W kraju orangutanów i rajskich ptaków/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ZNOWU NA MORZU. — UCIĄŻLIWA PODRÓŻ.

Krótka „prau“ pana profesora Cilińskiego huśtała się na falach niespokojnego morza.
— A czemu pan profesor nie wywiesi na tym swoim krążowniku polskiej bandery? — nalegał na uczonego Tadzio.
— E, mój kochany! Zbyt to wątły statek, abym chciał prezentować na nim nasze barwy! — bronił się pan Ciliński. — Fale nim tak rzucają, że już mi się zaczyna słabo robić.
— A mówił pan profesor, że morze będzie zupełnie spokojne.
— Idź do naszego pilota Gurulampoko, bo to on jest tym fałszywym prorokiem, nie ja. W każdym razie do Mysolu mamy już niedaleko.
— A co my tam będziemy robili w tym Mysolu?
— To samo co gdzie indziej.
— Znowu te rajskie ptaki? Wolałbym sto razy przepiórki i kuropatwy.
Jechali szerokim kanałem między Ceramo a Mysolo. Kanał ciągnął się tu na jakie sześćdziesiąt mil morskich, a monsun dął silnie. Kiedy wypłynęli na pełne morze, porwały mały statek wielkie fale, które zaczęły nim miotać na wszystkie strony. O zachodzie, choć widać było zupełnie wyraźnie Mysol, „prau“ nie zrobiła jeszcze nawet połowy drogi. Całą noc trzeba było lawirować przeciwko wiatrowi, a kiedy słońce wzeszło, żeglarze z przerażeniem zauważyli, że wiatr niósł ich daleko na zachód od wyspy. Widać było dokładnie góry, ale dostęp do wyspy był bardzo utrudniony. Wobec tego pan profesor Ciliński zmienił kierunek i postanowił wylądować na małej wyspie zwanej Pulo Kanary, odległej o jakichś dziesięć mil morskich od Mysolu.
Żeglowano uparcie cały dzień. Około dziewiątej godziny wieczorem ku wielkiemu zadowoleniu pana Cilińskiego „prau“ istotnie zbliżała się ku wyspie i wpłynęła na zupełnie spokojną już wodę.
— Najwyższy czas! — mruczał biedny uczony, wyczerpany przez chorobę morską. Wyjdziemy sobie na ląd, zgotujemy kawę, dobrą kolację i wyśpimy się jak susły!
— Nie mam nic przeciw temu — cieszył się Tadzio.
Byli oddaleni od wyspy najwyżej jakieś dwieście yardów, gdy naraz pan profesor z niezmiernem przerażeniem zauważył, że woda unosi statek na zachód. Załoga „prau“ wiosłowała z wielką zaciętością, ale na nic się to nie zdało. Zdradziecki prąd morski niósł statek coraz dalej od wyspy. Ludzie spoceni i zgrzani porzucili wiosła i „prau“ popłynęła napowrót na pełne morze w kierunku północnym.
— Niech będzie i tak. Może się dostaniemy do wyspy Salvatty! — zgodził się profesor.
— O ile nasz statek nie zmieni się w jakiś zwarjowany okręt wiecznie wędrujący po morzu — burknął Tadzio. A gdzież moja kawa i kolacja?
— Przy tak wytężającej pracy fizycznej lepiej nie przejadać się — zauważył profesor. I tak na nic ci się to nie zda. Choroba morska apetyt z pewnością ci odebrała.
— Ja ta wcale nie choruję — przeciwnie od tego słonego powietrza jeść mi się chce coraz więcej — konstatował Tadzio.
Cóż było robić. Łódź płynęła dalej, miotana krótkiemi falami morza i dmącym uparcie wichrem. Po nocy przykrej i spędzonej w nieustającej pracy pokazało się, że łódź wcale nie płynęła w kierunku wyspy Salvatty, lecz raczej ku wyspie Poppie. Zgodliwy pan Ciliński wydał rozkaz przygotowania się do wylądowania na tę wyspę. Ale wiatr znowu dmuchnął w kierunku południowym i „prau“ jeszcze raz wybrzeża ominęła. Nie było to przyjemne, ponieważ brakowało słodkiej wody.
