania.
Leży też owa kłoda i teraz, próchno świeci w szczątkach pni sąsiednich, świętojańskie robaczki unoszą się nad niem jak miniaturowe gwiazdki...
W nocnej pomroce zbliża się do niej i czai siwowłosy starzec, stąpając cicho i ostrożnie jak kot co się skrada do ptaka...
Widzi ona, (jeżeli kłoda widzieć może) jak tenże starzec wyschłemi rękami ziemię wilgotną odgrzebuje, jak w ziemi dołek wybiera, niby jakiś grobek maleńki, a włożywszy w niego dużą i mocno okutą skrzynkę dębową zakopuje ją i zasypuje ziemią.
Potem na wierzch zeschłe liście kładzie i mech i patyczki różne w to miejsce zasadza, dla złudzenia zapewne że tu one oddawna już rosną...
Wstał stary ukończywszy pracę swoję ciężką zaprawdę, a później kilkanaście prętów leszczowych z jednego krzaka urwał, z liści je ogołocił, kozikiem w kilku miejscach ponacinał i zabrawszy je ze sobą poszedł...
Zerwała się burza, wicher wstrząsał drzewami, potoki deszczu lały strasznie i zdawało się że jakaś dłoń niewidzialna otworzyła niebo.
Co chwila na czarnych obłokach zarysowała się ognista błyskawica w liniach złamanych gzygzaki dziwaczne; piorun rozległ się strasznym głosem, przed którym drży wszystko co żyje, a las szumiał i jęczał, jakby skarżąc się na burzę co mu nocny spoczynek przerwała.
Stary zdawał się nie zważać na to co się w koło niego działo, szedł krokiem śmiałym i pewnym, od czasu do czasu tylko zatrzymywał się przez chwilkę i pręcik leszczowy jednym końcem w ziemię zatykał.
Prawdopodobnie znaczył sobie drogę, aby drugi raz łatwiej w to miejsce mógł trafić...
Wyszedłszy z lasu skierował się na pole — instynktowo chyba odszukał w ciemności maleńką ścieżkę i uszedłszy kilkaset kroków znalazł się przed drzwiami nizkiej ale schludnej chaty, do której okna zlekka zapukał...
Po chwili w owej chacie zajaśniało światełko, przy blasku którego można było dostrzedz postać jakąś wysmukłą i odzianą w bieli.
Na głowie tej postaci zarzuconą była chusteczka, a z pod niej wychylała się sylwetka pięknego profilu, którego delikatnie zarysowane linie kazały się domyślać młodości, piękności, dobroci i wielu innych darów, któremi przyroda kapryśna lubi najprostsze niekiedy kobiety uposażać.
Nie długo światło w domku jaśniało, zgasło ono niebawem, deszcz ustał, a wśród ciszy nocnej słychać było tylko ciężki kaszel starca któremu sen jeszcze powiek nie skleił.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; prawdopodobnie tak miało wyglądać to zdanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.