Przejdź do zawartości

W kraju orangutanów i rajskich ptaków/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W GŁĘBI BORNEO. — WŚRÓD POLUJĄCYCH
NA GŁOWY DYAKÓW.

— Z wielkim bagażem, mój chłopcze nigdzie daleko się nie dostaniesz, — tłumaczył pan profesor Ciliński. Strzelbę należy wziąć i amunicji też dość, aby nam po drodze nie zabrakło, ale pamiętaj sobie, co powiedział pewien wielki uczony: „Kto chce zajść daleko musi być lekki!“ Dlatego też my nie weźmiemy ze sobą dużo służby, a tylko tego Malajczyka, Bujona, który zna dialekt Dyaków okolicy Sadongu, gdzie są kopalnie węgla. Tu zostaniemy jeszcze parę dni, bo trzeba zakupić odpowiednią ilość owoców i jaj i trzeba ostatecznie załatwić się z Datu Bandarem, malajskim gubernatorem tego kraju. Chodź, pójdziemy do niego.
— Pan profesor tak jedzie do tych dzikich ludzi, jak gdyby to byli nasi podhalańscy górale — zauważył Tadzio. Ja się nie boję i wiem już, że po dżunglach można chodzić jak po krakowskich plantach, ale przecie niech się pan profesor zastanowi nad tem, że jedziemy do ucinaczy głów. Ja ze swoim sztucerem na taką bandę absolutnie nie wystarczę. Czy pan profesor koniecznie chce, żeby panu któryś z tych młodych początkujących fryzjerów ogolił swoim nożem nietylko szyję, ale nawet i głowę?
— To proszę ciebie jest taki zwyczaj krajowy, który ci młodzi ludzie stosują tylko wobec siebie — odpowiedział profesor. Bądź pewny, że nam się tam nic nie stanie. Nie traćmy czasu, chodźmy do Datu Bandara, bo inaczej nie będziemy mogli się stąd wydostać.
Datu Bandar mieszkał w dużym, dobrze zbudowanym domu, bardzo brudnym nazewnątrz i w środku. Przyjąwszy grzecznie gości z niezmiernem zainteresowaniem wypytywał ich o ich stosunek do budujących się właśnie w tych stronach kopalni węgla. Kiedy profesor zaznaczył, że te rzeczy nic go nie obchodzą, Datu Bandar zaczął z powątpiewaniem kręcić głową i widać było, że nie wierzy. Wogóle krajowcy nie wierzyli Europejczykom i nie mogli zrozumieć jaki cel mogły mieć wielkie wydatki, złączone z eksploatowaniem węgla. Nie mieściło im się w głowie, że tyle pieniędzy wydaje się na coś, co ma służyć tylko jako opał, bo pocóż dostawać opał z takim trudem i takim kosztem, skoro tyle na każdym kroku jest drzewa!
Widać było, że w tych stronach Europejczycy rzadko się pokazują, ponieważ kobiety na ich widok przeważnie uciekały do domu. Dwunastoletnia dziewczyna, która właśnie niosła z rzeki bambusowe naczynie pełne wody ujrzawszy dwóch białych, tak się zlękła, iż z okrzykiem przerażenia rzuciła na drogę swoje naczynie z wodą i skoczyła do rzeki. Płynęła pięknie i z wprawą, oglądając się od czasu do czasu, jak gdyby w przekonaniu, że straszni biali ludzie ścigają ją, a choć ani pan Ciliński ani jego młody towarzysz nie ruszyli się z miejsca, piszczała ze strachu. Stojący nad brzegiem w gromadkach młodzi parobcy i chłopcy zanosili się na ten widok od śmiechu.