W ten sposób łódź suwała się po morzu przez cztery dni i noce. Stary sternik ani na chwilę nie odchodził od steru. I wogóle prawie nikt przez cały ten czas oka nie zmrużył. Próbowano przybić bodaj do jakiejś małej, bezimiennej wysepki, ale i to się nie udawało. Wreszcie profesor Ciliński kazał zwinąć żagle i wziąć się do wioseł. W ten sposób po niemałych usiłowaniach udało mu się nareszcie zbliżyć do jakiejś małej wyspy o tyle, że była już możliwość przedostania się wpław na ląd i przyciągnięcia lekkiej „prau“ do brzegu zapomocą lin. Połowa załogi, to znaczy dwóch ludzi, bo na statku było wszystkiego czterech majtków popłynęła ku wybrzeżu, aby tam udać się do lasu, sporządzić liny z lianów i przyciągnąć następnie statek do brzegu. Tymczasem pan Ciliński kazał zapuścić kotwicę. Naraz kotwica się urwała i statek zaczął się zwolna oddalać od brzegu. Zapasowej liny już nie było. Urwała się gdzieś po drodze podczas wysiłku lądowania. Uczony wraz z Tadziem i pozostałymi dwoma ludźmi z załogi, rzucił się ku wiosłu, okazało się jednak, że prąd i wiatr były silniejsze. Wypalono z karabinów na alarm. Na odgłos strzału dwaj znajdujący się na lądzie majtkowie wypadli, ujrzawszy co się dzieje, weszli w wodę jak gdyby chcieli rzucić się wpław. To znowu wyskakiwali na brzeg, biegali po nim bezmyślnie a niespokojnie, to wołali, znowu wskakiwali do wody i znowu wychodzili na brzeg. A tymczasem mała „prau“ bezustanku oddalała się od wyspy, aż wkrótce niesiona prądem wypłynęła na pełne morze, tak że kontury wyspy zaczęły się zacierać.
— Ładna historja — kręcił głową Tadzio — nadzwyczajny kapitan z pana profesora! Czegoś podobnego jeszcze w życiu nie widziałem. Straciliśmy ostatnią kotwicę, ostatnią linę kotwiczną i pięćdziesiąt procent załogi! Cóż teraz zrobimy?
— Co się da! Nic się nie bój mój bracie, będzie dobrze! — pocieszał go profesor.
Około południa prąd zaniósł „prau“ pomiędzy dwie wyspy oddzielone od siebie kanałem szerokim na jaką milę morską. Było tu trochę spokojniej, wobec czego pan profesor Ciliński zaryzykował jeszcze dwadzieścia pięć procent z swej załogi, a mianowicie przedostatniego Papuasa, który z cienką linką w zębach popłynął ku lądowi. Dostawszy się szczęśliwie na brzeg po pewnych usiłowaniach ściągnął „prau“ w niewielką zatokę, gdzie można było przywiązać statek do wystających u wybrzeża skał.
Podróżni wysiedli na ląd, ryzykując, że jeśli i ta lina się zerwie, woda odniesie „prau“ i oni pozostaną na wyspie.
— Mniejsza z tem! Zabawimy się w Robinsonów Crusoe, — mruczał Tadzio — kiedy profesor zwierzył mu się ze swych obaw.
— Trzeba się jednak było zdobyć na zuchwały ten krok, bo koniecznie należało sporządzić nową drewnianą kotwicę i bodaj kilka lin z lianów. Dopiero kiedy tego dokonano i upewniono się, że „prau“ nie ruszy się z miejsca, można było udać się na poszukiwanie wody.
Podróżni rozprószyli się po wyspie. W krótkim czasie znaleźli ślady niedawnego ogniska i trochę drew, — co znaczyło, że ktoś tu widocznie obozował. Z brzegu widać było dżunglę. Świadczyło to, iż i woda w okolicy być musi. Jakoż znaleziono wkrótce głęboki dół pomiędzy palmami sagowemi, pełny wody świeżej ale cuchnącej nieznośnie, ponieważ pełno było w niej więdnących liści i gałęzi palm sagowych. Domyślając się, że jest to tylko zanieczyszczone źródło, podróżni wspólnemi siłami oczyścili je, przekonani, że wieczorem woda będzie już zupełnie czysta. Dokonawszy tej pracy, udali się na pokład, gdzie zjedli śniadanie, a potem znowu wyszli na brzeg i całe pół dnia pracowali nad sporządzeniem tratwy bambusowej, którą mogliby bezpiecznie przejeżdżać z brzegu na „prau“ i z „prau“ na brzeg. Ledwo tę pracę ukończyli naraz znowu pękła lina kotwiczna i statek uderzył silnie o gładką ścianę skały. Na szczęście nie było tu ani wiatru, ani prądu, tak, że „prau“ nie ruszyła się z miejsca. Czem prędzej wyciągnięto z płytkiej wody kotwicę i przywiązano do niej nową linę. A kiedy zaczęto badać, dlaczego pierwsza lina pękła, pokazało się, iż lekkomyślni a niedoświadczeni żeglarze nie zwrócili uwagi na to, że lina ta przez cały czas tarła się o ostre kanty podwodnej rafy koralowej.
