Przejdź do zawartości

W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W kraju Mahdiego
Wydawca Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
W Sijut.

Żegluga na Nilu! Ileż treści w tych słowach! Kahira, „Wrota wschodu“ już za plecami, dąży się na południe, Na południe! Niech ci się nie zdaje, czytelniku, że wyraz Sudan pochodzi od pierwiastka sud, znajdującego się w wielu europejskich językach na oznaczenie południa. Sudan to spaczona liczba mnoga od przymiotnika „aswad“, czarny. Beled es Sudan znaczy dosłownie kraj czarnych. Południe nazywa się po turecku i po arabsku kyble albo dżenub.
Na południe! To tyle co podróż w krainy nieznane, tajemnicze. Nawet dla człowieka, który kilkakrotnie całą kulę ziemską objechał, południe będzie zawsze krainą mroków, w której każdego dnia można odkryć coś nowego.
Z Kairu do Sijut dziś można się dostać koleją, ale podróż taka nie jest bardzo ponętna. Lokomotywa świszcząca nad Nilem, ciemna i brzydka chmura dymu, wlokąca się za pociągiem, znieważają przepyszną atmosferę świętej rzeki. A jak się jeździ koleją egipską? W swoim czasie zdarzyło się na europejskiej kolei, że chociaż pociąg miał stać na stacyi tylko dwie minuty, urzędnicy wysiedli, aby się napić wina; maszynista uczynił oczywiście to samo. Wtem przyszła podróżnym ochota zagrać sobie partyjkę w poblizkiej kręgielni. Gdy ją skończono, zagrano drugą, poczem wszyscy powsiadali powoli do przedziałów i pociąg potoczył się dalej. Jeśli to mogło się stać w Europie, czegóż się można spodziewać nad Nilem?
Wolę pokład okrętowy, aniżeli ciasny przedział wagonu. Tu siedzi się na rogoży albo na poduszce z fajką w ręku, mając wonną kawę przed sobą. Rzeka szeroka przeszło dwa tysiące stóp, rozlewa się przed oczyma, jak jezioro prawie bezbrzeżne. Widok taki podnieca wyobraźnię, która się przenosi na południe, aby je sobie zaludnić olbrzymimi obrazami ze świata roślinnego i zwierzęcego. Wiatr północny wydyma żagle, majtkowie siedzą tu i ówdzie i śpią, lub patrzą bezmyślnie przed siebie, albo wreszcie zabijają czas dziecinną zabawą. Oczy podróżnego zaczynają się nużyć; nie śpi jednak, tylko zaczyna marzyć i marzy, dopóki nie zabrzmi okrzyk: „Do modlitwy wierni!“ Na to hasło klękają wszyscy, pochylają się wedle Kiblah i wołają: „Świadczę, że niema żadnego Boga, prócz Boga; świadczę, że Mahomet jest wysłańcem Boga!“ Następnie znowu śpią, dopóki reis nie wyda komendy, albo spotkany statek lub tratwa nie zwróci ich uwagi na siebie.
Tratwy te o tyle są interesujące dla obcych, że nie składają się z pni, belek i t. p., lecz z dzbanów na wodę. Egipcyanin nie pije innej wody, jak tylko z Nilu, i czerpie ją porowatymi dzbanami. Nieczystość osadza się na ich dnie, a przez pory wydobywa się wilgoć, która parując, ochładza wodę znajdującą się wewnątrz, do temperatury niższej, niż rzeczna. Woda ta ma smak bardzo przyjemny i kto raz się do niej przyzwyczai, woli ją, aniżeli źródlaną z oaz. Dzbany wspomniane wyrabiają w Ballas na lewym brzegu Nilu i dlatego nazwano ballasi. Ze sznurów plecie się długie prostokątne sieci, w których oka wstawia się dzbany. Ponieważ naczynia te są próżne, unoszą się razem z siecią na wodzie. Na taki pokład kładą drugą podobną warstwę i tratwa jest już gotowa.
Urodzajność Egiptu zależy od wylewów Nilu, który wzbiera w pewnych porach roku i równie regularnie opada. Im większy wylew, tem lepsze zbiory. Ażeby wodę doprowadzić jak najdalej, pokopano kanały. Na ich nasypach, jakoteż na wysokich brzegach rzeki, umieszczone są sakkiasy, czyli przyrządy do czerpania wody, przy pomocy których właściciele parceli nawadniają swoje pola. Są to ogromne koła, zaopatrzone na obwodzie w naczynia, które podczas obrotu chwytają na dole wodę, a górą wylewają ją do rowów. Tymi rowami następnie rozprowadzają wodę w najdalsze nawet okolice. Sakkiasy swoje wprowadza Egipcyanin w ruch przy pomocy wielbłądów, osłów, wołów, a nawet ludzi, a monotonne skrzypienie tych kół słychać daleko. Często można także zobaczyć nad kanałem biedaka, który za małe wynagrodzenie czerpie wodę rękami. Nie stać go na to, żeby sobie kupił sakkias i zapłacił od niej podatek. Trzeba bowiem wiedzieć, że w Egipcie wszystko jest opodatkowane, nawet drzewo, jeśli może urodzić choćby kilka owoców. Zdarzało się, że mieszkańcy całych osad, wytrzebiali swoje lasy palmowe, byle tylko uniknąć podatków. Zamożny ukrywa swoje bogactwa, i nawet ubraniem nie zdradza swoich dostatków, biedak nie ma z czego żyć wystawniej, dlatego to ludzka dekoracya krain nadnilowych przedstawia się ubogo, co pozostaje w jaskrawej sprzeczności z nadzwyczajną urodzajnością tej ziemi.
Zbliżaliśmy się do Sijut, czyli do mojego tymczasowego celu podróży. Jeszcze całe dwa dni stał „Esz Szahin“ na kotwicy w Gizeh, zanim ruszyliśmy z miejsca. Tak długo zatrzymały tam emira obowiązki. Śledztwo jego w sprawach muzabira, było oczywiście daremne a kiedy po powrocie dowiedział się, że kuglarz pojechał na „Abu’ladżalu“ w górę rzeki, udobruchała go jedynie nadzieja, że szybki „Sokół“ wkrótce dopędzi ów statek.
Przybijaliśmy do wszystkich portów, ażeby się dowiedzieć o sandale, lecz napróżno, bo omijał brzegi. Spodziewaliśmy się zobaczyć go w Sijut i dowiedzieć się czegoś bliższego o muzabirze. Jeszcze daleką drogę mieliśmy przed sobą i, mimo to Sijut widzieliśmy, jak na dłoni. Miejscowość ta nazywa się po koptyjsku Saud i jest starożytną Lykonpolis (Wilcze miasto). Leży w pewnem oddaleniu od brzegu, w okolicy bardzo urodzajnej i uroczej. Licząc przeszło trzydzieści tysięcy mieszkańców, jest Sijut siedzibą baszy i koptyjskiego biskupa. Handel tego miasta sięga aż do wnętrza Afryki, jest to bowiem główna stacya nubijskich i wschodnio sudańskich karawan. Mimo swej starożytności miasto to nie posiada żadnych monumentów, jeśli się odliczy dawną Nekropolię i położone w zachodnich górach libijskich groby z mumiami wilka, którego tu dawniej czczono. W pobliżu niedalekiej wsi Moabdah znajduje się rzadko zwiedzana grota z mumiami krokodyli.
Zapuściliśmy kotwicę pod wsią El Hamra, która jest portem Sijutu. Emir, jako reis effendina, nie miał do załatwienia w porcie żadnych policyjnych formalności i mógł zaraz wysiąść ze mną na ląd. Szukaliśmy sandału, lecz go tutaj nie było. Od kapitana portowego dowiedzieliśmy się, że widziano ten statek, jak płynął koło portu, nie zatrzymując się wcale. Musieliśmy więc przypuścić, że i muzabira w Sijut niema. Achmed Abd el Inzaf, który pałał żądzą dostania w ręce tego człowieka, postanowił odpłynąć natychmiast, ażeby sandała doścignąć. Zresztą i tak nie moglibyśmy się tutaj długo zatrzymywać, gdyż reisa wzywały obowiązki do Chartumu. Jeszcze w ostatnim dniu swego pobytu w Kairze dowiedział się przez swego agenta, że w górze rzeki przygotowuje się coś takiego, co mu może dostarczyć niezwykłego połowu. Co to było, tego nie mogłem się dowiedzieć pomimo zwykłej jego otwartości i zaufania, którem mnie darzył. Zauważyłem, że studyował moje właściwości i cieszyłem się ogromnie jego żądzą wiedzy. Musiałem mu odpowiadać na tysiące pytań. Był to zarówno fizycznie, jak i duchowo, bogato wyposażony człowiek i pojmował wszystko bardzo łatwo. Najłatwiej jednakowoż zrozumiał, że jego wiadomości są bardzo skąpe, oczywiście w stosunku do wiedzy Europejczyka. Chcąc więc jego wiedzę choć w części wzbogacić, odpowiadałem na każde jego pytanie szczegółowo i stąd poszło, że mnie zaczął uważać za chodzącą mądrość i za wszechwiedzę, czem niestety nie jestem. Pomimo całego tego poważania i uczuć przyjaznych, jakie żywił dla mnie, zachowywał się jednak wobec mnie z rezerwą, właściwą mieszkańcom Wschodu, a odpowiadającą, jak sądził, jego wysokiej randze. Jako reis effendina, uważał siebie za wyższego ode mnie dlatego, że nie posiadałem rangi wojskowej, ani jakiejkolwiek innej. Nic też dziwnego, że mu wielką przyjemność sprawiała moja skromność w obcowaniu. Odpłacał mi to przychylnością i zaufaniem, które tylko wtedy zmieniało się w coś przeciwnego, kiedy zacząłem go wypytywać o Chartum i o prawdziwy cel jego podróży. Nie mogłem jednak brać mu tego za złe, gdyż wchodziły tu może w grę tajemnice urzędowe. Mimoto zdawało mi się, że milczenie zachowywał nie tyle z obowiązku, ile z pobudek osobistych. Nie bardzo mi to było przyjemnie, chociaż nie dawałem tego po sobie poznać.
Ponieważ chciałem dotrzymać słowa swemu grubemu przyjacielowi Muradowi Nassyrowi i czekać na niego w Sijut, musiałem rozstać się z emirem. Murzynięta zostały pod jego opieką na statku, ponieważ jemu łatwiej było zawieść je z powrotem do ojczyzny. Dla mnie byłoby to może, a nawet prawdopodobnie wcale niemożliwem. Kiedy się z niemi żegnałem, przyczepiły się do mnie i nie chciały zostać na statku. Łzy ich osuszyłem jedynie przyrzeczeniem, że wkrótce podążę za niemi. Dwaj majtkowie wzięli moje rzeczy, a emir odprowadził mnie do miasta. Kiedy go zapytałem, gdzieby się najlepiej było umieścić, odpowiedział mi:
— Gdzieżby, jeśli nie u baszy? Taki człowiek, jak ty, może mieszkać tylko u najwyższego dostojnika.
— A czy sądzisz, że przyjmie mnie chętnie?
— Oczywiście, zwłaszcza, kiedy cię sam do niego przyprowadzę i jemu polecę. Przyjmie cię, jak dobrego znajomego i przyjaciela.
Wyjaśnienie emira uspokoiło mię nieco, mimota jednak wolałbym był zamieszkać w domu prywatnym, gdzie za utrzymanie mogłem zapłacić.
Droga z portu do miasta prowadzi po wysokiej grobli. Po obu jej stronach roztaczała się bujna zieloność. Grobla ożywiona była ludźmi, idącymi z portu lub ku portowi. Przez bramę saraceńską, tworzącą zarazem główne wejście do miasta, dostaliśmy się na dziedziniec pałacu baszy. Ściany były wszędzie bielone, a okna pozasłaniane. Wzdłuż murów ciągnęły się długie ławy, na których paląc fajki i pijąc kawę, siedziały długobrode postacie. Można je było uważać za członków straży. Nikt z nich nie zwrócił na nas uwagi.
Widać było, że emir znajdował się tu nie poraz pierwszy. Przystąpił do drzwi, kazał majtkom zaczekać i wszedł ze mną, Wewnątrz stał na straży żołnierz, którego zapytał o marszałka domu. Oparł on karabin o ścianę i odszedł. Po pewnym czasie powrócił, wyciągnął dłoń do emira i rzekł:
— Mogę was zaprowadzić, jeśli mi dasz dobry bakszysz.
Reis effendina wymierzył mu tęgi policzek i odpowiedział:
— Masz twój bakszysz, a teraz spiesz się, jeśli nie chcesz otrzymać bastonady!
Skarcony przypatrzył się lepiej emirowi i zrozumiał, że nie ma do czynienia ze zwyczajnym człowiekiem; policzek był najlepszym tego dowodem. To też pocierając sobie twarz, poszedł skwapliwie naprzód.
Dostaliśmy się na dziedziniec wewnętrzny, z którego liczne wejścia prowadziły do środka pałacu. W jednem z nich stał gruby, niezgrabny murzyn, odziany w jedwabne szaty i patrzący na nas posępnym wzrokiem. Skoro jednak spojrzenie jego padło na emira, zmienił się wyraz jego twarzy, murzyn ugiął szerokie plecy, skrzyżował ręce na piersiach i zawołał:
— Gdybym się był spodziewał Waszej Wysokości, byłbym wyszedł naprzeciw.
Gburowatość wzbudza uszanowanie. Reis effendina wiedział o tem widocznie, więc odpowiedział mu szorstko:
— Tego nie potrzeba. Ale jak możesz polecać strażnikowi, żeby ode mnie żądał bakszyszu?