Po dłuższych pertraktacjach pan Ciliński zdobył mniejszą łódź, na której umieścił część swego bagażu, zaś resztę odesłał; rzeka, którą powędrowali w głąb lądu stała się z powodu wylewu tak gwałtowna i rwąca, że cięższą łodzią podróżować po niej nie można było. Nastały dni żmudnej, lecz zajmującej podróży. Widok po obu brzegach rzeki był dość monotonny, ponieważ po obu stronach ciągnęły się szerokie i błotniste pola ryżowe, a tylko tu i ówdzie małe, pokryte liśćmi palmowemi chaty przerywały niemalownicze linje błotnistych wybrzeży, porosłych wysoką trawą lub też obramowanych wierzchołkami lasów, ciągnących się za uprawnemi polami. W krótkim czasie jednak łódź minęła granice wszelkiej kultury i wjechała między przecudne lasy dziewicze, wstępujące aż ku brzegom rzeki, z olbrzymiemi palmami i lianami, szlachetnemi wysokiemi drzewami, zaroślami i paprociami. Brzegi rzeki były wciąż jeszcze zalane wodą, tak że trudno było znaleźć miejsce, na którem możnaby zanocować. Podróżni nasi spali, gdzie mogli a niejednokrotnie przepędzali noc w łodzi.
Wreszcie po dłuższej podróży wyprawa dotarła do miejscowości Tabokan, pierwszej wsi Dyaków zamieszkujących wzgórza. Kiedy podróżni wylądowali, zastali na otwartej przestrzeni między wsią a rzeką około 20 chłopców, zabawiających się jakąś grą towarzyską. Ich ozdoby z różnokolorowych guzików i drutu mosiężnego, ich pstre chusty i suknie iskrzyły się w powietrzu tak, że biegający po polu chłopcy podobni byli do różnobarwnych motyli. Zawsze uśmiechnięty i uprzejmy przewodnik Malajczyk Bujon przywołał chłopców do siebie i zażądał od nich, aby zanieśli bagaże podróżnych do domu gminnego. Jest to budynek znajdujący się w każdej wsi, a służący jako mieszkanie dla cudzoziemców, miejsce handlu, sypialnia dla nieżonatych chłopców i sala posiedzeń. Zwykle zbudowany jest na wysokich palach, ma w środku duże ognisko, a w dachu dokoła dużo okienek. W budynku takim przewiewnym i czystym mieszka się stale wygodnie, choć jest się wciąż na oczach ludzi. Ale pan Ciliński nie był bynajmniej samotnikiem lecz przeciwnie szukał właśnie znajomości i choćby przez tłumacza chętnie wdawał się w rozmowy. Pokrzepiwszy się czemś nieczemś przeszedł się po wsi, a potem wraz z Tadziem wrócił do domu gminnego, gdzie już poszukiwały go tłumy młodych mężczyzn i chłopców, którzy chcieli się przyjrzeć białemu człowiekowi. Byli to wszystko bardzo mili, młodzi ludzie i pan Ciliński wprost rozpływał się nad prostotą i elegancją ich stroju. Ubrani byli wszyscy w długie „chawat“ t. j. suknię składającą się z dwóch fartuchów zwisających z przodu i z tyłu. Suknia ta jest przeważnie błękitna, obramowana u dołu szerokiemi pasami czerwonej, błękitnej i białej barwy. Niektórzy mieli na głowie jakby ręczniki zawiązane nakształt turbana, albo czerwone z cienkiemi złotemi paskami, albo też trójbarwne jak obramowanie chawatów. Szerokie, wycięte nakształt półksiężyców mosiężne kolczyki, ciężkie naszyjniki z białych lub czarnych guzików, dziesiątki naramienników i nagolenników mosiężnych, dzwoniących za każdym ruchem, albo też branzolety z białych muszli, pięknie odbijały od ciemnej skóry i od czarnych włosów. Każdy Dyak miał u pasa puszkę, w której mieściło się wszystko, co było potrzebne do żucia betelu, a oprócz tego długi, cienki nóż w bambusowej pochwie.
Pan Ciliński do późnego wieczora zabawiał się wesoło z tymi młodymi dzikusami, pilnie i uważnie studjując i podziwiając ich gry. Kiedy nareszcie nastała pora spoczynku, bez najmniejszego lęku położył się spać w dużej sali domu gminnego, nie zważając na to, że nad jego dachem sterczało około 12 poczerniałych od słońca, nabitych na żerdzie uciętych, schnących czaszek ludzkich.