— Z takimi marynarzami podróżować, to doprawdy dopust boski — niecierpliwił się Tadzio. Doprawdy, nie rozumiem, jak pan profesor pojęcia o tych rzeczach nie mając, mógł się tak śmiało puścić w tę podróż!
— Może właśnie dlatego! — odpowiedział otwarcie uczony. — Prawdopodobnie gdybym był wiedział, jakie trudności napotkam, nigdy byłbym się na coś podobnego nie odważył. Widzisz, nieznajomość trudności i niebezpieczeństw daje nam bardzo często pewność siebie i zwycięstwo. Wygrywa ten człowiek, który wierzy, że wszystko może, nie ten, który zawsze waha się i myśli przedewszystkiem o trudnościach.
Wieczorem pewni siebie udali się z naczyniami bambusowemi do źródła, zgóry ciesząc się na zimną i orzeźwiającą a czystą wodę. Ku niesłychanemu przerażeniu, zauważyli jednak, iż dół między palmami jest zupełnie pusty, a tylko na dnie jego znajduje się gęste, czarne i cuchnące błoto. Pokazało się mianowicie, że nie było to żadne źródło, ale jama, w której zebrała się deszczówka.
Biedaków ogarnęła rozpacz. Nietylko nie było co pić, ale nie było na czem gotować. Wobec tego niezwłocznie rozpoczęto dalsze poszukiwania. Niestety, na wyspie nie było żadnej rzeki. Dopiero Tadziowi udało się znaleźć łożysko małego strumyczka, zupełnie zresztą pozbawionego wody. W nadziei, że może u źródła coś nie coś wody znajdzie, uparty chłopak szedł wciąż w górę strumienia, aż wreszcie udało mu się odkryć parę jam, a w nich wodę w dostatecznej ilości. Wszystko do ostatniej kropli wyczerpano z tych dołów i przeniesiono na pokład statku.
Po wieczerzy zaczęto się naradzać nad tem, co zrobić z ludźmi, którzy pozostali na owej samotnej wysepce. Nie było do nich daleko, jednakże wobec tego, iż wiatr dął w kierunku przeciwnym a równocześnie prąd „prau“ niósł w stronę inną, niżby pan Ciliński chciał, wątpliwą było rzeczą, aby można się napowrót do tej wyspy dostać.
— Może nam się uda zatoczyć na morzu taki krąg, aby przecież w to samo miejsce trafić — proponował Tadzio.
— A no, spróbujemy.
Odpocząwszy trochę po kilku nieprzespanych nocach, następnego dnia wieczorem „prau“ ruszyła w dalszą drogę. Wiatr sprzyjający trwał całą noc. I rano „prau“ oddalona była o jakie dwadzieścia mil na zachód od najbardziej w morze wysuniętego przylądka wyspy Waigiou, otoczonej zewsząd całym archipelagiem mniejszych wysepek. Już zdawało się, docierano do lądu, gdy wtem o godzinie dziesiątej rano statek całym pędem wjechał na rafę koralową.
— Bodaj to jasne pioruny! — krzyknął Tadzio, który skutkiem wstrząśnienia upadł na pokład, potoczył się po nim i wyrżnął z całą siłą głową o maszt. — Będę miał z pewnością długo pamiątkę po tej podróży. To mówiąc, chwycił się masztu, wstał i zaczął rozcierać dłonią na czole olbrzymiego guza.
— To głupstwo, głupstwo! — uspokajał go pan profesor Ciliński — chwała Bogu, że statkowi nic się nie stało!
Pracując niezmordowanie parli wciąż ku brzegowi. Niestety statek posuwał się naprzód niezmiernie powoli. Przyszedł znowu wieczór, noc zapadła a do lądu wciąż było daleko. Około północy „prau“ znów wpadła na jakąś rafę koralową. Tym razem wstrząśnienie było bardzo silne, tak, że statek aż trzasnął i zdawało się, że się w kawałki rozleci. Ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie poniósł żadnych poważniejszych obrażeń i zwolna popłynął dalej. Noc była bardzo ciemna. Żeglarze nie wiedzieli ani gdzie się znajdują, ani czy lada chwila nie zatoną. Wobec tego uznali za najlepsze, zapuścić kotwicę i przenocować na rafie. O świcie znowu popłynęli dalej.