— Czyżby on się na coś podobnego odważył? — zapytał czarny z przestrachem. — Panie, ja nie nakazałem mu tego. Allah mi świadkiem!
— Milcz! Ja wiem, że rozkazujesz tym ludziom żądać napiwków, a potem dzielisz się z nimi.
— Powiadomiono cię fałszywie. Na dowód, że mówię prawdę, każę dać bastonadę temu zbrodniarzowi.
— Obejdzie się, gdyż sam g0 już ukarałem, a jeśli chcesz się z nim podzielić, to każ mu, ażeby ci oddał to, co otrzymał ode mnie. Oznajmij mnie baszy, panu swojemu.
— Wybacz, że nie mogę tego uczynić, gdyż wysoki władca pojechał z wielkim orszakiem do oazy Dachel.
— Kiedy powraca?
— Może upłynąć z tydzień, zanim oczy służby doznają szczęścia oglądania jego oblicza.
Uważałem tego czarnego za jakiegoś uprzywilejowanego sługę z powodu jedwabnego ubrania, jakie na sobie nosił, lecz poznałem omyłkę, słysząc słowa, które emir do niego wyrzekł:
— Więc wydam ci rozkazy, które dałby ci on, jako swemu dozorcy domu. Ten pan jest bardzo uczonym i dostojnym effendim z Frankistanu i chce przez kilka dni zabawić w Sijut. Miałem zamiar polecić go baszy, jako gościa; ponieważ jednak baszy niema w domu, polecam ci starać się o niego tak, jak gdyby był krewnym twego pana.
Ten murzyn piastował więc niemały urząd marszałka domu. Zmierzył mnie niezbyt przychylnem spojrzeniem i odrzekł emirowi:
— Stanie się wedle twej woli, o panie! Wyznaczę temu cudzoziemcowi pokój odpowiedni dla jego rangi. Wejdźcie bliżej i pozwólcie się uraczyć kawą i fajką.
— Nie mam czasu zasiadać, gdyż muszę czemprędzej ruszać w dalszą drogę; zostanę tylko tak długo, dopóki się nie przekonam, że effendi otrzymał godne siebie mieszkanie. Zaprowadź nas więc do mieszkania, które dla niego przeznaczasz, ale się spiesz.
Nie bardzo mi się to podobało, że emir w taki sposób postępował ze sługą baszy, gdyż należało się spodziewać, że ja potem poniosę skutki tego postępowania. Czarny zmarszczył brwi, lecz skłonił się uprzejmie i zawezwał nas, ażebyśmy za nim poszli.
Zaprowadził nas do wielkiej komnaty o niebie skich ścianach, ozdobionych złocistymi napisami z koranu, i oznajmił nam, że to będzie moje mieszkanie. Emir okazał zadowolenie; zapowiedział jednak, że przy sposobności dowie się dokładnie, czy i ja również byłem zadowolony. Na razie kazał mu postarać się o przyniesienie moich rzeczy. Marszałek oddalił się a wkrótce ukazał się inny czarny, który odebrał moje rzeczy od majtków. Za nim ukazał się trzeci z kawą i fajką i usiadł przede mną, ażeby być na moje usługi. W każdym lepszym domu na Wschodzie znajduje się o każdym czasie gorąca woda do kawy. Ta szybka usługa wydała się emirowi dostateczną gwarancyą, że będą całkiem posłuszni jego poleceniom. Dał mi adres, przy pomocy którego mogłem się w Chartumie dowiedzieć o jego mieszkaniu, podał mi rękę i powiedział:
— A teraz niech cię Allah ma w swojej opiece. Jesteś tu w dobrem miejscu i możesz wchodzić lub wychodzić, kiedy ci się spodoba. Gdyby kiedy nie chciano spełnić twoich życzeń, powołaj się na mnie, i bądź szorstkim. Niech cię Allah błogosławi i sprowadzi do mnie szczęśliwie.
Wyznam, że, kiedy odszedł, nie czułem się tu zbyt swojko. Przeczuwałem, że wkrótce będę musiał zasto sować środki, podane przez niego, chociaż bynajmniej. mnie nie nęciły. Musiałem uważać siebie za nieproszonego gościa, sposób bowiem, w jaki wprowadził mnie tu emir, nie mógł chyba wzbudzić dla mnie przychylności! Postanowiłem więc na wypadek, gdyby się zachowywano względem mnie niegrzecznie, opuścić pałac natychmiast i poszukać sobie innego mieszkania.
Siedziałem z godzinę na poduszce, paląc fajkę; sądziłem, że ktoś przyjdzie zapytać się, czy sobie czego nie życzę, nikt się jednak nie zjawił. Dopiero po długim czasie wszedł marszałek domu a służący, który tak długo siedział przede mną, nie rzekłszy ani słowa, oddalił się z pełną uszanowania szybkością. Czarny nie usiadł, jak tego wymagały przepisy grzeczności, lecz stanął, powlókł po mnie nienawistnem okiem i powiedział:
— A więc reis effendina jest twoim przyjacielem? Kto go słyszy, myślałby, że to sam kedyw. Jak dawno $o znasz?
— Od niedawna — odrzekłem z gotowością i zgodnie z prawdą.
— I sprowadza cię tutaj do pałacu baszy? Pochodzisz z Frankistanu. Czy jesteś muzułmaninem?
— Nie, jestem chrześcijaninem.
— Allah, Allah! jesteś chrześcijaninem a ja dałem ci ten pokój, na którego ścianach błyszczą złote napisy z koranu! Jakiż grzech popełniłem! Będziesz musiał natychmiast opuścić to miejsce i pójść ze mną do innego pokoju, gdzie obecność twoja nie będzie obrażała świętości naszej wiary.
— Tak, ja opuszczę ten pokój, lecz nie po to, by przejść do innego. Ty sam hańbisz islam, gdyż wiara twoja nakazuje czcić gościa, tymczasem postępujesz wbrew temu nakazowi. Przyślę służącego po swoje rzeczy, a za kawę i tytoń weź sobie ten bakszysz!
Odłożyłem fajkę i powstałem, dałem mu, jak na tamtejsze stosunki, obiity napiwek i wyszedłem z izby bez żadnej z jego strony przeszkody. Kiedy się znalazłem na dziedzińcu, usłyszałem lamenty. Z lewej strony otworzono drzwi i dwaj służący wynieśli młodzieńca, któremu krew płynęła z rany na czole. Za nimi szło jeszcze kilka osób, a wśród nich zasłonięta kobieta, która krzyczała na cały głos, żeby zawołano lekarza. Kiedy ta grupa przechodziła obok mnie, zapytałem, co się stało. Sześćdziesięcioletni może, dobrze ubrany człowiek odpowiedział:
— Koń go rzucił na mur, skutkiem czego ucieka mu teraz życie. Prędzej, prędzej, biegnijcie po haggama[1]! Może jest jeszcze jakiś ratunek.
W ogólnem zamieszaniu nikt jednak nie pomyślał o wykonaniu tego rozkazu. Starzec chciał biedz za tymi, co nieśli rannego, ale ująłem go za rękę i rzekłem:
— Może nie potrzeba posyłać po haggama. Ja sam zbadam rannego.
Na to pochwycił mnie starzec za obie ręce i spytał prędko:
— Więc ty jesteś chirurgiem? Chodźże, chodź prędzej! Jeśli mi ocalisz syna, to ci zapłacę dziesięć razy tyle, ile zażądasz.
Pociągnął mnie za sobą na prawo ku drzwiom, za któremi już zniknęli ci, co nieśli rannego. Był to jego ojciec. Drzwi prowadziły do komnaty, przeznaczonej na przyjęcia. Stąd zaprowadził mnie starzec do bocznej izby, gdzie rannego złożono na tapczanie. Kobieta uklękła z płaczem obok niego, lecz ojciec podniósł ją oznajmiając:
— Tu jest chirurg. Uspokój się żono; puść go do syna. Może Allah będzie nam miłościw i umykające życie przywróci uciesze i podporze naszej starości.
Płacząca kobieta była matką rannego.
— Może Allah je wróci — powtórzyli służący, składając ręce.
Ukląkłem obok rannego i zbadałem jego ranę. Nie była niebezpieczną i jeśli innych uszkodzeń nie było, to cała historya nie była warta takiego lamentu. Stracił przytomność. Miałem przy sobie flaszeczkę amoniaku, jako jedynego środka przeciw ukąszeniom owadów na południu, otworzyłem ją i przysunąłem mu do nosa. Chłopak poruszył się, kichnął i otworzył oczy. W tej chwili objęła go matka za głowę i zapłakała głośno z radości, ojciec zaś złożył ręce i zawołał:
— Dzięki Allahowi! Śmierć umknęła a życie powraca.
— Wraca, wraca. Allah, Allah! — wołali drudzy,
Wezwałem starca, ażeby zabrał żonę, ponieważ mi przeszkadza i wtedy zbadałem dokładnie ranę. Czaszka była nienaruszona, tylko w głowie huczało mu potężnie. Zażądałem materyi do obwiązania rany; przyniesiono mi ją natychmiast. Wymywszy niewielką ranę, obwiązałem czoło chustą i oświadczyłem, że choremu nie trzeba nic prócz spoczynku i że jutro będzie mu zupełnie dobrze. Radość rodziców była ogromna, gdyż ranę uważali za niebezpieczną, a omdlenie nawet za śmierć.
— Jak mam ci to wynagrodzić, effendi? — zawołał starzec. — Gdyby nie ty, dusza mojego dziecka nie powróciłaby do ciała.
— Mylisz się. Syn twój byłby się zbudził o pięć minut później i oto wszystko.!
— Nie, nie! Ja ciebie nie znam, gdyż nigdy cię nie widziałem. Musisz tu mieszkać niedługo. Powiedz mi, w którym domu mamy cię szukać, gdyby się stan syna pogorszył?
— Dopiero dziś tu przybyłem i nie wiem, gdzie będę mieszkał. Zresztą mam zamiar tylko kilka dni tu zabawić.
— Więc zostań u nas, effendi! Bądź naszym gościem; mamy dla ciebie dość miejsca.
— Nie mogę przyjąć tego zaproszenia, bo nie wiecie kim i czem jestem. Jestem mianowicie chrześcijaninem.
— Chrześcijaninem, chrześcijaninem! — rzekł starzec, przypatrując mi się z pełną szacunku ciekawością.
— Chrześcijaninem! — powtórzyli drudzy.
— Tak, chrześcijaninem — potwierdziłem. — Teraz chyba nie powtórzysz zaproszenia.
— Czemu nie? Czy nie jesteś zbawcą mego syna?
— Nie, ja nim nie jestem. Syn twój byłby pewnie i bezemnie przyszedł do siebie.
— Na pewno nie! Słyszałem, że lekarze chrześcijan są wielkimi czarownikami, przed którymi śmierć musi często uciekać.
— Nie są oni wcale czarownikami, tylko ludźmi bardzo uczonymi i rozumniejszymi, niż wasi lekarze.
— Mówisz w ten sposób po to tylko, ażeby prawdy nie powiedzieć. Flaszeczka z życiem, którą miałeś w ręku, ocaliła mego syna. Umiesz życie zakląć w szklannem naczyniu, a potem dawać je umarłym. Nie! Nie! Nie sprzeciwiaj się temu. Wiem ja już dobrze, co o tem wszystkiem myśleć, lecz nie ponawiam mego zaproszenia.
— Oczywiście. Chrześcijanin nie może być gościem dla was miłym.
— Nie mów tak, panie! Ja nie pogardzam chrześcijaninem, ponieważ wierzy w Boga, a więc nie jest poganinem. Przyjąłbym go w każdej chwili, a ty jesteś zbawcą mego syna. Ale my jesteśmy zanadto nikczemni, ażebym miał powtórzyć mą prośbę. Jeśli nie masz jeszcze mieszkania, pozwól a pomówię z marszałkiem dworu, który ci pod niebytność baszy najpiękniejszy pokój w pałacu wyznaczy. On także chory, a jeśli go wyleczysz, będzie ci nieskończenie wdzięczny.
— Co mu brakuje?
— Ma popsuty żołądek. Zjada tyle, co pięciu lub sześciu ludzi i dlatego cierpi bez przerwy.
— W takim razie nie potrzebuje mojej rady ani mojej pomocy. Do wyzdrowienia wystarczy mu ograniczyć się nieco w jedzeniu. Zresztą nie zależy mu wcale na tem, abym go badał i leczył. Właśnie wyrzucił mnie z tego domu.
— Ciebie? To niemożebne!
— To nie tylko możebne, lecz prawdziwe. Nie użyczył mi należnej gościny, chociaż przyprowadził mię tutaj reis effiendina, Achmed Abd el Inzaf.
— Ach, on! Marszałek go nienawidzi, bo reis efiendina obchodzi się z nim zawsze po grubijańsku. Gdyby polecenie pochodziło od kogoś innego, nie byłby tak źle z tobą postąpił. Skoro jednak obraził cię tak ciężko, nie mogę iść do niego. Jestem ci winien wielką wdzięczność i nie chciałbym cię puścić. Wybacz mi moją śmiałość, lecz proszę cię, oglądnij moje mieszkanie, a jeśli ci się spodoba, to sprawisz mi największą radość i zaszczyt, gdy w niem, jako gość mój, zostaniesz.