Na drugi dzień wieczorem zjawił się w gmachu gminnym Orang-Kaya czyli bogaty człowiek, co w języku malajskim oznacza zwykle wójta wsi. Przyszedł on z małym sztabem starszych mieszkańców wsi i rozpoczął poważną a uroczystą rozmowę, której tematem było dostarczenie wioślarzy do dalszej podróży. Rozmowa nie dała zbyt dodatnich rezultatów, czuło się, że Orang-Kaya coś kręci, ale pan Ciliński bynajmniej się tem nie denerwował, przeciwnie po rozmowie z wójtem zaprosił do domu gminnego młodych chłopców, prosząc ich, aby się przy nim bawili lub tańczyli według przyjętych we wsi zwyczajów. Chłopcy po krótkiem wahaniu uczynili zadość jego prośbie. Przedewszystkiem zaczęli od zapasów. Mianowicie dwóch chłopców siadało naprzeciwko siebie i oparłszy stopę o stopę chwytało obu rękami gruby kij. Każdy z nich starał się przechylić jak najbardziej wstecz, aby w ten sposób podnieść swego przeciwnika z ziemi czy to siłą, czy też nagłym ruchem. Jeden z przyglądających się zapasom z starszych mężczyzn, chwycił również za kij, chcąc wypróbować sił dwóch czy trzech chłopców naraz. Różne były zabawy, a widziało się z tego wszystkiego, że ci rzekomo dzicy Dyakowie nieledwie namiętnie oddają się sportom, niejednokrotnie nawet nieznanym w Europie, a przyczyniającym się w znacznym stopniu do wyrobienia siły i zręczności. Pan Ciliński przyglądał się im z zachwytem, a nawet namówił Tadzia, aby w tych zabawach popróbował swych sił. Chłopak był niewątpliwie silny, jednakże brakowało mu tej zręczności i żywości ruchów, jaką odznaczali się nadzwyczajnie wytrenowani młodzi Dyakowie. Jednakże, aczkolwiek ten i ów ciężką miał z nim robotę, a niektórzy zostali pokonani, żaden z nich nie miał do niego żalu, lecz przeciwnie poklepywali go po ramionach, jakby wyrażając podziw dla jego siły i zręczności.
Po dłuższych pertraktacjach udało się wreszcie wydostać od Orang Kayi odpowiednią łódź, długą na trzydzieści stóp, a ledwo na 28 cali głęboką. Charakter rzeki zmienił się nagle. Dotychczas rzeka była wprawdzie rwąca, ale głęboka, o gładkiej powierzchni i płynąca między płaskiemi brzegami. Teraz wybrzeża jej były pokryte bardzo pięknie zabarwionym żwirem, zaś łożysko kamieniste, a nawet skaliste przypominało strumień, pełen progów i wirów. Wiosłować nie można było, ale Dyakowie zapomocą żerdzi bambusowych kierowali łodzią z wielką zręcznością, nie tracąc równowagi na tak wąskiej i niepewnej łódce, mimo iż przez czas cały stali a nawet biegali po jej wąskich krawędziach. Czas był cudowny, a zuchwałe ruchy mężczyzn, szum rwącej wody, szerokie i urozmaicone dekoracje zieleni, którą oba brzegi były ozdobione, sprawiały wrażenie bardzo miłe a nawet podniecające.
Bez strachu już podróżni wysiedli nad wieczorem w pewnej wsi, gdzie natychmiast zaproszono ich do domu gminnego. Tam już czekał na cudzoziemców tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, a kiedy biali przybyli i zaczęli się rozgospodarowywać, przez jakie pół godziny mieli wrażenie, że są czemś w rodzaju dzikich zwierząt, podziwianych po raz pierwszy przez ciekawą publiczność. Tadzio zauważył, że wszyscy mieli tu mnóstwo mosiężnych naramienników. Ramiona kobiet były niemi zupełnie pokryte, zaś niektóre modnisie, dźwigały na nogach całe stosy mosiężnych bransolet od kostek aż po kolana, tak że nóg ich z pod nich zupełnie widać nie było. Kobiety miały na głowach stożkowate jakieś kapelusze, bez kres, zrobione z różnobarwnych guzików, związanych zapomocą nici sporządzanych z trzciny wodnej, wcale fantastycznie, ale jednakże malowniczo.
