W kraju orangutanów i rajskich ptaków/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

NA BORNEO. — ORANGUTANGI.

— A jednak ludzkość zwarjowała! — mówił pan profesor Ciliński, kiedy przeczytał gazety. — Więc znowu wielka rzeź, więc znowu wielka wojna! I co za wojna! Miljony ludzi idą do boju, nie wiedząc nawet dlaczego i o co. Aparat mobilizacyjny nie oszczędził nikogo, wszystkich chwycił w swe kły. Poleje się znowu strumieniami krew ludzka...
— To znów panie profesorze! nie tak bardzo prawda! — sprzeciwiał się Tadzio. Te tam strumienie krwi, nawet rzeki czy morza, to i owszem przyznaję, że się poleją, ale żeby to znowu było bez przyczyny, bez powodu i bez celu, to mi się nie zdaje. Nie znam ja się na tych rzeczach, ale tyle oszustwa jest w świecie, że najwyższy chyba czas, aby jakaś wielka wojna doprowadziła to wszystko do porządku. Szczerze panu profesorowi powiem, że bardzo żałuję, że tam nie jestem. Przecie może to być wielka radość, rozbić wrogów Polski!
— A ty sobie naturalnie wyobrażasz, że sam jeden dałbyś wszystkim radę? — Zresztą — mniejsza z tem! Przypuśćmy nawet, że jesteś Aleksandrem Macedońskim, że podbiłbyś cały świat! A ja ci mówię, że pracą pozytywną, pracą naukową, zasługami dla ludzkości, dla wiedzy, człowiek znacznie łatwiej i silniej, znacznie pozytywniej utrwala swój naród i stwierdza jego pożyteczność dla ludzkości. Dlatego, jeśli im się już tak podoba, to niech się biją i niech się mordują. A tymczasem my, — róbmy swoje. I właśnie dlatego, że tam teraz w tej starej historycznej i wiecznie wojującej Europie zacznie się okres zniszczenia, my, którzy od tego wszystkiego stoimy zdala powinniśmy jak najwięcej pracować i jak najwięcej tworzyć. To co my zdobędziemy, choć w nieznacznej części, przecie bardzo się przyda po wojnie, jak to przysłowiowe „ziarnko do ziarnka“.
Było to na Borneo, w małej wiosczynie, leżącej tuż przy nowo założonych kopalniach węgla. Wioska leżała nad małą, lecz bardzo krętą rzeczką ocienioną wysokim lasem, który się czasami nad nią zasklepiał. Cała okolica między tą rzeczką a morzem była zupełnie gładką a bagnistą równiną, gęsto zarośniętą, wśród której wznosiło się parę odosobnionych wzgórz. U stóp tych wzgórz znajdowały się kopalnie. Od małej przystani morskiej wiodły ku kopalniom ścieżki Dyaków, zrobione z ciętych pni, ułożonych jeden na drugi. Bosi krajowcy, nawet obładowani większemi ciężarami, z łatwością chodzili temi ścieżkami. Ale obute stopy Europejczyków ślizgały się po okrągłych pniakach. Zwłaszcza profesor Ciliński rozglądający się zawsze ciekawie po okolicy i poszukujący bezustannie motyli czy chrząszczów, niejednokrotnie zamiast iść po pniach wpadał w błoto po kolana.
Zresztą w okolicy było mnóstwo karczowisk i linij leśnych, które od kilku już miesięcy wycinało 20—50 drwali, Chińczyków i Dyaków. Prócz tego w różnych punktach dżungli budowano tartaki, rżnięto na deski i belki wielkie, grube pnie drzew. W promieniu setek mil dokoła, przez równiny i góry, skały i bagniska ciągnął się wspaniały gęsty las. W wyciętych przez kulisów linjach leśnych i na słonecznych polankach wszystko iskrzyło się od motyli i chrząszczy.
— Mało tu wprawdzie ptaków i motyli, ale zato bardzo piękne orchidee, chwalił sobie pan profesor Ciliński.
— To panu profesorowi tych motyli jeszcze mało! — zdziwił się Tadzio. Lata tu tego paskudztwa tyle, że człowiek czasem myśli, że to są chyba kwiaty latające!
Pan profesor korzystając z obecności robotników kazał sobie za małą opłatą wybudować na wzgórzu mały domek, złożony z dwóch pokoi z werandą. Prawda, że ściany domku były ażurowe, a dach, pokryty liśćmi palmowemi, ledwie zabezpieczał od deszczu, ale w schronisku tem pełnem powietrza i światła żyło się wygodnie i swobodnie. Profesor ogromnie sobie okolicę chwalił.