Powiedział to takim tonem, że odczułem, iż odmówienie jego prośbie byłoby dlań największą obelgą. Żona jego podniosła ku mnie złożone ręce, a syn powiedział:
— Zostań tu, panie! Głowa boli mnie bardzo, a ty pomożesz mi, gdyby się pogorszyło.
— No to dobrze; zostanę — odrzekłem. — Ten marszałek wyda wam rzeczy moje, które leżą jeszcze u niego. Spodziewam się jednak, że wam gość nie sprawi kłopotu.
— Kłopotu? O nie! — uspokoił mnie. — Ja nie jestem ubogi; jestem emir achor[2] baszy i mogę ci dać to samo, co otrzymałbyś był od marszałka. Pozwól, a pokażę ci teraz mieszkanie, wy zaś spieszcie do marszałka i przynieście rzeczy effendiego!
Rozkaz ten odnosił się do służących, którzy też oddalili się, by go wykonać. Koniuszy zaprowadził mnie przez kilka pokoi do pięknej narożnej komnaty, skąd jedne drzwi wiodły na dziedziniec, przez który wszedłem. Stary ucieszył się bardzo tem, że pokój mi się podobał, poczem przeprosił i oddalił się na kilka chwil, ażeby zająć się synem.
I tak znalazłem przecież mieszkanie w pałacu i to u człowieka stokroć sympatyczniejszego od bezkształtnego marszałka. Gdybym był poprzednie mieszkanie trochę wcześniej lub później opuścił, nie byłbym spotkał rannego i byłbym musiał wyszukać sobie mieszkanie w mieście.
Gospodarz wrócił niebawem. Przyniósł mi fajkę i chcąc mię uczcić, sam ją zapalił. Potem przyszli służący i przynieśli obie strzelby, oraz resztę mojej własności. Jeden z nich oznajmił mi:
— Efendi, musieliśmy marszałkowi powiedzieć, gdzie się znajdujesz. Skoro usłyszał, że jesteś słynnym lekarzem, posiadającym flaszeczkę życia, żal mu się zrobiło, że był wobec ciebie niegrzecznym i prosi cię, żebyś go przyjął u siebie. Jest on bardzo chory a lekarze nasi przepowiedzieli mu, że pęknie, więc marszałek uznaje, że Allah zesłał ciebie, jako jedynego, który mu może pomódz.
— Dobrze; powiedzcie mu, że może przyjść.
Nie myślałem pamiętać o niegrzeczności czarnego grubasa i nie odmówiłem mu teraz przyjęcia. Co więcej, wyobraziłem sobie, że okropna jego choroba dostarczy nam materyału do bynajmniej nie tragicznej rozmowy. Nie kazał też czekać długo na siebie. Poczułem prawie litość na widok miny przygnębienia, z którą się zbliżył.
— Effendi, przebacz! — błagał. — Gdybym był przeczuł, że jesteś takim...
— Nie mów dalej! — przerwałem mu. — Nie mam ci nic do przebaczenia. Reis effendina nie był odpowiednio uprzejmym i on to błąd popełnił.
— Jesteś bardzo łaskawy! Czy mogę usiąść obok ciebie?
— Proszę cię nawet.
Usiadł naprzeciwko mnie i koniuszego i w tej pozycyi olbrzymie rozmiary jego ciała uwydatniły się jeszcze lepiej. Był on o wiele grubszy od mego tureckiego przyjaciela, Murada Nassyra. Oddechał charcząc niemal, policzki wyglądały jak napełnione torby, a cała twarz była tak obficie nakrwiona — widać to było pomimo czarnej barwy skóry, — że należało spodziewać się, iż apopleksya położy kres jego życiu, jeśli przedtem jeszcze nie umrze na zaburzenia w trawieniu. Kiedy spostrzegł, że mu się przypatruję uważnie, rzekł z westchnieniem:
— Mylisz się, effendi. Nie jestem tak zdrów, jak sądzisz. Tłustych uważają zwykle za zdrowych.
— Ja nie. Lekarze Frankistanu wiedzą niestety dobrze, że ludzie otyli są bliżsi grobu, niż chudzi.
— Niech mnie Allah ochroni! Powiedz mi prędzej, jak długo mam jeszcze żyć?
— Kiedy jadłeś dziś poraz ostatni?
— Dzisiaj rano.
— A kiedy znowu jeść będziesz?
— W południe za pół godziny.
— A co jadłeś dziś rano?
— Bardzo mało; tylko kurę i połowę czombra baraniego.
— A co masz jeść na obiad?
— Także bardzo mało; drugą połowę czombra i pieczoną kurę z kupką prażonego ryżu, nie większą od turbana. Do tego potem jeszcze tylko rybę na cztery dłonie długą i gotowane mleko.
— W takim razie obawiam się, że nie doczekasz dzisiejszego wieczoru.
— O nieba! Czy ty mówisz prawdę, effendi?
— Tak, mówię zupełnie poważnie. Gdybym ja zjadł tylko czwartą część tego, co wymieniłeś, obawiałbym się, że pęknę.
— Tak, ty! Ale jest różnica, między twoim brzuchem a moim. Do mego wejdzie sześć razy więcej, aniżeli do twego.
— O nie! Sądzisz może, iż brzuchy to puste beczki? Sprowadziłeś jedzeniem nie tylko grubość, lecz i chorobę. Słyszę, że cierpisz na żołądek.
— Dobrze ci powiedziano. Boleści tych znieść niepodobna.
— Czy możesz mi je opisać? Gdzie boli?
— Tu — odpowiedział, przykładając rękę do brzucha w okolicy żołądka.
— Jaki to ból? Zapewne cię kłuje?
— Nie. Ból polega właśnie na tem, że nic nie czuję, jak gdybym nie miał nic w brzuchu.
— Ach, tak, rozumiem! Kiedy cię te boleści nachodzą? Regularnie, czy nie?
— Bardzo regularnie, zawsze na krótko przed obiadem tak, że muszę jeść natychmiast.
Z trudem tylko zdołałem śmiech stłumić i rzekłem z miną bardzo poważną:
— To rzeczywiście bardzo, bardzo niedobra choroba!
— Czy śmiertelna? — zapytał z trwogą.
— Bezwarunkowo, jeśli się nie zaradzi.
— Powiedz mi prędko, czy zdołasz mi pomódz? Wynagrodzę cię złotem.
— Wyleczę cię zadarmo. Kiedy się zna nazwę choroby i odpowiedni środek, bardzo łatwo zaradzić.
— Jak się nazywa moja choroba?
— Francuzi nazywają ją faim, anglicy zaś hunger lub appetite, a tutejsza nazwa niepotrzebna ci wcale.
— Nie chcę jej znać, jeśli tylko zdołasz mi wymienić odpowiedni Środek.
— Znam go.
— To powiedz, ale prędzej. Jestem marszałkiem dworu baszy i mam podostatkiem pieniędzy.
— A ja ci powtarzam, że nie przyjmę zapłaty. Mimoto chcąc wyzdrowieć, musisz sięgnąć do kiesy. CO radzili ci tutejsi lekarze.
— Nakazali mi post. Powiadają, że mam słaby żołądek.
— Głupcy! Właśnie przeciwnie, bo masz żołądek silny. My lekarze nazywamy tę słabość żołądkiem nosorożczym lub hipopotamim i dlatego nie wolno ci cierpieć głodu, owszem musisz jeść i to dużo.
Na twarzy jego odbił się zachwyt, klasnął tłustemi rękoma w szerokie kolana i zawołał:
— Mam jeść, wolno mi jeść, nawet każą mi jeść! O Mahomecie, o wy wszyscy kalifowie. To mi to lekarstwo, przeciw któremu nie może mieć nic ani serce, ani też rozum.
— To dla ciebie jedyne lekarstwo, należy go tylko używać w sposób właściwy.
— W jaki sposób?
— Skoro uczujesz wielką próżnię w żołądku skłonisz się siedm razy w kierunku Mekki, a potem będziesz jadł tyle i dopóty, dopóki nie zniknie uczucie próżni.
— A co? Co mam jeść?
— Wszystko, co ci smakuje. Gdy uczujesz polepszenie powstaniesz i skłonisz się dziewięć razy w stronę Mekki i to tak nizko, żebyś głową dotknął się ziemi,
— A czy zdołam tego dokonać?
— Musisz!
— A jeśli nie potrafię?
— Musisz potrafić, bo inaczej nic ci nie pomoże ten środek, jaki zalecam. Weź ręce do pomocy, a gdy się zeprzesz na ziemię, to i głowę dociągniesz. Spróbuj to zaraz!
Podniósł się posłusznie i spróbował. Był to widok cudowny, kiedy stał na rękach i na nogach i starał się głową dotknąć dywanu. Jeszcze dziwniejsze było to, że w czasie tej gimnastyki zachował najzupełniejszą po ponownie, co mu się już tym razem udało.
— Pójdzie, pójdzie! — zawołał z radością. — Ale będę to musiał robić skrycie, bo, gdyby mię ktoś podpatrzył, straciłbym sławę mojej godności. Cóż więcej czynić mi zalecasz?
— Być dobrym z wdzięczności.
— Wobec kogo?
— Po drodze tutaj widziałem tylu chorych na oczy; były to dzieci przeważnie. Oślepli z zapalenia, oczy im opuchły i w dodatku spokoju im nie dają muchy, których setki cisną się do ropą przepełnionych oczodołów.
— Tak — potwierdził. — Są setki takich dzieci. Siedzą one przy drogach, by przechodniów prosić o wsparcie.
— Jesteś bogaty, a prorok nakazuje dawać jałmużnę. jeśli chcesz przy pomocy mojej recepty wyzdrowieć, każ przyjść pięćdziesięciu takim biednym dzieciom do siebie i daruj każdemu z nich po piastrze. Co trzy miesiące powtórzysz to samo.
— Effendi, uczynię to, gdyż jestem pewien, że twój środek jest doskonały. Jesteś wielkim lekarzem a sława twoja zabrzmi we wszystkich krajach nad Nilem i daleko w głąb sąsiednich obszarów. Właśnie odczuwam pustkę w żołądku. Czy mogę pójść jeść?
— Tak, spiesz się, lecz nie zapomnij o pokłonach a potem o ślepych dzieciach.
— Zaraz po jedzeniu rozdzielę sam pomiędzy nie pieniądze. Mam nadzieję, że mię zaszczycisz swojemi odwiedzinami i przekonasz się osobiście, jak mi twoje rady pomogły. Jesteś chrześcijaninem a mimoto życzę ci, żeby rajskie wrota stały dla ciebie otworem za to, że nie jesteś okrutnym i nie chcesz leczyć głodem chorego żołądka.
Podał mi rękę i odszedł. Koniuszy przez cały czas przysłuchiwał się naszej rozmowie poważnie i milcząco. Teraz dopiero zadrgał mu lekki uśmiech na ustach, poczem starzec powiedział:
— Efendi, ty jesteś nie tylko mądrym lekarzem, lecz także wesołym i bardzo dobrym człowiekiem.
— Jakto dobrym?
— Bo zajmujesz się ślepymi.
— A dlaczego wesołym? — Czyż mówiłeś naprawdę poważnie?
— Co?
— Że mu... hm! Wybacz! Czyż jestem w stanie wzrokiem moim przeniknąć twe wiadomości i środki? Mekka jest miastem świętem, więc potrzeba pewnie tych siedmiu i dziewięciu pokłonów. Ja wiem, że lekarz, darzący życiem z flaszeczki, zna skutek pokłonu w-stronę Mekki. Inny nie byłby ocalił mi syna. O gdybyś mógł uwolnić mnie od jednej jeszcze troski, jaka mi cięży na duszy!
— Masz jeszcze jakąś troskę? Czy wolno mi wiedzieć jaką? My Frankowie umiemy w bardzo wielu wypadkach poradzić zupełnie skutecznie.
— Tak, ale nie w tym wypadku. Tu poradziłby tylko Beduin, i to taki, który ma odwagę narazić życie. Wprawdzie i Frankowie posiadają konie, ale nie są jeźdźcami.
— Idzie zatem o jazdą konną, o konia?
— Tak, o konia gorszego od szatana. Muszę ci mianowicie powiedzieć, że nasz basza ma z tamtej strony Mekki brata, który darował mu prawdziwego ogiera z Bakarry, szpaka. Czy słyszałeś już kiedy o koniach Bakarrów?
— Tak, mają mieć najwięcej ognia z pomiędzy wszystkich koni arabskich.
— A czy wiesz o tem, że niema złośliwszego konia nad szpaka?
— Wiem, że koniarze tak mówią, mimo to jednak jestem zdania, że dobremu jeźdźcowi musi każdy koń być posłuszny, czy on takiej barwy, czy owakiej.
— Nie mów tego effendi! Jesteś znakomitym lekarzem, ale nie możesz być jeźdźcem, po pierwsze jako uczony, a po drugie jako Europejczyk. Jestem koniuszym i pokonałem dotąd każdego konia. Byłem u wszystkich plemion nadnilowych, ażeby jeździć konno w zawody i nikt mnie nie zwyciężył. Ale ten szpak zrzucił mnie, zaledwie z narażeniem życia własnego zdołałem go dosiąść. Do chwili powrotu mojego pana musi być zwierzę przynajmniej na tyle oswojone, ażeby je basza mógł dosiąść. Tak nam nakazał. Tymczasem, chcąc tego konia osiodłać, trzeba go wprzód związać, a kiedy się go potem dosiędzie, bije nogami i kąsze tak wściekłe, że nie podobna się zbliżyć. Potłukł mi już haniebnie kilku parobków, a przed chwilą widziałeś, jak dogodził memu synowi.