Ponieważ dość jeszcze czasu było do wieczerzy pan Ciliński zawsze ciekawy i na wszystko zwracający uwagę wziął ze sobą Tadzia i wyszedł się przejść poza wieś. Okolica była piękna, trochę pagórkowata a ku południowi górzysta. Wszystko dokoła zajęte było pod uprawę ryżu. Zachwycony pięknemi widokami i spokojnem popołudniem pogodnem a ciepłem, pan Ciliński wyciągnął notatnik i pobieżnemi szkicami notował ciekawsze widoki, ku wielkiemu ździwieniu młodych Dyaków, którzy oczywiście całemi grupami szli za nim. Kiedy wrócił do domu gminnego, czekał tam już na niego olbrzymi tłum — prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy wsi. Mniej przyjemną rzeczą było jeść w kole setek widzów, którzy z wielkiem zaciekawieniem obserwowali każdy ruch i krytykowali każdą sobie nieznaną rzecz.
— Jak Boga kocham, jemy tu jak dwa lwy w menażerji! — oburzył się Tadzio.
— Nic sobie z tego chłopcze nie rób — odpowiedział mu jak zwykle pogodny profesor. Nic się przecie złego nie dzieje. A nie można się dziwić, że ludzie, którzy się nie znają przyglądają się sobie uważnie, po nas prawdopodobnie na białych tak się już gapić nie będą.
— Mała pociecha — mruknął niezadowolony Tadzio.
Po wieczerzy profesor poprosił chłopców, aby mu pokazali swe ulubione gry i zabawy. Ponieważ jednakże mieszkańcy wsi patrzyli na białych trochę niedowierzająco i nieufnie i nikt, jak się zdawało, nie miał do zabawy ochoty, przeto poczciwy pan profesor, przypomniawszy sobie kilka sztuczek ze swej młodości, sam pokazał im prymitywne obrazki cieniste, zapomocą złożonych odpowiednio rąk. Dyakom bardzo się to podobało, a zwłaszcza sylwetka cienista psa jedzącego wywołała powszechny zachwyt.
Łódki, które Orang Kaya tej wsi dał podróżnym do rozporządzenia były tak małe, iż nie można było wziąć ze sobą nic więcej prócz odrobiny bielizny i ubrania, strzelb i paru przyrządów do gotowania najniezbędniejszych, bez których nie można się było obejść. Brzegi były tu już łupkowe, czasami krystaliczne, a przeważnie zupełnie pionowe. Od czasu do czasu po lewej i po prawej stronie widać było pojedyncze góry wapienne, z białemi szczytami, świecącemi silnie w słońcu i odbijającemi pięknie od przepysznej roślinności, która je zewsząd otaczała. Łożysko rzeki było z masy żwiru przeważnie czystego, białego kwarcu, z wielką obfitością agatu, skutkiem czego żwir ten mienił się różnemi pięknemi barwami. Podróżowało się miło rzeką rwącą i bystrą wśród nieznanych wybrzeży i nieznanych lasów. Wieczorem trzeba było znowu wylądować. Zjawił się oczywiście Orang Kaya w stroju paradnym, — mianowicie w aksamitnej kurtce, ale bez spodni i zaprosił podróżnych do swego domu, gdzie wyznaczył im miejsca pod baldachimem z białej bawełny i pstrych, różnobarwnych ręczników. Wielka weranda pełna była zaciekawionych krajowców, a Orang Kaya ofiarował gościom wielkie półmiski pełne ryżu i gotowanych albo też surowych jaj. Następnie jakiś staruszek w pstrem ubraniu i obwieszony świecidłami usiadłszy na ziemi wygłosił długą modlitwę, czy też inwokację, rzucając dokoła siebie ryż, który czerpał z naczynia trzymanego w lewej ręce. Równocześnie kilku młodych ludzi z niesłychaną zawziętością biło w wielkie gongi, a niektórzy na cześć gości strzelali z karabinów. Podano też wino ryżowe, bardzo kwaśne, ale nie pozbawione miłego zapachu i smaku. Rozochocony pan Ciliński poprosił swych gospodarzy, aby mu pokazali tańce krajowe. Prośbie jego uczyniono zadość, ale tańce nie były bynajmniej zajmujące, mężczyźni tańczyli przebrani za kobiety, podczas gdy dziewczęta kręciły się w kole tak sztywnie i śmiesznie jak to tylko było możliwe. Równocześnie kilku młodych ludzi bezustannie łomotało w sześć czy ośm wielkich gongów chińskich. Z tego powstał tak przerażający huk, że pan Ciliński nie mógł już dłużej wytrzymać i uciekł wraz z Tadziem do okrągłego domu gminnego, gdzie zasnął spokojnie, nie zważając na pół tuzina uwędzonych czaszek, jakie nad nim sterczały.