— Widzisz chłopcze — tłumaczył Tadziowi — w krajach podzwrotnikowych obfitość owadów, a przedewszystkiem chrząszczów zależy mniej lub więcej od roślinności, a mianowicie od krzewia, kory i liści znajdujących się w rozkładzie. W nietkniętych lasach dziewiczych owady rozrzucone są na olbrzymiej przestrzeni, grupują się jednak przeważnie na wzgórzach, gdzie leżą stare drzewa, obalone przez burzę lub wiek. Tam sobie te drzewa przecudownie próchnieją i na nich właśnie mnożą się najrozmaitsze rodzaje owadów, a także pasą się motyle, co do których wcale nie jest prawdą, aby się karmiły jakąś tam rosą, czy słodyczą kwiatów. Wiedz o tem, że są motyle, które żyją na padlinie, albo też i na nawozie zwierząt. Otóż pamiętaj sobie, że nieraz na 20 milach kwadratowych nie znajdziesz takich skarbów, jak na małej przestrzeni karczowiska. W pniach pod wyważonemi gałęziami, pod korą na zamszonej części pni i wśród gałęzi, mnóstwo jest owadziej ludności, której byś nadaremnie szukał w zdrowej nietkniętej siekierą dżungli. Naturalnie, rodzaj i ilość owadów zależy tu przedewszystkiem od bezpośredniej bliskości dżungli, ale także od karczowisk i leśnych polanek, na których od dłuższego czasu leżą te cięte drzewa.
Wogóle uczony był w doskonałym humorze. Przez cały dzień biegał po polankach i linjach leśnych z zieloną siatką w ręku i zbierał łup nadzwyczaj bogaty i obfity.
— W przeciągu dwóch tygodni zebrałem około 700 gatunków owadów, z tego na dzień przeciętnie 24 gatunków zupełnie nieznanych! chwalił się Tadziowi. — W jednym dniu udało mi się zebrać 76 różnych okazów i wyobraź sobie 34 były mi nieznane! Jestem pewny, że w krótkim czasie zbiorę na Borneo do dwóch tysięcy okazów.
Pewnego dnia, jeden z robotników chińskich — bo tych pan Ciliński różnemi datkami również zachęcał do zbierania mu żab, motyli i owadów — przyniósł mu wielką żabę latającą. Było to stworzenie dość dziwaczne z szerokiemi płetwami u stóp, o grzbiecie ciemno-zielonym i lśniącym a podbrzuszu żółtem. Oczy żaby otoczone były również żółtemi czarno pręgowanemi obwódkami. Chińczyk zaklinał się, że widział tę żabę jak leciała w skośnym kierunku z wierzchołka wysokiego drzewa.
— Popatrz Tadziu — mówił profesor, — pokazując chłopcu szerokie płetwy latającej żaby — widzisz, że płetwy nie służą tylko do tego aby pływać. Dla ucznia Darwina wynika stąd jasno, iż płetwy tak samo dobrze mogą służyć do pływania jak i do latania, o czem z łatwością możesz się przekonać na morzu, kiedyś patrzył na latające ryby. Faktycznie niewiadomo, czy w danym razie skrzydła ptaków nie będą mogły zmienić się w płetwy, o ile przyroda w tym kierunku pójść zechce.
— Pan profesor jest mądry człowiek i dlatego wolno panu mówić co się panu podoba, odpowiedział po swojemu Tadzio. — Ja jednak wcale nie muszę temu wierzyć, i mojem zdaniem żaba latająca i orzeł to jednak mimo wszystko jest zupełnie co innego.
Tadzio po staremu zajmował się głównie polewaniem i strzelaniem ptaków. Profesor miał rację. Ptaków w tej okolicy istotnie było niewiele, zato Chińczycy mówili, iż można tu spotkać orangutana, który po malajsku powszechnie nazywa się Mias.