— Koń go zrzucił, więc syn twój siedział na siodle. Jak się wydostał, skoro mówisz, że tego szpaka niepodobna dosiąść?
— Związano go sznurami tak, że leżał na ziemi, potem włożono siodło, a kiedy mój syn na nie wsiadł, usunięto sznury czemprędzej. Parobcy, którzy przytem byli zajęci, musieli uciec w tej chwili, a równie szybko wyleciał syn mój z siodła i uderzył sobą o ścianę.
— Gdzie się ten koń znajduje?
— Tam na dziedzińcu stajennym. Nikt nie ma odwagi dotknąć go teraz. Czekamy, dopóki sam nie powróci do stajni.
— Czy wolno mu się przypatrzyć?
— Tak, lecz musisz mi przyrzec, że będziesz trzymał się zdala.
— Przyrzekam.
— To chodź! Zobaczysz konia, jakiego nie było w twojej ojczyźnie i nigdy nie będzie.

Zaciekawił mnie bardzo. Prawdziwy ogier z Bakarry! Mój Rih, który tak daleko mnie nosił, był tej samej szlachetnej krwi. Poczciwy koniuszy nie domyślał się, że miałem pod sobą całkiem inne konie, aniżeli on. Już teraz, zanim zobaczyłem tego szpaka, byłem pewien, że źle się z nim obchodzono. Nawet najbardziej ognisty ogier arabski będzie łagodny jak dziecko, jeśli jeździec odpowiednimi środkami zdoła go do siebie przywiązać. Dlaczegóż ten koń miałby być właśnie wyjątkiem?
Tom XIV.
Tak, to był prawdziwy, czystej krwi arab!

Koniuszy zaprowadził mnie przez boczną izbę na zamknięty kurytarz, drzwiami połączony z obszernym dziedzińcem. Kiedy odsunął rygiel i odchylił lekko i ostrożnie drzwi, mogłem objąć okiem podwórze. Posypane było piaskiem a liczne ślady kopyt świadczyły, że tu ujeżdżano konie, lub pozwalano im swobodnie uganiać. Teraz był tylko jeden, mianowicie wspomniany szpak. Stał w cieniu muru, o który ocierał się z rozkoszą. Serce zabiło mi żywiej na ten widok; był to prawdziwej i pełnej krwi arab. Krótka, zgrabna ale silna, żylasta i elastyczna budowa ciała, mała głowa z dużemi, ognistemi oczyma, cienkie a mocne nogi, smukła, idąca w górę szyja, wysoko osadzony i przepysznie trzymany ogon, szerokie czerwonawe nozdrza i lekka grzywa z owymi dwoma splotami, które Arabowie uważają za cechę najlepszych tylko koni, wszystko to przedstawiało dla znawcy widok rozkoszny i budziło ochotę wskoczenia na siodło i popędzenia na niezmierzoną pustynię.
Ogier miał na sobie siodło, nie ocierał się jednak w ten sposób, jakby chciał z siebie je zrzucić, był więc przyzwyczajony do chodzenia pod siodłem. Postawa jego była taka spokojna i łagodna, że trudno było wierzyć słowom koniuszego.
— No? — zapytał gospodarz. — Jakże ci się podoba? Nie jesteś wprawdzie znawcą, ale przyznasz, że nie widziałeś jeszcze takiego zwierzęcia.
— To radżi pak[3], — odrzekłem krótko.
Nie spodziewał się tego wyrażenia, gdyż spojrzał na mnie zdziwiony i powiedział:
— Co ty możesz wiedzieć o pochodzeniu ras końskich! Słyszałeś pewnie to słowo i zapamiętałeś je sobie. Powiadam ci, że oczy moje jeszcze takiego konia nie oglądały.
— Widziałem już nawet piękniejsze. Zresztą jestem zdania, że ten koń to zwierzę bardzo łagodne.
— Mylisz się najzupełniej. Przypatrz się tylko, jaki ogień ma w oczach! Jest on teraz wprawdzie spokojny, gdyż mu się zdaje, że jest sam i że nikt na niego nie zważa, kiedy jednak wyjdę na dziedziniec, zobaczysz, jak się mylisz.
Otworzył drzwi zupełnie i wyszedł. Ogier dostrzegł go natychmiast, stanął dęba, przygalopował i odwrócił się tyłem, by kopnąć koniuszego. I byłby go niezawodnie uderzył, gdyby starzec nie cofnął się szybko w głąb kurytarza i drzwi za sobą nie zamknął.
— Widzisz tego szatana? — rzekł. — Każdy inny koń biegałby płochliwie po dziedzińcu a ten syn piekieł leci wprost na mnie, żeby mnie kopnąć.
— To dowód krwi prawdziwej. Taki koń ma rozum i pamięć. Widocznie dokuczyliście mu kilka razy i dlatego zrobił się uparty i złośliwy. Zdarza się przecież, że prosta szkapa pociągowa zabije zębami i kopytami pana, który się z nią źle obchodzi. Takiemu szlachetnemu rumakowi, jak ten szpak, wystarczy drobnostka, ażeby go nieubłaganie rozgniewać. Obchodziliście się z nim fałszywie, z gruntu fałszywie.
Spojrzenie, rzucone teraz na mnie przez koniuszego, było naprawdę nieocenione. Tak patrzy zapewne profesor na czwartoklasistę, który jego wywodom spróbuje przeciwstawić swoje poglądy na prawa obiegu komet. Po chwili wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
— Obchodziliśmy się fałszywie? A jak twojem zdaniem należy obchodzić się z końmi?
— Jak z przyjaciółmi a nie jak z niewolnikami jeźdźców. Koń to zwierzę najszlachetniejsze, ma więcej charakteru, niż pies lub słoń. Rumak, który pozwala, aby nim poniewierano, nic nie wart w moich oczach, bo wyrzekł się swego szlachectwa i stał się pospolitą bez czci kreaturą. Szlachetny koń poświęca się, by ocalić jeźdźca, choćby widział, że idzie na śmierć nieuchronną. Znosi głód i pragnienie razem z panem, cieszy się z nim razem i martwi i możnaby niemal wierzyć, że do ludzkich uczuć jest zdolny. Koń czuwa za człowieka, a kiedy zwietrzy niebezpieczeństwo, zawiadamia go o niem. Odmawiaj szlachetnemu koniowi surę do ucha, zachęcaj go słowem jego „znaku“ a popędzi z tobą, jak wicher i nie zatrzyma się, dopóki trupem nie padnie.
— Effendi, skąd ty wiesz coś o „znaku“ i o wieczornem odmawianiu sury do ucha końskiego? To są tajemnice, których właściciel nie zdradzi nawet pierworodnemu synowi.
— Wiem o tem. Posiadałem prawdziwego ogiera Szammarów, mającego swoją „tajemnicę“ i swoją surę, którą odmawiałem mu codziennie przed udaniem się na spoczynek. Było to zwierzę tak cenne, że nie oddałbym go za trzy takie szpaki.
— Jak? Ty miałbyś posiadać ogiera Szammarów?
— Tak. Byłem wówczas u Haddedihnów. Zakończmy krótko! Obawiasz się ściągnąć na siebie gniew baszy i sądziłeś, że nie zdołam uwolnić cię od tej troski. Jesteś zdania, że Frank nie może jeździć konno ani znać się na koniach. Dowiodę ci, że jest przeciwnie. Dosiędę tego konia i na nim pojadę. Chcesz się założyć?
— Na Allaha, co ci strzeliło do głowy! Skręciłbyś kark na pewno.
— Już ty się o to nie bój! Z przyjemnością dowiodę, że postępowaliście źle z tem szlachetnem zwierzęciem. Zawołaj syna i parobków, żeby się nauczyli, jak się z koniem należy obchodzić.
Uważał mnie za laika, narażającego się lekkomyślnie na niebezpieczeństwo, którego rozmiarów nie umie wcale ocenić. Starał się więc wszelkiemi siłami odwieść mnie od mego zamiaru. Nareszcie przystał. Chciałem mu dowieść, że Beduin nie przewyższa w niczem Europejczyka. Udałem się do mego pokoju, ażeby się zaopatrzyć w biały haik, który mi był potrzebny, a on zgromadził tymczasem ludzi. Zebrali się w izbie, przylegającej do nizkiego stajennego budynku, skąd łatwo można się było dostać na płaski dach domostwa. Zeszło się wielu ciekawych, a na końcu przytoczył się z trudem także gruby marszałek i zawołał bez tchu:
— Effendi, do czego się ty bierzesz! Słyszę, że chcesz wsiąść na grzbiet tego dyabła wcielonego. Gdybym ja z niego spadł, możebym wyszedł z życiem, bo kości moje obłożone miękkiemi poduszkami ciała. Jeśli jednak ciebie zrzuci na ziemię, rozlecą się twoje kości, jak gromada szczurów, pomiędzy które kot wskoczy,
— Nie troszcz się o mnie! Czy już jadłeś?
— Tak.
— A czujesz jeszcze boleści?
— Nie.
— Więc wyłaź na dach i popatrz się, jak szybko zmieni się złość dyabelska w przychylność! Ten koń nigdy nie siedział w stajni i to, że go tutaj zamknięto, pobudziło go do wściekłości. Dziwi go także odzież tych ludzi, gdyż w ojczyźnie nosił na sobie tylko jeźdźców, owiniętych haikiem. To także należało wziąć pod rozwagę. Zamiast te błędy naprawić miłością, obchodziliście się z nim surowo. Powiedzcie, jak się ten szpak nazywa?
— On nie ma jeszcze „tajemnicy“ ani nazwy, gdyż miał być darowany. Jedno i drugie ma mu dopiero dać basza.
— Szkoda, bardzoby mi się przydało znać jego nazwę teraz. Beduin nazywa zwykle konia wedle maści i woła na niego głosem bardzo przeraźliwym. Jestem pewien, że ten siwek posłucha mnie, jeśli w ten sposób zawołam na niego. Wejdźcie więc na dach, abyście byli bezpieczni. Pójdę na dziedziniec najpierw tak, jak stoję, a potem w haiku i zobaczycie różnicę.
Wszyscy poszli za mojem wezwaniem. Kiedy usiedli obok siebie z podwiniętemi nogami, otworzyłem drzwi i stanąłem na dziedzińcu. Zaledwie mnie ogier dostrzegł, przybiegł z parskaniem, a ja musiałem rejterować do wnętrza przed jego kopytami. Zatrzymał się przed drzwiami i dopiero po długim czasie oddalił się uspokojony. Teraz wdziałem na siebie haik i wciągnąłem na głowę kapuzę. Miejsce, w którem się znajdowałem, było komórką, wiodącą do stajni i zawierało różne stajenne przybory. W kącie zobaczyłem naczynie z owym najlichszym gatunkiem daktyli, zwanych bla Halef, a służących do karmienia koni. Kilka ich garści włożyłem do kieszeni.
Ogier stał teraz w najodleglejszym punkcie dziedzińca z głową odwróconą ode mnie. Otworzyłem drzwi tak cicho, że tego nie słyszał, a oczy wszystkich siedzących zwróciły się z oczekiwaniem na mnie i na konia.
— la zan azrak[4]! — krzyknąłem tak przeraźliwie, jak tylko mogłem.
Zwierzę odwróciło głowę i teraz musiało się okazać, czy moje przypuszczenia były słuszne, czy nie. Jeślibym się przeliczył, znalazłbym się w niemałem niebezpieczeństwie. Koń stropił się, stanął z podniesioną głową i patrzał ku mnie. Rozwarł nozdrza, zaczął kręcić małemi uszyma i powiewał ogonem. Była to pierwsza niespodzianka. Teraz jednak trzeba było odwagi większej. Oddaliłem się od drzwi, wziąłem w rękę kilka daktyli, wyciągnąłem ją przed siebie i podszedłem ku koniowi. Z dachu zabrzmiały głosy przestrogi i strachu.
— lza zan azrak! — zawołałem ponownie, idąc powoli dalej, z oczyma zwróconemi silnie lecz przyjaźnie na ogiera.
Zarżał z cicha, odwrócił się całkiem i przybiegł do mnie, tańcząc pięknym łukiem. Tuż przede mną zatrzymał się, wrywszy przednie kopyta w ziemię i jął mnie badać szeroko rozwartemi oczyma i nozdrzami.
— Szpaku, mój kochany, mój dobry, masz i jedz! — wezwałem go łagodnym, pieszczotliwym głosem i zbliżyłem się do niego zupełnie. Posługiwałem się Oczywiście językiem arabskim, ponieważ znał te dźwięki. Koń obwąchał dłoń, a potem rękę aż do ramienia, poczem wziął jeden daktyl, drugi, trzeci i tak dalej aż do końca. A zatem zwyciężyłem.
Wyjąłem z kieszeni garść drugą, podałem mu daktyle lewą ręką a prawą zacząłem głaskać rumaka po pięknej szyi. Potem nachyliłem mu głowę i zacząłem mu szeptać w ucho tę surę, która właśnie przyszła mi na myśl. Arab, czyniąc to co wieczora ze swym ulubionym koniem, powtarza mu zawsze tę samą Surę. Gdy ją odmówi, zasypiają obydwaj, i koń i jeździec. Zwierzę tak się do tego szeptania przyzwyczaja, że później nabywcy lub wogóle właściciela, który chciałby tego zaniechać, nie uzna swoim panem i tylko z niechęcią będzie mu posłuszne.