Rzeka była dalej tak płytka, że trudno było podróżować łodzią, wobec czego pan Ciliński ruszył w dalszą drogę piechotą. Jednakże ta podróż była mniej zajmująca, ponieważ ścieżka prowadziła głównie przez gęste bambusowe zarośla. Dyakowie mają zwykle dwa żniwa: jedno ryżowe, a następnie zbierają trzcinę cukrową, kukurudzę i jarzyny, poczem grunt leży odłogiem 8—10 lat i tak zarasta bambusami i krzakami, że gąszcz zupełnie zasklepia ścieżki i uniemożliwia przyjrzenie się krajowi.
Po kilku dniach podróży pan Ciliński dotarł wraz z Tadziem do pewnej dużej wsi, zbudowanej pomiędzy dwoma strumieniami, ale tak otoczonej zewsząd drzewami owocowemi, że prawie jej widać nie było. Dom gminny był obszerny, czysty i wygodny, a mieszkańcy wsi bardzo grzeczni. Kobiety i dzieci nie widziały tu jeszcze białego człowieka i nie chciały wierzyć, aby ciało jego było istotnie tak białe jak twarz. Prosiły zatem pana Cilińskiego a przedewszystkiem Tadzia, aby im pokazał ramiona lub nogi. Szanowny pan profesor Ciliński z całą gotowością zawinął spodnie aż po kolana. Jednakże widok jego żółtych nóg niezbyt przekonał ciekawe kobiety. Zato Tadzio zaimponował im najzupełniej. Ramiona miał jak z mleka.
Wioślarze, jakich tu panu Cilińskiemu dano, nie odznaczali się wielką zręcznością. Dyakowie zamieszkujący te okolice, położone nad rzekami, nie byli wioślarzami, ponieważ dopiero od niedawna zeszli w te strony z gór i uważali się wciąż jeszcze za górali. Robili dobre ścieżki, budowali mosty i uprawiali ziemię w górach, co nadawało okolicom znacznie weselszy wygląd. Strony te były niewątpliwie bardziej cywilizowane, aniżeli kraje, w których ludzie jako jedyne drogi uznają rzeki i żyją wyłącznie nad ich brzegami.
Mimo to udało się wreszcie panu Cilińskiemu namówić trzech Dyaków, którzy zobowiązali się powieźć go dalej. Jednakże na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że niezbyt pewnie czują się na łodziach. Łódź wciąż wzlatywała na skały to znów zanurzała się w wodzie, przepływając przez progi, a wioślarze, którzy nią kierowali nieledwie tracili przytomność. Było już tak źle, że o mało wszyscy nie potonęli. Ma szczęście kilku kupców malajskich, którzy płynęli tuż za nimi, widząc niezręczność Dyaków przysłało na pomoc swoich dwóch wioślarzy, którzy wkrótce wybawili pana Cilińskiego z niewątpliwego kłopotu. Okolica była nadzwyczajnie malownicza. Ponieważ po obu stronach brzegi były płaskie, zajęte pod uprawę ryżu, skutkiem tego widać było dobrze głąb kraju. Tu i ówdzie wśród drzew zwisających nad brzegami rzeki pobudowano małe stodoły, a nierzadko widziało się też bambusowe mosty, zawieszone na konarach i przerzucone przez rwący nurt rzeki. Dalej znowu wznosiły się białe góry wapienne o fantastycznych kształtach i lśniących szczytach udekorowanych festonami przepysznej zielonej roślinności. Brzegi rzeki po obu stronach gęsto były zarosłe drzewami owocowemi, które stanowią większą część pożywienia Dyaków. Rosły tu obficie mangusty, lansad, rambutan i blimbing, niemniej obfity był też durian.