Przez cały dzień „prau“ krążyła po morzu, rzucana bezustanku falami i pędzona wichrem. Ku wieczorowi wpłynęła pomiędzy wysepki, wśród których wił się cały labirynt kanałów i kanalików. Mimo to z powodu ciemności, które już zapadły nie można było wylądować, a ponieważ znowu zabrakło wody nie było na czem ugotować ryżu. Dopiero na drugi dzień rano udało się wysiąść i znaleźć trochę wody. I znowu trzy dni minęły na tułaniu się po morzu. Wybrzeża były opuszczone, nigdzie nie widziano domów, wiosek, zdawało się jak gdyby to były wyspy zupełnie bezludne. Raz ujrzał Tadzio małą łódź krajowców, która nawet wcale blisko podjechała do „prau“, jednakże mimo sygnałów dawanych przez podróżnych odpłynęła w przeciwnym kierunku. Nareszcie czwartego dnia wieczorem udało się przybić do jakiejś wyspy, na której brzegu znajdowała się niewielka wioska. Naczelnik gminy mówił trochę po malajsku i poinformował podróżnych, że wejście do cieśniny istotnie znajdowało się w kanale, którym jechali, jednakże było tak ciasne i tak się wiło między jeziorami, skałami i wyspami, że ktoś, kto nie znał tych stron, absolutnie odnaleźć go nie mógł.
W cieśninie tej znajdowała się wielka wieś Muka, z której można było w przeciągu trzech dni dostać się do Waigiou.
Skołatani podróżni odetchnęli.
Na drugi dzień wczesnym rankiem siadł na pokład „prau“ krajowiec pilot, który wskazał wejście do cieśniny. Było ono istotnie tak zamaskowane i tak podobne raczej do małej jakiejś rzeczki, niż do cieśniny morskiej, że nie było najmniejszego dziwu, iż podróżni nie mogli go znaleźć wśród gęstej, podzwrotniczej zieleni. Kanalik ten płynął zakrętami wśród spadzistych skał, a następnie rozszerzył się jakby w jezioro, które jednakże w rzeczywistości było głęboką ze wszystkich stron otoczoną zatoką morską. Widać tu było mnóstwo małych, skalistych wysepek, których dolne części tworzył kamień koralowy. Wszystkie zaś wysepki grzybowatego kształtu pokrywały dziwne zarośla i drzewa, które wystrzelały wysokie wytworne, smukłe, z rozwianemi zielonemi czuprynami. Górzysta okolica była nadzwyczajnie malownicza.
Jednakże i tu trzeba było ciężko pracować, aby się móc posuwać naprzód. Przez cały dzień wszyscy musieli bezustanku wiosłować i upłynęło trzy dni ciężkiej i żmudnej pracy, zanim wreszcie ukazały się domy Muki. Wójt tej wsi dowiedziawszy się w jakiś tajemniczy sposób o przyjeździe białych, wysłał na przyjęcie ich parę łodzi z darami, na które złożyły się owoce i jarzyny. Prócz tego łodzie krajowców pośpieszyły z pomocą załodze „prau“, którą przyholowały do przystani.
Natychmiast po przybyciu do Muki, pan Ciliński wynajął łódź z kilku krajowcami, którzy mieli odszukać jego zagubionych ludzi. Krajowcy ci wrócili po dziesięciu dniach, ale z pustemi rękoma. Pogoda była zła i choć istotnie wylądowali gdzieś na jakiejś wyspie podobnej do tej, jaką im pan Ciliński opisał, nikogo na niej nie znaleźli. Zrozpaczony uczony obiecał im jeszcze obfitszą nagrodę i kazał im natychmiast udać się na poszukiwanie. Tym razem czekał dwa tygodnie. Ale wreszcie łódź przybyła, triumfalnie wioząc rozbitków, wcale owszem zdrowych, choć trochę osłabionych i wychudzonych. Pokazało się, że przez cały ten miesiąc żyli sobie spokojnie na wyspie, nic nie robiąc, dobrze zaopatrzeni w wodę i żywiąc się korzonkami, rybami, ostrygami i jajami ptasiemi. Chwalili sobie nawet ten przymusowy odpoczynek. Prawda, na obu była tylko jedna para szarawarów i jedna koszula. Kiedy jeden wychodził na polowanie, drugi musiał siedzieć w domu. Ale zrobili sobie chatę, a oprócz tego sporządzili coś w rodzaju rajskich zasłon z palmowych liści.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.