Koń stropił się znowu. Czy trafiłem na jego zwykłą surę, nie wiem; zapewne nie, było to zresztą dość obojętne. Zasadniczy punkt tkwił w samej czynności i w szepcie. Zwierzę odezwało się cichym głosem, jakby rżeniem, zwróconem do swego wnętrza, poczem pod niosło głowę i zarżało tak donośnie, że omal nie skoczyłem w bok z nagłego przestrachu. Tymczasem koń zaczął pocierać głową o moje plecy i wargami dotykał mej twarzy, jakgdyby mię całował. Położyłem mu obie ręce na szyję, przycisnąłem głowę jego do siebie i przyłożyłem usta do ucha, by szeptać dalej. Był to znak, wzywający konia na spoczynek, a poskutkował tak wspaniale, że już po kilku wierszach położył się siwek na ziemi, a ja rozciągnąłem mu się między nogami, i głowę na jego brzuchu, jak na poduszce, położyłem. Z dachu odezwały się głośne okrzyki podziwu.
Leżeliśmy tak przez pewien czas, poczem zerwałem się nagle i zawołałem:
— Dir balak ’l a’ adi, uważaj, nieprzyjaciele!
W jednej chwili stanął koń przy mnie, a ja wsiadłem na siodło bez najmniejszego oporu z jego strony. Z pół godziny jeździłem szkołą arabską i znalazłem u zwierzęcia tyle zrozumienia i wrażliwości na najlżejszy nacisk, że mogłem sądzić, że rozumie mnie zupełnie i że wola nas obu jest jedną wolą. Zsiadłszy z niego, nagrodziłem go głaskaniem i resztą daktyli. Potem zaprowadziłem go do przeznaczonego mu oddziału w stajni i skłoniłem go łagodnemi słowy do tego, że położył się tam dobrowolnie. Gdy odchodziłem, powiódł za mną oczyma i zarżał zcicha.
Kiedy powróciłem na dziedziniec, spytali mnie widzowie, czy mogliby bezpiecznie zejść do mnie. Odpowiedziałem, że mogą to uczynić bez obawy. Mimoto szli ze strachu przed koniem bardzo niepewnie, a kiedy poprosiłem ich, ażeby poszli ze mną do stajni, towarzyszyli mi, kryjąc się za mojemi plecyma. Ogier, zobaczywszy ich, zerwał się i zaczął wszystkiemi czterema nogami uderzać dokoła siebie. Przystąpiłem do niego i doprowadziłem go głaskaniem i namową do tego, że uspokoił się, a nawet pozwolił im się dotykać. Uważał mnie za swego pana i znosił, choć niechętnie, ich obecność.
Radziłem wypuścić ogiera znów na dziedziniec. Gdy go przyprowadzono, objechałem na nim kilka razy dokoła, poczem zsiadłem i wezwałem koniuszego, by zajął moje miejsce na siodle. Zawahał się, gdyż wydało mu się to niebezpiecznem, po dłuższej jednak namowie zgodził się wreszcie na moją propozycyę. Koń opierał się trochę, stanął kilka razy dęba, lecz pieszczotliwą namową dał się skłonić do posłuszeństwa tak, że jeździec kilka razy przecwałował dokoła dziedzińca. Kiedy zsiadł z konia, zostawiono szpaka na wolnem powietrzu, a my, to znaczy koniuszy, marszałek i ja, udaliśmy się do jadalni, ażeby spożyć już zastawiony obiad.
Ponieważ żonom i córkom nie wolno jeść razem z mężczyznami, a jedyny syn gospodarza oddalił się, narzekając na ból głowy, więc właściwie podano jedzenie tylko dla mnie i dla koniuszego. Marszałek zjadł obiad już przedtem i usiadł na boku w pewnem od nas oddaleniu. Wtem wniesiono istną górę tłustego piławu z rodzynkami, a nadto wielką tacę, na której leżało całe pieczone jagnię. Zapach pieczeni był tak miły i zapraszający, że marszałek chrząknął zcicha. Gdy to nie odniosło pożądanego skutku, zaczął kaszleć i to tak znacząco, że koniuszy okazałby się chyba zupełnym barbarzyńcą, gdyby był tego nie zrozumiał. Zapytał go więc, czy chce jeść także.
— Nie — odrzekł grubas, ocierając sobie ręką usta. — Ja już jadłem.
Na tem byłoby się może skończyło. Bawił mię jednak widok tego łakomstwa, odkroiłem przeto kawał nogi pieczonego jagnięcia i włożywszy w usta pierwszy kęs, przybrałem minę tak rozanieloną, że grubas nie mógł już dłużej wytrzymać. Odmówił wprawdzie, kiedy go koniuszy poprzednio do stołu zapraszał, znalazł jednak sposób naprawienia poprzedniego błędu. Zwrócił się mianowicie do mnie, mówiąc:
— Effendi, żołądek znów zaczyna mnie boleć. Znowu ta straszna próżnia.
— Więc musisz jeść.
— A zatem daruj, że się oddalę!
— Nie, na to on nie pozwoli — wtrącił koniuszy. — Zato pozwoli ci jeść z nami,
— Jeśli tak, to przy was usiądę. Jadłem już w domu, więc teraz tylko trochę skosztuję.
Użył słowa arabskiego „dah“, znaczącego tyle, co kosztować, próbować, przyznam jednak, że byłem ciekawy tego kosztowania. Przeniósłszy swoją poduszkę i usiadłszy przy nas, oderwał, nie używając noża, drugą nogę jagnięcia i chciał ją już włożyć do ust, kiedy naraz zatrzymałem jego rękę i rzekłem:
— Wstrzymaj się! Czy chcesz umrzeć?
— Umrzeć? Nie, tego Allah nie dopuści! Dlaczego mnie o to pytasz?
— Przed jedzeniem masz siedm razy skłonić się w stronę Mekki. Rozumiesz?
— Ależ ja nie chcę jeść, tylko trochę skosztować!
— To wszystko jedno, czy jesz dużo, czy mało. Co lekarz przepisał, to należy ściśle wykonywać.
— Masz słuszność, effendi. Idzie tu o moje życie, więc będę i muszę być posłuszny.
Powstał, zwrócił się w stronę Mekki i, trzymając w ręku kapiącą od tłuszczu nogę jagnięcia, wykonał siedm głębokich pokłonów. Potem usiadł i zaczął kosztować, jeśli to jednak miało być kosztowaniem, chciałbym widzieć, jak wygląda w takim razie jedzenie. Poszło mi tu tak samo, jak z moim grubym przyjacielem Muradem Nassyrem w Kairze. Zanim spożyłem połowę jednej nogi, druga już znikła. jedliśmy dalej olbrzymie kawały pieczeni, które kucharka po mistrzowsku oddzieliła od kości. Ale podczas kiedy ja zostawiałem w piławie tylko małe wgłębienia, wyrywał z niego marszałek całe złomy górskie. Białe, lśniące kawały ryżu i olbrzymie zręby mięsa znikały w jego potężnych szczękach. Nie mogłem jeść dalej, gdyż przypatrywanie się i podziwianie zajęło mnie zupełnie. Koniuszy znał swoich ludzi, więc nie zważał na marszałka, starając się tylko iść za jego przykładem. To też Czimborasso ryżowy był coraz niższy, a jagnię chudło coraz bardziej, aż wkońcu zostały tylko kości. Ostatecznie wytarł sobie wielki żarłok ręce o spodnie i rzekł, odetchnąwszy głęboko:
— Moje boleści znikły. Chwała i dzięki prorokowi!
— Więc nie odczuwasz już próżni w żołądku?
— Nie; wszak jadłem w domu.
— W takim razie nasz koniuszy będzie ci bardzo wdzięczny, jeśli będziesz w domu kosztował, a jadł tutaj. Czy jednak rzeczywiście jesteś już gotów?
— Tak. A może jest coś jeszcze?
— Do jedzenia nic, gdyż nasyciliśmy się zupełnie, ale gdzie twoich dziewięć pokłonów?
— Ratunku, kalifowie! Byłbym prawie zapomniał. Czemu jednak, effendi, kazałeś mi przed jedzeniem wykonywać siedm zwykłych pokłonów, po jedzeniu zaś aż dziewięć i to takich głębokich?
— Ponieważ jest to przepis kalifa Hiszama i w jego pałacu wykonywano te pokłony przed i po jedzeniu.
— W takim razie niechaj mi ten święty Hiszam dopomaga, ażebym nie stracił równowagi i nie padł na nos!
Wstał ciężko z ziemi, stanął twarzą ku wschodowi, gdzie leży Mekka i starał się wszelkiemi siłami wykonać okrutny przepis. Dokonał tego, sapiąc i stękając głośno, tylko dzięki temu, że ściągany w dół ciężarem ciała klękał za każdym razem na oba kolana. Były to wysiłki i ruchy nie dające się opisać i chociaż wstrzymywałem się od głośnego śmiechu, łzy spływały mi po twarzy, naturalnie nie łzy boleści i smutku. Było to dla niego karą za to, że powiedział mi w oczy, iż jako chrześcijanin zanieczyszczam mu pokój pełen napisów z koranu. Prawdę jednak mówiąc, więcej grała tu rolę wrodzona mi skłonność do żartów, aniżeli mściwość.
Grubas poczuł z powodu wysiłku ogromne znużenie i oświadczył, że musi iść spać do domu. Można się było jednak spodziewać, że sen wprawi jego chory żołądek ponownie w stan bolesnej próżni, poczem musi nastąpić obfita wieczerza. Może po jakimś czasie wyczytamy w „Wad el Nil“ (gazecie arabskiej), że doprowadził baszę do ubóstwa swojem obżarstwem, a do bankructwa spaniem. My dwaj siedzieliśmy jeszcze przez chwilę, ażeby porozmawiać trochę o wspaniałym szpaku. Koniuszy był uszczęśliwiony, że udało mi się doprowadzić go do posłuszeństwa. Teraz miałem już nadzieję, że koń zniesie i innych prócz mnie na siodle. Koniuszy przyznał mi także, że chrześcijanin i Europejczyk może być lepszym znawcą koni, niż Egipcyanin i zuwagą przyjmował moje wskazówki co do obchodzenia się z ogierem. Ponieważ widział mnie w strzemionach tylko na ciasnym dziedzińcu, a ja dałem mu poznać, że przewyższam go nie tylko umiejętnością obchodzenia się z koniem, ale także szybkością jazdy, o czem jednak powątpiewał, zaproponował mi, ażebyśmy nazajutrz przed południem wyjechali na pustynię. Zgodziłem się na to chętnie. Przecież to musiała być prawdziwa przyjemność pędzić na takim koniu nie przez piasek, lecz raczej ponad piaskiem, dorównywując szybkością pospiesznemu pociągowi.
Pierwsza połowa popołudnia minęła, a drugą zamierzałem spędzić samotnie na przechadzce po mieście. To też nie zaprosiłem koniuszego, który byłby mi pewnie chętnie towarzyszył. Przeznaczone mi jednak było pewne spotkanie, o którem nawet nie śniłem.
Wyszedłszy z dziedzińca, zwróciłem się nie ku portowi, lecz ku miastu i doszedłem do bielonego grobowca jakiegoś szejka. Obok grobowca był most, wiodący przez kanał. Właśnie miałem nań wstąpić, kiedy stanąłem zaskoczony niespodziewanym widokiem. Oto ujrzałem bardzo długą i bardzo cienką, biało odzianą postać, z olbrzymim turbanem na głowie, o bardzo charakterystycznym, kręcącym się i chwiejnym chodzie. Czy dobrze widziałem, czy też uległem złudzeniu? Był to także marszałek, ale nie ten nieforemny marszałek baszy, lecz chudy i cienki, jak tyka, dozorca domu mego tureckiego przyjaciela z Kairu. I on spostrzegł mnie także i stanął.
— Selimie, czy to ty rzeczywiście? — zawołałem.
— Słusznie, bardzo słusznie! — odpowiedział swoim chrapliwym głosem, oddając mi zdaleka jeden ze swych karkołomnych pokłonów. — A czy to prawda, effendi, że to ty jesteś? W takim razie dzięki Allahowi, gdyż właśnie szukam ciebie.
— Ty mnie szukasz? Sądziłem, że jesteś u Murada Nassyra w Kairze. Jakieś ważne powody musiały was skłonić do opuszczenia miasta wcześniej, aniżeli było ułożone.
— Więc sądzisz, że Murad Nassyr znajduje się tu ze mną w Sijut.
— Oczywiście!
— Mylisz się. Ja sam przybyłem, ażeby ciebie odszukać.
— Naco? Ale zaczekaj! Tu na moście nie możemy rozmawiać o tych sprawach. Chodźmy do jakiej kawiarni; to będzie najlepsze.
— Tak, to najlepsze — potwierdził, kłaniając mi się, poczem obrócił się, by mi towarzyszyć do miasta. Weszliśmy do pierwszej napotkanej piwiarni i, znalazłszy jakiś cichy kącik, kazaliśmy sobie podać limoniady. Następnie zapytałem:
— A więc, dlaczego przybyłeś sam, ażeby mnie tu odszukać?
— Bo mój pan mi tak kazał — brzmiała niezbyt inteligentna odpowiedź.
— Cóż go do tego skłoniło?
— Nie chce, żebyś tu był sam.
— Aha! Czy Murad Nassyr sądzi, że potrzebuję obrońcy?
— Nie, ale w każdym razie będzie lepiej, jeśli będę przy tobie. Byłem najsłynniejszym wojownikiem mojego szczepu i, jak wiesz, idę o lepsze z bohaterami całego świata...
— Tylko nie z upiorami — przerwałem.
— Nie żartuj, effendi! Przeciw duchom nie można walczyć strzelbą, ani nożem, tam pomagają tylko modlitwy.