Domy Dyaków budowane były wszystkie na wysokich palach, nieraz długie na 200 lub 300 stóp a na 40 do 50 stóp szerokie. Podróżni zachodzili do nich często i nie mogli się nadziwić ich prymitywności, ale i czystości zarazem. Podłoga była zwykle z płyt ścinanych z szerokich pni bambusowych, tak że każda taka płyta była prawie płaska i szeroka na trzy cale. O ile płyty te były dobrze zrobione, świetnie się po nich chodziło boso, ponieważ okrągława powierzchnia ich była bardzo gładka i mile działała na podeszwę, a równocześnie dawała silną podstawę. Co więcej na podłodze tej niezmiernie elastycznej a do pewnego stopnia zaokrąglonej świetnie spało się na matach, znacznie lepiej niż na twardej i gładkiej podłodze.
— Widzisz Tadziu, co znaczy bambus dla ludzi mieszkających w tych krajach. O ile łatwiej ściąć go, aniżeli palmę lub inne drzewo, które w dodatku trzeba jeszcze potem wygładzać, czego ludzie nie mający dobrych narzędzi nigdy dostatecznie zrobić nie mogą — tłumaczył pan profesor swemu młodemu towarzyszowi. Oni pracują tylko siekierą i nożem, wyobraź-że sobie, ile tygodni zajęłoby im ścinanie zapomocą tych prymitywnych narzędzi starszych i większych drzew. Tymczasem bambus, który jest tak łatwy co ścięcia, stanowi dla nich najlepszy do użycia i wszechstronny materjał. Widzisz, brukują nim swoje ścieżki, robią z niego kunsztowne mosty.
— Dziękuję panu za taki most! — skrzywił się Tadzio. Mucha albo pająk może po nim przejść chyba, ale nie człowiek. Jakżeż można iść po takiem rusztowaniu, przez które właściwie prowadzi tylko jedna belka bambusowa, a poręcz jest taka, że się na niej nawet oprzeć nie można.
— Im to jednak wystarcza i nawet, jak widziałeś, ludzie obładowani chodzą przez te mosty bezpiecznie. Spójrz, we wszystkich stromych miejscach, prowadzących ku rzece, masz z porobionych bambusów doskonałe schody. Przypomnij sobie, sam mi opowiadałeś, jak Dyakowie wbijali szczeble w drzewo, robili sobie drabinę, po której mogli z łatwością wejść nawet na wysoki szczyt drzewa. Posługują się tym sposobem także przy podbieraniu miodu pszczołom, których ule na Borneo, znajdują się przeważnie pod gałęziami drzewa zwanego tappan, olbrzyma o pniu cylindrycznym, wznoszącym się niejednokrotnie na wysokość 100 stóp bez gałęzi. Tak samo durian, który ci tak smakuje rośnie, przeważnie na wysokości przynajmniej 30—50 stóp. Jakżeż by się Dyakowie mogli obejść bez tych improwizowanych drabin z kołków bambusowych. Zewnętrzna kora bambusów pocięta na drobne kawałki jest najlepszym materjałem do robienia koszyków; kojce, klatki na ptaki, dalej kosze na ryby, wszystko to robi się właśnie z tych włókien bambusowych. Sam widzisz, każdy prawie dom Dyaka zaopatrzony jest w wodociąg, sporządzony z rynien, z pni bambusowych. Niedość na tem, podłużne pnie bambusowe służą Dyakom jako kadzie na wodę i w każdym domu mają ich conajmniej pół tuzina. Są czyste, lekkie, łatwe do podniesienia i pod wielu względami przewyższają naczynia gliniane. Dyakowie sporządzają z bambusów także doskonałe garnki, w których gotują jarzynę i ryż, a których używają przeważnie podczas podróży. W tych naczyniach przechowuje się także solone owoce lub ryby, cukier, ocet i miód. W małych pudełeczkach, ładnie rzeźbionych i malowanych Dyak nosi wszystkie swe przyrządy potrzebne do żucia betelu, a jego cienki, długi nóż jest również w pochwie z bambusu. Tak samo fajki robią sobie z tegoż drzewa. I wogóle bez niego żyć by nie mogli.