Przez dłuższy czas jednakże wszelkie poszukiwania młodego myśliwego były bezowocne. Pewnej nocy, kiedy chłopiec, nie mogąc zasnąć z powodu gorąca przewracał się na swem posłaniu z liści usłyszał, iż ktoś czy coś buszuje wśród gałęzi niedalekiego owocowego drzewa. Noc była przypadkowo jasna. A chłopak patrząc przez szpary w ścianie, ujrzał na drzewie jak gdyby jakiegoś swego rówieśnika. Miał wrażenie, że jest w Sanoku, że w lecie pilnuje sadu swych rodziców i że na jabłoni czy na gruszy widzi któregoś z łakomych uliczników. Zdawszy sobie jednak sprawę z tego, że w krajach tych, pełnych drzew owocowych, niewątpliwie nie ma złodzieji, którzyby się nocą do sadu zakradali, pomyślał, iż może to być orangutang. Szybko się zerwał i wziąwszy swój sztucer, który zawsze trzymał nabity pod ręką, wyszedł pocichu z chaty. Na tle jasnego nieba wyraźnie widać było wśród gałęzi przesuwające się ostrożnie a gibko jakieś ciemne ciało. Tadzio złożył się i strzelił. — Zwierzę zleciało z drzewa, ale w tej chwili wspięło się na sąsiednie drzewo, ześliznęło się po gałęziach i rozkołysawszy jeden giętki konar zręcznie skoczyło na drzewo następne. Tadzio znów strzelił i trafił zwierzę w skoku. Małpa spadła, ale gdy Tadzio ku niej podchodził zerwała się, pobiegła naprzód błyskawicznie, jak kot wspięła się na drzewo i przepadła w jego gęstej koronie. Napróżno chłopak pół godziny chodził dokoła drzewa. Ani jedna gałązka nie drgała, wszystko było zupełnie spokojne: niewątpliwie orangutang — jeśli to on był — zdołał po konarach ze sąsiednich drzew przebiec i schronić się w głębi puszczy.
W kilka dni później Tadzio zapędził się w gęstą dżunglę, zarośniętą wysokiemi drzewami. Było to daleko od wszelkich plantacyj, karczowisk i linij leśnych. A prócz tego u spodu nie było żadnych zarośli ani krzaków. Wysokie pnie drzew, rozgałęziających się w różnych kierunkach, sterczały pysznie, łącząc korony swe w jedno olbrzymie, zielone sklepienie, podobne do wiecznie szumiącego i falistego morza, w którem orangutanowi łatwo się ukryć i zanurzyć. W tej właśnie części dżungli Tadzio, który szedł cicho, a oddawna nie strzelał, bo nie miał do czego, zauważył wielkiego orangutanga, który ostrożnie szedł po grubszych konarach drzew, napół wyprostowany, jak mu na to pozwalała nadzwyczajna długość ramion i krótkość nóg. Orangutang wędrując powoli po konarach zawsze wybierał te gałęzie, które nieledwie wnikały w koronę sąsiedniego drzewa, tak aby za pierwszym szelestem mógł już skoczyć w nowe centrum zieleni, z którego w dalszym ciągu prowadziłoby mnóstwo dowolnych dróg napowietrznych w różnych kierunkach. Nie śpiesząc się i nie skacząc, szedł ostrożnie próbując naprzód siły gałęzi, a potem z niesłychaną zręcznością, akrobatycznym ruchem, przerzucał się z jednej na drugą. Wśród prześwietlonych słońcem liści widać było wyraźnie jego niekształtną ale silną postać i przedziwne akrobatyczne sztuki i łamańce, jakich z nadzwyczajną swobodą dokonywał na wysokości conajmniej 30—40 stóp nad ziemią.
Tadzio, który miał obecnie pięciostrzałowy belgijski sztucer dziewięciomilimetrowego kalibru, szedł zcicha i ostrożnie za wędrującem po morzu napowietrznem zwierzęciem. Orangutang właśnie dotarł był do najwyższej części olbrzymiego drzewa i natychmiast zaczął łamać gałęzie szybko dokoła siebie, a układając je na skrzyżowanych konarach robił sobie coś w rodzaju gniazda. W przeciągu kilku minut, legowisko swe zakrył gęstemi liśćmi, tak że zupełnie już nie było go widać. Tadzio, który zrozumiał, iż orangutang zdoła się zupełnie przed nim zasłonić strzelił do niego parę razy, chcąc go z gniazda wypłoszyć. Jednakże mimo iż czuł, że orangutanga trafił, małpa absolutnie nie chciała gniazda opuścić i choć za każdym strzałem całe legowisko drgało, Tadzio nie wiedział czy zwierzę jest istotnie ciężko ranne, czy też tylko przed nim się ukryło. Na odgłos strzału przypadkiem przybiegli pracujący gdzieś w okolicy Chińczycy. Tadzio