— Ależ to nie były duchy.
— Czysty przypadek! Przecież mogły to być rzeczywiście dusze zmarłych, których nie można zastrzelić, bo już nie żyją. Spełniłem mój obowiązek, leżąc pod bramą na czatach. Przyślij mi żywych nieprzyjaciół, choćby pięćdziesięciu, stu, nawet tysiąc! Zobaczysz, jak po bohatersku z nimi postąpię! Moja odwaga podobna jest do wichru pustynnego, który wszystko obala, a przed męstwem mojem drżą nawet skały. Kiedy w walce podniosę głos mój i rękę, uciekają nawet najdzielniejsi, a moim dzielnym strzałom nie oprze się największy Śmiałek. Dlatego to przysyła mnie Murad Nassyr do ciebie, ażebyś żył bezpiecznie pod tarczą mojej opieki.
— Sądzę jednak, że musi być jeszcze inny powód.
— W takim razie mylisz się. Wiem tylko, że mam cię bronić, więcej nie wiem o niczem.
Widziałem, że ten stary, tchórzliwy, lecz mimoto dobroduszny zabijaka mówił prawdę. Równocześnie jednak byłem pewien, że nie tylko ten jeden powód skłonił Murada Nassyra do tego, że mi tu swego „słusznie, bardzo słusznie“ przysłał! Co to być mogło? Rozmyślałem nad tem długo i szeroko i znalazłem tylko jednę odpowiedź, która mogła być trafna: Turek mi nie dowierzał. Czy sądził może, że ucieknę, gdy zapłacił za mnie koszta podróży i dał mi nadto niewielką kwotę pieniędzy? Byłoby to nieufnością, do której nie dałem najmniejszego powodu. A może obawiał się, ażebym, bawiąc w Sijut sam, nie popsuł mu czegoś w jego handlowych zamiarach? W takim razie powinien był tylko szczerze wobec mnie postąpić i powiedzieć mi o jakich planach myślał. Jeśli jedno z dwojga, albo i jedno i drugie było prawdą, to Selim nie był chyba człowiekiem zdolnym do powstrzymania mnie od wykonania jakiegokolwiek zamiaru lub czynu, który uważałbym za dobry, słuszny i wskazany. Słowem, nie widziałem już szczerości na twarzy mego grubego Turka i, kiedy patrzyłem na niego z oddalenia, zaczynała się chwiać moja ufność. Wydał mi się bardziej wyrachowanym i samolubnym, aniżeli przedtem i zbudziło się we mnie przekonanie, że wobec niego powinienem być ostrożniejszym. Przypomniałem sobie przytem reisa effendinę, który pod każdym względem wydawał mi się najzupełniej otwartym. Dlaczego op tak zamknął się w sobie i zamilkł, kiedym mu wspomniał imię Murad Nassyra? Musiało to mieć jakąś przyczynę, jakiś powód, nie tylko na tej okoliczności polegający, że emirowi wydało się, iż już raz słyszał imię tego Turka. Za kilka dni należało spodziewać się jego przybycia, miałem więc nadzieję, że wyjaśnią mi się jego stosunki handlowe i plany. Do tego czasu musiałem się jednak pogodzić z opieką „bohatera“ Selima. Zapewne nudził się podczas moich rozmyślań, gdyż przerwał milczenie pytaniem:
— Czemu tak nagle zamilkłeś? Czyś niezadowolony, że przyjechałem?
— Wszystko mi jedno, czy jesteś tu, czy w Kahirze — odrzekłem. — Obawiam się tylko, że będziesz nudził się w Sijut, gdzie nie masz żadnego zajęcia.
— Żadnego zajęcia? Nudzić się? Nie sądź tak! Wszak mam być twym obrońcą, a to da mi dość zajęcia. Ani na krok nie wolno mi ciebie odstąpić, tak kazał mi mój pan Murad Nassyr.
— Ach! Więc i mieszkać chcesz ze mną?
— Naturalnie! Gdzie zamieszkałeś?
— W pałacu baszy. Nie wiem tylko, czy cię tam zechcą dość chętnie przyjąć.
— Czy wątpisz o tem? Prawda, ty jesteś niestety niewiernym i nie wiesz, że islam nakazuje swoim wyznawcom, jak największą gościnność. Oprócz tego jestem największym bohaterem mojego szczepu, słynnym człowiekiem, którego nawet sam wicekról przyjąłby chętnie w swym domu. Powiem memu gospodarzowi i przyjacielowi, że muszę ich opuścić i sprowadzić się do pałacu.
— Ach! Masz przyjaciela ze sobą?
— Tak, poznałem go na okręcie, a on wysiadł tu, ażeby razem ze mną zamieszkać.
— Czem on jest?
— Handlarzem mającym poczynić tu zakupy. Zostań tu chwilkę! Pójdę zaraz do niego, by go o tem zawiadomić.
— Zaczekaj z tem jeszcze, dopóki nie dowiemy się w pałacu, czy cię tam przyjmą.
— O to nie trzeba się dowiadywać, gdyż niema żadnej wątpliwości, że mię przyjmą z otwartemi rękami.
— Być może, ale mimoto chcę się upewnić. Sądzę, że nic nie będziesz miał przeciw temu, że udamy się najpierw do pałacu.
— Słusznie, bardzo słusznie! Idę za tobą. Ruszajmy.
Nie było mi to wcale przyjemnem prosić, ażeby go w domu baszy przyjęto, lecz musiałem pogodzić się z tą myślą, wiedząc, iż ten „największy bohater swojego szczepu”, nie odstąpi mnie ani na chwilę. Zapłaciłem więc należną kwotę i ruszyliśmy ku pałacowi. Przybywszy tam, zobaczyłem grubego marszałka w tych drzwiach, w których przyjął mnie i reisa effendinę. Skłonił mi się bardzo nizko i rzucił pytające spojrzenie na mego towarzysza. Gdy wymieniłem jego imię i powiedziałem, że życzy sobie zamieszkać przy mnie, odrzekł szybko i bardzo uprzejmie:
— Effendi, zostaw go u mnie. Nie poznałem się na tobie i dlatego poszedłeś do koniuszego. Poznaję teraz, że obecność twoja jest zaszczytem dla naszego domu, więc proszę cię, pozwól mi błąd mój naprawić.
Propozycya ta była mi bardzo na rękę, i dlatego chętnie z niej skorzystałem. Mieszkając u czarnego grubasa, nie mógł Selim naprzykrzać mi się tak bardzo. On także zgodził się na to i rzekł:
— Widzisz, że miałem słuszność, effendi! Moje zalety podziwiają wszędzie i, gdzie się zjawię, zastaję otwarte drzwi domów i namiotów. Zanim jednak wejdę do tego błogosławionego domu, muszę się na krótki czas oddalić, ażeby się pożegnać z gospodarzem i towarzyszem. Niebawem ujrzycie znowu moje oblicze. Niechaj Allah przedłuży dni wasze i pozwoli wam cieszyć się jeszcze długo moją obecnością.
Poszedł. Co miałem czynić? Zostać w domu i czekać na niego? Chciałem przejść się po mieście i postanowiłem pójść zaraz. Właśnie wychodziłem z dziedzińca, kiedy się zjawił koniuszy i zapytał mię, czy może mi towarzyszyć. Zgodziłem się chętnie, a czarny grubas, usłyszawszy to, oświadczył, że gdyby się do nas nie przyłączył, ściągnąłby na siebie gniew Allaha i wszystkich kalifów. Poprosił mnie więc o kilka chwil zwłoki, dopóki nie postara się o to, żeby Selima dobrze w naszej nieobecności przyjęto. Koniuszy oddalił się także na kilka minut, by się przygotować do drogi. Po chwili ukazali się obydwaj, odświętnie ubrani. Marszałek przyprowadził dwu biegaczy i dwu murzynów. Pierwsi mieli iść przodem z białemi laskami i torować nam drogę w razie potrzeby, a czarni mieli zamykać orszak i nieść na pokaz drogocenne fajki i kapciuchy. Dowiedziałem się później, że marszałek chciał wydać rozkaz, ażeby z tyłu za nami służba prowadziła trzy konie, co miało być dla tłumów dowodem, że idziemy piechotą nie z ubóstwa lub braku koni, wzgląd jednak na mnie, nie posiadającego konia, odwiódł go od tego zamiaru.
Tak przechodziliśmy powoli i majestatycznie ulicami miasta, zbudowanego przeważnie z ciemnego iłowego kamienia. Co mam o niem powiedzieć? Sijut, to nie Kahira. Wszystko tu takie, jak tam, tylko w mniejszych rozmiarach i z pewnemi zmianami terenu. I życie na ulicy podobne. Spotykaliśmy handlarzy wody, owoców, chleba, chłopców z osłami, posługaczy, Turków, Koptów i Fellahów, zupełnie tak, jak tam. Miasta wschodnie są do siebie nadzwyczaj podobne. W bazarach był ścisk wielki, ale nasi biegacze trącali i bili laskami tak silnie dokoła siebie, że mieliśmy zawsze wolną drogę. Uszanowanie, z jakiem witano wszędzie czarnego marszałka, było dowodem, że piastował ważne i wpływowe stanowisko. Krótka i powolna przechadzka, tak go znużyła, że stękał za każdym krokiem. W końcu oświadczył, że z głodu i znużenia nie może iść dalej i musi bezwarunkowo wstąpić do sufry.
Sufra jest to właściwie stół do uczt, a grubas użył tego wyrazu na oznaczenie restauracyi. Nie słyszałem jeszcze o takiej restauracyi, więc byłem ciekawy, do jakiego zaprowadzi nas lokalu. Dał służącym, idącym na przedzie, rozkaz, a oni skręcili w boczną uliczkę i stanęli, jak szyldwachy, po obu stronach bramy jednego z domów. Weszliśmy najpierw na mały, otwarty dziedziniec, na którym leżało kilka szeregów poduszek. Tam siedzieli już goście. Każdy z nich miał przed sobą glinianą miskę, do której sięgał obiema rękami. Czystości nie wymagano tu widocznie, bo brud uderzał na pierwszy rzut oka. Oprócz tego panował tu taki odór starej oliwy, że gdybym nawet był głodny, straciłbym od razu apetyt.
Marszałek potoczył się w próżny kąt i usiadł tam na poduszce. Ponieważ koniuszy poszedł za jego przykładem, uczyniłem to samo. Jeden z brudnych dozorców przyszedł nas spytać o rozkazy, a czarny grubas odpowiedział, milcząc w ten sposób, że podniósł w górę trzy palce.
— Dla mnie nie trzeba! — rzekł koniuszy. — Ja nie jem.
Teraz wiedziałem już, co mają znaczyć trzy palce, oznaczały mianowicie trzy porcye. Oświadczyłem więc czemprędzej, że ja także nic jeść nie będę.
— Mimoto trzy! — rozkazał grubas, podnosząc trzy palce.
Niebawem przyniesiono to, czego żądał; miało to zielonawo brunatną barwę i wyglądało jak namuł. Przypatrzyłem się tej potrawie z uwagą, wciągnąłem w nozdrza przejmujący zapach, ale napróżno; nie mogłem zgadnąć, co to było.
— Zrób mi tę przyjemność i spróbuj! — wezwał mnie marszałek, przysuwając mi jedną z trzech misek.
— Dziękuję ci! Ciało moje nie potrzebuje teraz pokarmu. Niech tobie służy!
— Zapewniam cię, że wszyscy chętnie tę potrawę spożywają, bo jest ona źródłem rozkoszy. Mąka soczewiczna gotowana w oliwie. To czyni duszę zdolną do najczystszych uczuć i wzmacnia serce na wszelkie cierpienia świata.
Wymawiając te słowa, sięgnął tłustą, czarną ręką do miski, utoczył kulę i przysunął mi ją do ust z zachętą.
— Masz, spróbuj!
— Zatrzymaj ją sobie! — odrzekłem, usuwając jego rękę. — Niechaj się oczyszczają twoje uczucia i wzmacnia serce!
Wsunął kulę do ust i rzekł zadąsany:
— Wy chrześcijanie nie wiecie jednak nigdy, co czynicie. Przecież Ezaw sprzedał swoje pierworodztwo za misę soczewicy na oliwie. Ale ty o tem nic nie wiesz.
— Oho! Tę historyę z soczewicą opowiada nasza biblia. Mahomet odpisał ją tylko stamtąd, ale w naszem Piśmie świętem niema nic o tem, żeby soczewica była gotowana na oliwie.
— Niema tego rzeczywiście? W takim razie prorok był bardzo rozumny, że napisał to dla nas. Więc ty znasz także koran? Tak, ty jesteś człowiekiem uczonym. Ty znasz wszelakie sposoby leczenia żołądka, ale nie wiesz, co dobre.
Wsuwał w usta jednę garść tego przysmaku po drugiej i wypróżnił w ten sposób pierwszy, potem drugi, a w końcu trzeci talerz. Wyczyścił je następnie, jak źle wychowane dziecko, palcem wskazującym, który oblizał. Podczas tego zajęcia brał także żywy udział w rozmowie mojej z koniuszym, który, jak się okazało, był żądnym wiedzy człowiekiem. Ponieważ udało mi się poskromić konia, przypisywał mi wszystkie inne zdolności i zadawał mi jedno pytanie po drugiem, a ja musiałem mu na nie odpowiadać.