Rozumie się, że pan profesor Ciliński przedsiębiorąc bezustanne reidy po okolicy znalazł sobie miejscowość, która tyle przedstawiała dla niego ponęt, iż się w niej osiedlił. Kwiatów było tam mało, jak zwykle w lasach podzwrotnikowych. Rzadko kiedy szanowny uczony mógł znaleźć coś co go cieszyło. Naogół lasy złożone były z kolosalnych bataljonów olbrzymich drzew, o pniach cylindrycznych, mchem i lianami porosłych. Czasami spotykało się dziwaczne i niewidziane gdzie indziej drzewo zwane waringin, które wydaje z bocznych gałęzi korzenie powietrzne, zwisające ku ziemi, jak cienkie sznurki. Korzenie te ledwo dotkną ziemi natychmiast zapuszczają się w glebę, a od tej podstawy zaczyna ku górze iść prąd soków odżywczych. Korzeń rośnie, grubieje, tężeje i staje się słupem podpierającym konary. W ten sposób z wielu gałęzi tworzy się coś w rodzaju palisady z podpór bocznych, często tak silnych i grubych jak sam pień. Trafić się może nawet, że właściwy pień zaniknie, zgnije, rozpadnie się a mimo to szeroka i rozłożysta korona utrzymuje się na bocznych podporach. Drzewo to uważane jest przez krajowców za święte i twierdzą, że ktoby je ściął musi ten grzech śmiercią przypłacić.
Profesor Ciliński kazał sobie w pewnej miejscowości wybudować dom z werandą, z której widać było w dali cały łańcuch górski, porosły gęstym lasem. Wieczorem, kiedy profesor zapalał lampę zlatywało się ku światłu mnóstwo ciem i nocnych owadów. Czasami przylatywało ledwie parę owadów, czasem znów wirowały w powietrzu całe chmury i obłoki tych właśnie stworzeń. Wtenczas profesor był zupełnie szczęśliwy.
— Nie śpię wprawdzie nieraz całą noc — mówił do Tadzia — ale to się mój bracie doskonale opłaca. Czasami uda mi się dobrej nocy złapać 100—250 ciem i owadów, reprezentujących w dwóch trzecich zupełnie nowe i nieznane mi gatunki.
Niektóre okazy łapał profesor na ścianie lub na stole. Za innemi biegał po werandzie, a nawet wdrapywał się na dach, skutkiem czego i Tadzio spać nie mogąc z powodu hałasu, przyłączał się do polowania.
Jak długo to wszystko trwało nie wiedzieli. Profesor notował wprawdzie daty w swym dzienniku, ale zdawało się, że zupełnie nie liczy się z czasem. Tadzio zaś tak był zajęty nowemi i nieznanemi sobie rzeczami, łapaniem motyli, owadów i polowaniem, że zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, jak długo żyje już w tych egzotycznych krajach.
Zato zapoznał się bardzo dobrze z Dyakami i ze zdziwieniem zauważył, że ludzie ci uważani powszechnie za dzikusów, pod wielu względami stali jeśli nie wyżej, to przynajmniej na równi z ludami cywilizowanemi.
