Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w życiu nie widziałem. Straciliśmy ostatnią kotwicę, ostatnią linę kotwiczną i pięćdziesiąt procent załogi! Cóż teraz zrobimy?
— Co się da! Nic się nie bój mój bracie, będzie dobrze! — pocieszał go profesor.
Około południa prąd zaniósł „prau“ pomiędzy dwie wyspy oddzielone od siebie kanałem szerokim na jaką milę morską. Było tu trochę spokojniej, wobec czego pan profesor Ciliński zaryzykował jeszcze dwadzieścia pięć procent z swej załogi, a mianowicie przedostatniego Papuasa, który z cienką linką w zębach popłynął ku lądowi. Dostawszy się szczęśliwie na brzeg po pewnych usiłowaniach ściągnął „prau“ w niewielką zatokę, gdzie można było przywiązać statek do wystających u wybrzeża skał.
Podróżni wysiedli na ląd, ryzykując, że jeśli i ta lina się zerwie woda odniesie „prau“ i oni pozostaną na wyspie.
— Mniejsza z tem! Zabawimy się w Robinsonów Crusoe, — mruczał Tadzio — kiedy profesor zwierzył mu się ze swych obaw.
— Trzeba się jednak było zdobyć na zuchwały ten krok, bo koniecznie należało sporządzić nową drewnianą kotwicę i bodaj kilka lin z lianów. Dopiero kiedy tego dokonano i upewniono się, że „prau“ nie ruszy się z miejsca, można było udać się na poszukiwanie wody.
Podróżni rozprószyli się po wyspie. W krótkim czasie znaleźli ślady niedawnego ogniska i trochę drew, — co znaczyło, że ktoś tu widocznie obozował. Z brzegu widać było dżunglę. Świadczyło to, iż i woda w okolicy być musi. Jakoż znaleziono wkrótce głęboki dół pomiędzy palmami sagowemi, pełny wody świeżej ale cuchnącej nieznośnie, ponieważ pełno było w niej więdnących liści i gałęzi palm sagowych. Domyślając się, że jest to tylko zanieczyszczone źródło, podróżni wspólnemi siłami oczyścili je, przekonani,