Powracając do domu, ujrzeliśmy sprowadzone umyślnie ślepe dzieci, siedzące pod bramą. Widok ich był zarówno wzruszający, jak wstrętny. Oślepłe oczy puchną, tworząc jątrzące się półkule, na których wiodą swój żywot muchy i inne owady. Choroba to zaraźliwa i przechodząca z oka na oko, z osobnika na osobnik. Dzieci otrzymały pieniądze, poczem je wyprowadzono. Mały żart, na który pozwoliłem sobie względem grubasa, nie obciążył mi bynajmniej sumienia. Miał on takie dochody, że mógł śmiało wydać tę małą kwotę na pożałowania godnych ślepców.
Wkrótce potem zmierzch zapadł i zaczęło się szybko ściemniać. Zaproszono mię na wieczerzę, którą koniuszy ze mną spożył. Spytał mnie wprawdzie, czy ma wezwać także mego towarzysza, oświadczyłem mu jednak, że Selima nie można właściwie nazywać w ten sposób, gdyż jest on tylko sługą mego przyjaciela. Nie zależało mi na tem, żeby tego długiego człowieka mieć nieustannie przy sobie, a koniuszy nie miał także ochoty widzieć u siebie tak podrzędnej osoby.
Po wieczerzy zaprosił mnie mój gospodarz na partyę szachów. Poustawialiśmy właśnie figury, kiedy na dworze powstał niezwykły hałas. Kilka głosów krzyczało równocześnie, lecz słów nie można było zrozumieć. Sądząc, że zaszedł jaki nieszczęśliwy wypadek, wybiegliśmy na dziedziniec przed stajnię. Stało tu kilku parobków, oraz innych ludzi, którzy patrzyli w niebo i wołali:
— Zaćmienie księżyca, zaćmienie księżyca!
Tak było rzeczywiście, księżyc zaciemniał się. Nie wiedziałem o tem, że należy spodziewać się zaćmienia. Była pełnia, a szary cień ziemi zakrywał powoli tarczę naszego trabanta. Należało wnosić, że zaćmienie nie będzie zupełne. Mimo to zaszedł cień tak daleko, że tylko wązki sierp księżyca pozostał odsłonięty. Zjawisko to przejęło wszystkich mieszkańców pałacu nieopisanym strachem. Najpierw wypadł, sapiąc, gruby marszałek, a za nim Selim.
— Effendi, — zawołał pierwszy, zobaczywszy mię, — czy widzisz, że księżyc znika? Powiedz mi, co to oznacza?
— To oznacza, że ziemia stoi między słońcem, a księżycem i rzuca cień swój na niego. To jest powodem zaćmienia.
— Między słońcem a księżycem? Rzuca cień swój? Czy widziałeś go już kiedy?
— Widziałem go już nieraz, a w tej chwili widzę go znowu.
— Effendi, jesteś żródłem mądrości i studnią wiedzy, lecz o słońcu, księżycu i gwiazdach nie wolno ci mówić. O nich nic nie wiesz. Czyż nie słyszałeś, że to szatan osłania księżyc?
— Tak sądzisz? A na cóżby on to czynił?
— Ażeby nam zapowiedzieć nieszczęście. To wróżba nieszczęścia dla całego świata, a szczególnie dla mnie.
— Dla ciebie? A cóż ty masz wspólnego z tem zaćmieniem?
— Wiele, bardzo wiele! Czy widzisz ten amulet u mnie na szyi? Noszę go dla ochrony przed zaćmieniem księżyca.
— Zaćmienie księżyca, to całkiem naturalne zjawisko. A gdyby nawet groziło jakiemś niebezpieczeństwem, to amulet zapewnie nie ochroniłby cię przed niem.
— Mówisz tak, bo jesteś chrześcijaninem, a nie muzułmaninem. Co chrześcijanin może wiedzieć o księżycu? Jaki jest znak chrześcijaństwa? Czyż nie krzyż?
— Rzeczywiście.
— A znakiem islamu jest półksiężyc. Musimy więc o księżycu więcej wiedzieć, niż wy, to jasne. A może mi tego nie przyznajesz?
Ten argument był z jego stanowiska słuszny, musiałem go więc pobić tą samą bronią i dlatego odpowiedziałem:
— Nie, nie przyznaję ci tego wcale. Czy waszym znakiem jest nów, czy pełnia księżyca?
— Tylko półksiężyc.
— Więc mów, jeśli chcesz, o pierwszej i ostatniej kwadrze, ale nie o nowiu i pełni, a dziś jest pełnia. No, cóż ty na to?
Stropił się, spojrzał na mnie z otwartemi ustami, a potem odrzekł:
— Effendi, w tem nie mogę ci się oczywiście sprzeciwić. Nowiu nie widziałem wogóle.
— Więc nie twierdź, że rozumiesz się na księżycu. Kto nawet jeszcze nowiu nie widział, ten nie może sądu wydawać o zaćmieniu księżyca. Zresztą nawet półksiężyc nie jest prawdziwym pierwotnym znakiem islamu.
— A cóż?
— Szabla, krzywa szabla Mahometa. Kiedy wasz prorok w miesiącu ramadham, drugiego roku Hedżry, wydał Mekkańczykom pierwszą wielką bitwę, nasadził swoją szablę na żerdź i kazał ją nieść na czele, jako sztandar. Poprowadziła ich ona do zwycięstwa i odtąd uważano ją za sztandar wojenny. W późniejszej walce odbito rękojeść szabli i zostało tylko krzywe żelazo, przedstawiające kształt księżyca. To skłoniło Kalifa Osmana do przyjęcia półksiężyca za symbol całego państwa islamu.
— Allah, Allah! Effendi, ty znasz wszystkie głębie historyi i wszystkie tajniki religii! — zawołał.
— Oraz wszystkie szerokości, wysokości i głębokości księżyca, — dodałem. — Jest on 380.000 kilometrów oddalony od ziemi, jego średnica wynosi 3.480 kilometrów, jest więc pięćdziesiąt razy mniejszy od ziemi a najwyższa góra na nim ma 7.200 mtr.
Na to zamilkli wszyscy stojący dokoła. Ponieważ w Egipcie, jak wogóle w całej Turcyi liczy się na metry, więc ludzie ci zrozumieli wymiary, lecz nie wierzyli, żeby je wogóle można było podać. Spojrzenia ich zwróciły się z księżyca na mnie, dał się słyszeć pomruk ogólny, poczem grubas zawołał:
— Niech Allah pozwoli ci długo żyć i oświeci twój rozum. Powiedz mi, zaklinam cię na życie, na ojca twego i na brody wszystkich przodków twoich, czyli mówisz na seryo?
— Wcale nie żartuję.
Potrząsnął głową i spojrzał na mnie z powątpiewaniem. Co miałem uczynić. Do zrozumienia moich wywodów brak im było najpotrzebniejszych wiadomości, więc zarówno czarnego jak i drugich nie byłem w stanie przekonać. Zaczęli więc odmawiać dla usunięcia złych skutków zaćmienia mnóstwo zdań z koranu i lamentowali przytem tak długo, dopóki ono nie przeszło. Nawet i potem nie okazywali wesołości, sądzili bowiem, że skutki zaćmienia okażą się dopiero teraz. Długi Selim zwrócił się do mnie, sądząc, że zawezwę go, aby mnie do domu odprowadził, powiedziałem mu jednak, że pójdę teraz spać, więc udał się z grubasem do jego mieszkania.
Nazajutrz, po śniadaniu przyprowadzono konie. Umówiona przejażdżka odbyła się w większem towarzystwie, aniżelim się spodziewał. Marszałek nie omieszkał przyłączyć się do nas, a Selim twierdził, że musi także jechać z nami, gdyż jest moim obrońcą i musi mnie chronić przed upadkiem z konia. Zapewniałem go wprawdzie, że obawy jego są zbyteczne, lecz odpowiedział:
— Effendi, jestem największym bohaterem i jeźdźcem mojego szczepu, ty zaś jesteś Frankiem i nie widziałem cię jeszcze nigdy na koniu. Jeśli kark skręcisz, ja będę za to odpowiadał, dlatego nie odstąpię cię i nie spuszczę z oka.
— Czyż jesteś rzeczywiście tak doskonałym jeźdźcem.
— Nikt mi jeszcze w jeździe konnej nie dorównał — odpowiedział z głębokim ukłonem.
— Więc spodziewam się, że słowa dotrzymasz. Gdybyś opuścił mnie choćby na chwilę, poskarżę twojemu panu, że jesteś lichym obrońcą, na którego liczyć nie można.
— Uczyń to, uczyń! Moja moc i troskliwość unosić się będą nad tobą nawet wtedy, gdyby cię porwał razem z koniem wicher pustyni. Jechałbym na wyścigi ze złymi duchami chamsinu.
Powiedział to z taką pewnością siebie, jak gdyby już kiedy ścigał się ze wszystkimi wichrami pustyni, a ja cieszyłem się z góry na zawstydzenie, które go czekało.
Było nas zatem sześciu: marszałek, koniuszy, Selim, ja i dwaj parobcy, którzy nam towarzyszyli. Jechaliśmy powoli przez miasto na wzgórza ku grobom skalnym. Przybywszy na te wzgórza, odgraniczające dolinę Nilu od pustyni libijskiej, ujrzeliśmy rozległą, piaszczystą równinę, różowiącą się przed nami w promieniach słońca. Zjeżdżaliśmy z góry powoli i dopiero kiedy znaleźliśmy się już na dole, rzekł koniuszy:
— Teraz cwałem, effendi! Mamy dość miejsca na pustyni:
Scisnął konia ostrogami i popędził. Muszę Selimowi wystawić świadectwo, że dotychczas dotrzymał słowa i nie odstąpił od mego boku. W jego wzroku i twarzy malował się wyraz dumnego zadowolenia; zdawało mu się, że jeździ o wiele lepiej ode mnie. Miało to swoją przyczynę. Oto koń mój, wydostawszy się na gościniec, chciał zaraz ze mną pędzić, ściągnąłem mu jednak cugle tak ostro i tak silnie ścisnąłem go kolanami, że musiał poskromić swoją niecierpliwość.
Usiłowania tego nikt nie zauważył, a ponadto siedziałem na siodle za przykładem myśliwców preryowych, w ten sposób, że nogi miałem podane w tył, a korpus cały pochylony naprzód. Nie przedstawia ta pozycya zbyt pięknego widoku, ale jest wygodna dla jeźdźca, a przenosząc ciężar ku przodowi ciała końskiego, zapewnia koniowi znacznie większą swobodę ruchów. Reszta towarzyszy siedziała po arabsku dumnie i prosto z wyjątkiem marszałka. Zdawało się więc wszystkim, że są lepszymi jeźdźcami ode mnie. Selim jeździł nieźle i miał niezłego konia, więc nic dziwnego, że na mnie trochę z góry spoglądał. Kiedy zaczęliśmy cwałować, chciał mój ogier rozwinąć całą swą rączość, powstrzymałem go jednak i z tego powodu zostałem z Selimem w tyle. Obydwaj parobcy mieli jechać wprawdzie za nami, zniecierpliwili się jednak dość prędko, minęli nas i popędzili naprzód.
— Prędzej, prędzej, effendi! — zawołał Selim do mnie. — Musimy ich doścignąć, bo nas wyśmieją.
— To niemożebne, bo spadnę — odpowiedziałem.
— Allah, Allah! Jak możesz mówić coś podobnego? Zawstydzasz mnie najokropniej. Ci ludzie mogą pomyśleć, że nie umiem jeździć konno, a przecież jestem najśmielszym jeźdźcem ze wszystkich plemion pustyni. Niestety muszę zostać przy tobie, lecz za to przynajmniej widzisz, że bez mojej opieki zeszedłbyś tutaj na marne.
— Tak. Muszę to przyznać niestety.
— Słusznie, bardzo słusznie! Powiedz to memu panu, kiedy tutaj przybędzie! To świadectwo dowiedzie mu ponownie, że jestem człowiekiem, którego niepodobna zastąpić. Ale jedźże prędzej, prędzej. Nie bój się, nie pozwolę ci upaść i pochwycę cię, gdy tylko stracisz równowagę.
By go jeszcze bardziej utwierdzić w mniemaniu, że jestem zupełnie lichym jeźdźcem, przybrałem najgłupszą pozycyę, zsuwałem się to na jedną, to na drugą stronę i udawałem wogóle, że tylko z największym wysiłkiem utrzymuję się na siodle. Selim wydawał rozmaite okrzyki, które skrycie sprawiały mi przyjemność, i wyrzekał ustawicznie na to, że zostawaliśmy coraz bardziej w tyle. Tamci wyprzedzili nas istotnie, a odległość zwiększała się z każdą sekundą. Tylko gruby marszałek nie mógł im nadążyć i znajdował się między nimi a nami. Widziałem już niejednego niezręcznego jeźdźca, lecz takiej figury na koniu dotąd jeszcze oczy moje nie oglądały. Po pierwsze jeździł źle, a powtóre cała jego bezkształtna postać nie była stworzona do siodła. Odpowiednio do swego ciężaru wyszukał sobie również bardzo ciężkiego konia, którego wysiłki, ażeby reszcie koni dotrzymać kroku, pobudzały mię do śmiechu. Na grzbiecie tego zwierzęcia siedziało czarne monstrum z odstającemi nogami i skurczonym korpusem. Koń podrzucał potężnie, wprawiając jeźdźca w ruch, zwany przez dobrze jeżdżących gauchów południowo-amerykańskich „el mollini llarse A la silla* t. zn. wiercić się na siodle. Murzyn starał się siedzieć w siodle jak najmocniej i zmusić konia do szybszego biegu, ale napróżno. Był to widok istotnie śmieszny.