— Co się tyczy charakteru, moralności i zdolności umysłowych — tłumaczył profesor — to Dyakowie stoją znacznie wyżej od Malajczyków. Ponieważ to są ludzie prości i uczciwi, skutkiem tego padają nieustannie ofiarą kupców malajskich i chińskich, którzy ich łupią bez miłosierdzia. Są znacznie żywsi od Malajczyków, bardziej rozmowni, nie tak skryci i nie tak podejrzliwi, jak Malajczycy. Skutkiem tego w ich towarzystwie miło się czas spędza. Malajczycy są leniwi, a chłopcy zupełnie nie zajmują się sportem, który, jak widzisz, jest ulubioną zabawą młodych Dyaczków. Kiedy wrócisz do kraju, powiedz o tem swoim kolegom. Nawet dzicy ludzie rozumieją co to sport i że gimnastyka i ruch na świeżem powietrzu są niezbędnie do życia potrzebne. Sam mogłeś się przekonać: Pokazywałem im różne gry i zabawy europejskie, a oni nietylko znają je, ale nawet mają swe własne, ciekawe tych gier odmiany. Dowodzi to, że lud ten zdolny jest do pewnej cywilizacji, albowiem człowiek, który podejmuje się pewnego wysiłku fizycznego bezinteresownie, nie dla zarobku nie jest już dziki. Mówią, że to są piraci i dzikusy polujący na głowy ludzkie. Co się tego ostatniego tyczy, to wątpliwości najmniejszej nie ulega, że jest to zwyczaj bardzo barbarzyński i okrutny. Pochodzi on poprostu z rywalizacji wsi między sobą. To samo jednakże jest i u nas i wiesz bardzo dobrze o tem, że parobcy z dwóch sąsiadujących ze sobą wsi, nie myślą o niczem innem, jak tylko o tem, aby sobie kunsztownie u kopców granicznych głowę rozbić. Żeby jednak Dyacy byli piratami, to absolutnie nieprawda, ponieważ to są górale. Sam widziałeś, że źle wiosłują.
O uczciwości Dyaków Tadzio sam się przekonał. Cała okolica zarośnięta była gęstemi drzewami owocowemi. Zdarzyło się raz podczas jakiejś wycieczki, że pan Ciliński, który właściwie był wegetarjaninem poprosił towarzyszącego mu Dyaka o zerwanie duriana z pięknego, rosnącego tuż przy ścieżce drzewa. Dyak odmówił, usprawiedliwiając się, że owocu zerwać nie może, ponieważ właściciel drzewa jest nieobecny.
— Słyszałeś ty coś podobnego? — chłopcze? — zdumiał się profesor. Myślałby kto, że to są drzewa bezpańskie, a tymczasem każde z nich ma swojego właściciela. I popatrz się ten Dyak bez pozwolenia jednego owocu nawet nie zerwie.
Tadzio wybuchnął śmiechem.
— Nikt by temu u nas w Sanoku nie uwierzył. U nas w sadzie, kiedy ja jeszcze byłem małym chłopcem, a ojca w domu nie było, to kradli nietylko w nocy, ale nawet i w dzień. Matka wychodziła do ogrodu i krzyczała na chłopców, ale oni się z niej śmiali. A jakby co któremu z nich zrobić, toby potem w nocy z gościńca okna porozbijali, lub rzucaliby przez parkan kamieniami. Niechże mi pan profesor powie: czy ci dzicy ludzie są naprawdę dzicy, czy też nam tylko się zdaje, że my jesteśmy cywilizowani?
Pomimo, że dom stał stale otworem nikt nigdy z niego nic nie ukradł. Profesor zużywał przy swej robocie dużo papieru i nieraz walały się po werandzie rozmaite świstki. Jeśli który z Dyaków chciał wziąć taki świstek, zawsze się pytał o pozwolenie. Nigdy nie było widać wśród nich człowieka pijanego lub, nieumiarkowanego w jedzeniu. Ci rzekomo dzicy ludzie byli bardzo grzeczni i uprzejmi i żyło się wśród nich zupełnie spokojnie i bezpiecznie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.