próbował ich namówić, aby wleźli na drzewo i skontrolowali czy orangutang jest zabity, czy nie. Gdyby był zabity, prosił, aby mu go zrzucono na dół. Chińczycy jednak prawdopodobnie bojąc się walki z silną małpą, w dodatku z pewnością rozwścieczoną, na drzewo wspiąć się nie chcieli. Na szczęście przyszło za nimi dwóch młodych Dyaków. Tadzio, który ledwie zaczynał mówić po malajsku a języka Dyaków nie znał, na migi wytłumaczył im czego żąda. Dwaj brązowi chłopcy stanęli pod drzewem i zadarłszy głowy zaczęli się przyglądać pniowi. Pień był gruby, zupełnie prosty, kora gładka, a najwyższa gałąź znajdowała się na wysokości 50—60 stóp. Mimo to Dyacy oświadczyli, że na drzewo to wspiąć się mogą i porozumiawszy się ze sobą przystąpili do pracy. Przedewszystkiem podeszli do rosnącej niedaleko grupy bambusów i ścięli jeden z największych pni. Pień ten pocięli na drobne kawałki, długości mniej więcej stopy, które porąbali na kołki, ostro zakończone na jednym końcu. Sporządziwszy z kawałka jakiegoś drzewa coś w rodzaju młota, wbili w drzewo jeden z kołków, poczem zawiesiwszy się na nim, próbowali czy dość silnie i głęboko jest wbity. Kiedy pokazało się, że kołek pod ich ciężarem się nie ugina, sporządzili odpowiednią ilość kołków tego samego rodzaju, potem jeden z nich wyciął znowu długą żerdź bambusową i z lianów wiszących niedaleko sporządził coś w rodzaju liny. Teraz wbili Dyakowie kołek na wysokości trzech stóp nad ziemią, przystawili do niego żerdź i przywiązali ją. Był to pierwszy szczebel drabiny. Na szczeblu tym stanął jeden z Dyaków i znowu w wysokości mniej więcej trzech stóp wbił w drzewo kołek, który również do żerdzi przywiązał. Tak zwolna a bez żadnego dla siebie niebezpieczeństwa budując równocześnie drabinę szedł wciąż w górę. Kiedy doszedł do końca żerdzi towarzysz jego podał mu drugą — tę Dyak przywiązał do pierwszej żerdzi i wyciągnąwszy znowu pęk związanych liną, zaostrzonych kołków bambusowych budował drabinę dalej, póki wreszcie nie dotarł do legowiska orangutanga. Tadzio z wielkiem zaciekawieniem przyglądał się temu sposobowi chodzenia na wysokie drzewa. I musiał w duchy przyznać, że jest on zmyślny, dowcipny i zupełnie prosty.
Ostrożnie rozchyliwszy liście i gałęzie mały zręczny Dyak zaglądnął do legowiska orangutanga. Zwierzę było martwe i po chwili ciemne jego ciało zleciało na ziemię. Przy pomocy Chińczyków, Tadzio zaniósł je swemu opiekunowi, który za tę rzadką zdobycz podziękował mu serdecznym uściskiem.
Naturalnie dokoła zabitego orangutana zebrała się cała gromada ludzi, przedewszystkiem Chińczyków, którzy patrzyli na niego, jak na smaczny kąsek, a także i Dyak. Stary wójt Dyaków, który mówił płynnie po malajsku, a całe życie spędził w okolicach zamieszkałych przez orangutangi, opowiadał:
— Niema zwierzęcia w dżungli tak mocnego, aby mogło zaczepić Miasa. Jest to jedyne zwierzę, które może zwycięsko walczyć nawet z krokodylem. Mias żyje głównie owocami, zwłaszcza duriany. I z tego powodu wyrządza wiele szkód, ponieważ lubi owoce przeważnie niedojrzałe, kwaśne i prawie gorzkie. Kiedy są dojrzałe, wyjada z nich tylko niektóre cząstki. Czasami zrywa owoc po owocu, nadgryza go zlekka i rzuca na ziemię. Kiedy w dżungli niema owoców Mias idzie nad rzeki, gdzie rosną korzonki, które on jada, albo też owoce dojrzewające tuż nad wodą. Krokodyl próbuje go czasem złapać, ale Mias rzuca się na niego i bije go rękami i nogami, szarpie go, aż go wreszcie zabije. Widziałem sam taką walkę i Mias zawsze wychodził z niej zwycięsko.
Drugi wójt Dyaków plemienia Ballow z nad rzeki Simunjon opowiadał:
— Mias niema w dżungli wrogów. Nie śmie go zaczepić żadne zwierzę prócz krokodyla i pytona. Krokodylowi Mias skacze na grzbiet, stoi na nim, otwiera mu paszczę i rozdziera aż po gardło. Jeśli pyton rzuci się na Miasa małpa chwyta go rękami, a potem gryzie i rozrywa na sztuki. Mias jest bardzo mocny — niema w dżungli zwierzęcia tak mocnego jak on.
Tadzio zupełnie nie dziwił się łakomstwu orangutanga na duriany. Z owocem tym zapoznał się dopiero na Borneo i z początku nawet zapachu jego znosić nie mógł. Ale później tak w nim zasmakował, że im więcej jadł tem więcej mu się jeść chciało.
Durian rośnie na wielkiem, wysokiem drzewie, kształtem ogólnym przypominającem wiąz, o korze znacznie gładszej i łuszczącej się. Sam owoc jest okrągły lub trochę owalny, wielkości dużego orzecha kokosowego, zielony i cały pokryty grubemi i mocnemi cierniami. Zewnętrzna kora jest tak gruba i mocna, że owoc padając z najwyższej nawet wysokości nigdy nie pęka. Otwierać można go tylko ostrym i mocnym nożem i z wielkim trudem. Wewnątrz owocu znajduje się pięć cząstek, atłasowo-białego koloru, a każda z nich wypełniona jest owalną masą właściwie miąższem biało-śmietanowej barwy, wśród którego znajdują się dwie lub trzy pestki wielkości orzechów. Ten miąższ jest właśnie jadalną częścią owocu, a jego smak i zapach są nieopisane. Porównać go można do tłustej, bitej śmietany, zmieszanej z migdałami. Równocześnie jednak jest w nim jakby posmak sera śmietankowego i sosu cybulowego, palonego sherry i innych jeszcze nieokreślonych części składowych. Owoc ten odznacza się niesłychaną delikatnością i działa odświeżająco, nie jest ani kwaśny, ani słodki, ani soczysty, ale zalet tych zupełnie nie potrzebuje, bo taki jaki jest, jest doskonały. Zjeść durian, to zupełnie nowe wrażenie, mogące samo przez się być celem podróży na Daleki Wschód. Jedną ma tylko wadę, że czuć go strasznie jakby gnijącą cebulą. Zapach ten był tak mocny i odrażający, iż w pierwszych dniach nasi wędrowcy durianu zupełnie nie mogli jeść. Później do woni tej przywykli.
Owoc dojrzały spada z drzewa sam. Jest wtenczas najlepszy, równocześnie zaś woń jego jest najmniej drażniąca. Niedojrzały służy znakomicie jako jarzyna, którą można gotować, aczkolwiek Dyakowie jedzą zielone duriany surowe. W dobrym sezonie owocowym soli się durian, poczem owoc może wytrzymać nawet i przez rok, aczkolwiek dla smaku Europejczyka staje się niemożliwym przez swój intenzywny zapach.
— Popatrz chłopcze — mówił pan Ciliński do swego młodego towarzysza — ten owoc bywa nieraz bardzo niebezpieczny. Wyobraź sobie co się stać może jeżeli taka kula najeżona cierniami a ciężka, padnie z wysokości kilkudziesięciu stóp. Jeśli spadnie robotnikowi na głowę, zabije go z pewnością, jeśli na grzbiet, to ciernie ciało mu poryją głęboko, a trzeba ci wiedzieć, iż rany wskutek tego odniesione dziwnie trudno się goją; mówię ci to po to, abyś uważał, jak pod temi drzewami przechodzisz. — A uśmiechnąwszy się dodał:
— Poeci i moraliści sądząc po naszych drzewach i owocach myśleli zawsze, że małe owoce rosną na wysokich drzewach i przez to krzywdy żadnej człowiekowi uczynić nie mogą, podczas gdy wielkie owoce jak melony, banany i dynie, muszą pełzać po ziemi. Stąd wyciągano wniosek, iż Bóg istotnie stworzył świat dla człowieka, z całą delikatnością broniąc go jako pana stworzenia od wszelkich możliwych nieprzyjemności. Tymczasem dwa największe i najcięższe owoce jak durian a także orzech brazylijski (Bertholettia) rosną na bardzo wysokich drzewach, a spadając z nich niespodzianie, kiedy są dojrzałe, często ranią lub zabijają pracujących w ich cieniu krajowców. Stąd dwa wnioski: przedewszystkiem nie uogólniać spostrzeżeń, uczynionych na podstawie obserwacji drobnej tylko części przyrody, a powtóre nie wyobrażać sobie, że drzewa i owoce, jak też i zwierzęta stworzone zostały tak, aby służyć przedewszystkiem wygodzie i pożytkowi zarozumiałego człowieka. Pamiętajże sobie o tem i miej się na ostrożności, a nie będziesz się potrzebował skarżyć na złośliwość przyrody.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.