Koniuszy i parobcy wyprzedzili nas tak bardzo, że wreszcie postanowili się zatrzymać i na nas zaczekać. Grubas dojechał do nich nieco wcześniej, niż my. On sam stękał i koń jego sapał, jakby już całe godziny gnali przez pustynię.
— Cóż to, effendi? — spytał koniuszy. — Zostałeś w tyle?
— Nie umie jeździć konno — odpowiedział Selim za mnie,
— Ależ umie dobrze. Widzieliśmy wczoraj, że poskromił naszego szpaka.
— Udało mu się to, dzięki daktylom, któremi konia nakarmił. Przynęcić konia do siebie umie, to prawda, ale jeździć nie. Gdybym się nim nie był zaopiekował, byłby z dziesięć razy kark skręcił i nogi połamał. To okropne, jeśli się musi takiemu jeźdźcowi towarzyszyć.
— Bardzo słusznie — wtrąciłem. — Ale dlatego, że to takie okropne, nie zdołasz już dłużej prawdopodobnie w mojem towarzystwie wytrzymać.
— Co ty mówisz! — zawołał. — Czyż nie wytrzymałem przy tobie? A może to ty dla mnie zostałeś w tyle? Jeśli tak, to zrób mi tę łaskę i jedź trochę prędzej!
— O nie doścignąłbyś mnie.
— O Allah! Nie było dotychczas jeźdźca, któregobym nie doścignął. Założymy się?
— Dobrze, a o co?
— Ty masz złotówki z Angli; widziałem je u ciebie. Nazywają się funtami a mają wartość przeszło stu piastrów. Czy postawisz przeciwko mnie taką złotówkę?
— A czy ty masz je także? — spytałem.
— Nie, ale mam dość piastrów, by postawić to samo. No zgoda?
— Tak. Wyjmuj pieniądze! Sto piastrów i funt angielski. Oddamy to koniuszemu, a kto zwycięży, ten dostanie od niego wszystko. Czy zgadzasz się na to?
— Zgadzam się, zupełnie się zgadzam! — rzekł, krząkając z zadowoleniem. Za kika chwil będzie blask twych pieniędy w mojej kieszeni. Jestem szybki, nie pokonany i nikt mnie nie doścignie, a ty już najmniej.
Koniuszy dostał pieniądze i zaczęliśmy jazdę. Z początku wstrzymywałem mego szpaka, ażeby Selim przez pewien czas mógł trzymać się mego boku.
— Widzisz, że wygram? — spytał z tryumiem.
— Zaraz zobaczysz coś przeciwnego. Bądź zdrów Selimie; za dwie minuty stracisz mię z oczu zupełnie.
Teraz puściłem ogierowi cugle, czego on z upragnieniem oczekiwał. Zarżał głośno, zerwał się w górę wszystkiemi czterema nogami i popędził tak, że niezbyt dobry jedździec dostałby pewnie zawrotu głowy. Nie chciałem użyć ostróg, bo dla tego szlachetnego zwierzęcia byłaby to zbyt szorstka podnieta. Szepnąłem mu tylko do ucha kilka słów zachęcających i koń zrozumiał mnie znakomicie. Towarzysze ruszyli za mną z krzykiem, lecz głosy ich słabły szybko, gdyż pustynia znikała formalnie pod kopytami mojego szpaka. Kiedy w minutę potem popatrzyłem za siebie, ujrzałem jeźdźców wielkości dzieci, kołyszących się na koniach z biegunami. Po upływie drugiej minuty wyglądali już tylko, jak małe kropki a następnie zniknęli całkiem. Teraz mogłem się już zatrzymać, wolałem jednak w pełni użyć rozkoszy jechania na takim koniu i pędziłem dalej. Zwierzę cieszyło się tak samo, jak ja. Rżało głośno od czasu do czasu z radości, a kiedy głaskałem je po szyi, wydawało głęboki głos piersiowy, którego nie jestem w stanie opisać, chociaż go znam tak dobrze. Jest to głos zachwytu. Tak jechałem ze trzy kwandranse w głąb pustyni, która wynurzała się przedemną ustawicznie na nowo, a za mną znowu niknęła i zatoczyłem na prawo wielki łuk. Należało się spodziewać, że wszyscy podążą za moim śladem i chciałem ich wystrychnąć na dudków. W pół godziny potem zrobiło się z łuku koło i wpadłem na własny trop. Poznałem po śladach kopyt, że moi towarzysze już tędy przejechali i podążyłem za nimi. Wkrótce też dostrzegłem ich przed sobą, a oni sądzili niewątpliwie, że znajdują się daleko za mną. Im bardziej się do nich zbliżałem, tem dokładniej widziałem, że starali się rozwinąć szybkość jak największą. Mimoto trzymali się razem, gdyż lepsi jeźdźcy wstrzymywali konie, by nie wyprzedzać drugich. Ponieważ całą swoją uwagę zwrócili przed siebie, nie spostrzegli mnie, dopóki nie zbliżyłem się do nich na odległość dwudziestu długości konia i nie zawołałem:
— A wy dokąd?
Usłyszawszy mój głos, spojrzeli poza siebie i zdumieli się niemało, widząc mnie za sobą. Zanim zdołali osadzić konie na miejscu, byłem pomiędzy nimi. Gruby marszałek pocił się, jak szyba w zimie i sapał jak maszyna parowa.
— Skąd przybywasz effendi, — spytał z miną tak głupią, że musiałem się roześmiać.
— Stąd — odrzekłem wskazując za siebie. — Czynię tak samo jak słońce; zapadam na zachodzie a wynurzam się na wschodzie.
— Jak to zrozumieć? Jechalibyśmy tak twoim śladem, aż na koniec świata.
— Tak daleko chyba nie, bo mój ślad byłby was odprowadził napowrót. Ale teraz widzisz co to za biegun z tego ogiera Bakarrów. Dziwię się, że koniuszy był na tyle nieostrożny, że mi na nim jeździć pozwolił.
— To ma być nieostrożność? Przeciwnie! Przez to, że go ujeździsz, uczynisz go chętnym także do noszenia mnie i baszy. k
— Całkiem słusznie, ale gdybym go tak był ukradł?
— Ukradł! — zawołał blednąc ze strachu.
— Tak, ukradł. Przypuśćmy tylko, żebym nie wrócił, cóżbyś był uczynił? Zdołałbyś mnie doścignąć?
— Nie, nie! Allah, Allah! W jakiemże znajdowałem się niebezpieczeństwie.
— Nie byłeś wcale w niebezpieczeństwie, bo ja nie jestem złodziejem. Wiedz jednak, że ten ogier warta sto tysięcy piastrów a to mogłoby w pewnych okolicznościach skusić do popełnienia kradzieży nawet rzetelnego człowieka.
— Masz słuszność, tak masz słuszność, effendi! O Allah, o święci kalifowie, cóżby się ze mną było stało, gdybyś był ukradł konia. Nie zdołałbym za niego zapłacić, a basza, którego życie niech wiecznie jaśnieje, kazałby mnie na śmierć zaćwiczyć, już zostanę przy tobie.
— Nie dokazałbyś tego, gdybym chciał zemścić się za twoją nieufność. Ale jakże tam z naszym zakładem. Któż wygrał?
— Oczywiście ty.
— No to daj mi wygrane pieniądze. Niechaj ten Selim, który nazwał siebie najśmielszym jeźdźcem pustyni, powie teraz jeszcze raz, że nie umiem jeździć konno i że bez jego opieki musiałbym kark skręcić.
Kiedy schowałem do kieszeni pieniądze, które mi koniuszy wręczył, długi Selim przybrał minę, jak gdyby spotkało go największe w świecie nieszczęście i powiedział:
— Effendi jesteś rzeką dobroci i źródłem miłosierdzia. Ty zaświadczysz o mnie, że nie mogę opiekować się tobą, jeśli niema cię przy mnie i że jestem biednym sługą, oraz pożałowania godnym niewolnikiem pana mojego Murada Nassyra.
— Sądzę, że jesteś jego i moim opiekunem.
— O nie! — zaprzeczył czemprędzej. — Jestem najuboższym człowiekiem z pomiędzy synów wszystkich szczepów i osad. Jestem jako powietrze, którego nikt nie widzi i jako zeschłe ziarnko ryżu w pustyni. Jestem najczystsze nic a jeśliby Allah zaświecił w mojej kieszeni nie znalezionoby tam nic prócz pojęcia ubóstwa. Jeden piaster to dla mnie majątek, a jego utrata skraca mi życie i osłania duszę grozą beznadziejności.
Wiedziałem zaraz po pierwszych jego słowach do czego to zmierzało, lecz udałem, że go nie rozumiem i odrzekłem:
— W takim razie dam ci dobrą radę, dzięki której zbierzesz sobie wielkie bogactwa. Zakładaj się tak często, jak tylko możesz a szczególniej z jeźdźcami. Ponieważ jesteś najśmielszym jeźdźcem swojego szczepu i nawet z chamsinem idziesz w zawody, z łatwością wygrasz każdy zakład i w krótkim czasie zostaniesz bardzo bogatym człowiekiem.
— Effendi, nie żartuj! — prosił płaczliwie. — Nie przypuszczałem, żeby dusza twoja mogła nabiegać taką złośliwością. jestem najlepszym jeźdźcem pustyni, to prawda, ale właśnie nie mam szczęścia w zakładach. Mojem przeznaczeniem, mojem kismet jest to, że zawsze przegrywam.
— W takim razie nie zakładaj się nigdy!
— Ja też nigdy nie zakładam się chętnie, ale czasem, trudno mi się wymówić. Podobnie było także tym razem. Tylko uprzejmość, poważanie i miłość, jakie dla ciebie żywię, skłoniło mnie do postawienia stu piastrów przeciwko twojemu funtowi. Nie chciałem cię obrazić, i owszem, chciałem ci okazać moje poświęcenie. Czyż będziesz teraz mniej wielkodusznym ode mnie? Czy chcesz żyć krwią ubóstwa i spożywać nędzę ubogiego? Kto pochłonie piastra żebraka, tego w piekle palą dwa razy mocniej, niż innych winowajców. Pamiętaj o tem!
— No, możesz łatwo odzyskać swoje pieniądze, jeśli się przyznasz zgodnie z prawdą, że nie jesteś stworzony na mojego obrońcę.
Był to warunek ciężki; nie chciał się ośmieszyć, a nie miał też ochoty wyrzec się pieniędzy, których zresztą nie miałem zamiaru przy sobie zatrzymać. Dlatego najpierw zapytał:
— Jeśli nie możesz mi postawić innego warunku, to przyznaję, że nie potrzebujesz mojej opieki.
— To wykręt! Musisz się przyznać, że nie jesteś człowiekiem, który mógłby się mną opiekować.
— Effendi, jesteś srogi, ale ja będę uprzejmy i spełnię twoje życzenie. Nie mogę opiekować się tobą. Czy jesteś zadowolony?
— Tak. Masz tu swoich sto piastrów i przypuszczam, że nie przyjdzie ci już nigdy ochota zakładać się ze mną.
Schował szybko pieniądze i w tej chwili przybrał inną minę, mianowicie jedną ze swoich min protekcyjnych i odpowiedział:
— O jazdę konną może już nie, zwłaszcza w tych okolicznościach, jeżeli jednak jesteś sprawiedliwy, musisz przyznać, że właściwości mojej osoby posiadają władzę nad sercami wiernych i niewiernych.
Był niepoprawny, gniewać się na niego było jednak trudno. Blaga tego człowieka nikomu nie przynosiła szkody, a była z całą jego istotą w tak ścisłym związku, że bez niej byłby może nieznośny.
Powróciliśmy do miasta, lecz nie tą samą drogą, którą wyjechaliśmy z domu, gdyż koniuszy chciał mi pokazać Tell es sirr[5], o którym twierdził, że tam znajduje się wejście do piekła.
Góry libijskie ciągnęły się długiem, ale nizkiem pasmem w poprzek linii naszego wzroku. W pewnem oddaleniu od tego łańcucha stało na równinie okrągłe wzgórze, podobne do kupy piasku. To był „Wzgórek tajemnicy“.
— Jakżeż zbadano tajemnicę, że tu znajdują się wrota piekieł? — zapytałem koniuszego.
— Nie wiem. Dowiedziałem się o tem od drugich, którzy znowu słyszeli od innych.
— Czy znana jest nazwa Tell es sirr?
— Nie wszystkim, gdyż nikt nie lubi mówić o tem miejscu. Kto o niem cośkolwiek zasłyszał mija je zdaleka. Ale ty jesteś synem wiedzy, ocaliłeś mego syna przy pomocy życiodajnego płynu i chętnie patrzysz na wszystko godne widzenia, więc zwróciłem twoją uwagę na to miejsce pustyni.
— Dziękuję ci i bezzwłocznie pojadę na szczyt tego wzgórka.
— Nie czyń tego, effendi! Jeśli szejtan[6] znajduje się właśnie w pobliżu, wysunie z ziemi pazur i wciągnie cię do piekła. Już niejeden śmiałek tam zniknął i ludzkie oko nie widziało go potem.
— Być może, ale w takim razie nie uczynił tego szatan; widocznie są tam jaskinie, do których ci ludzie powpadali.
— Nigdy tam żadnej jaskini nie widziano.
— Naturalnie, bo przysypuje je piasek pustynny. Wiatr wieje z zachodu na wschód. i pędzi nieustannie piasek w tym kierunku. W ten sposób wypełniają się szybko zagłębienia w ziemi.
— Wyjaśniasz mi to wedle twojej wiary, my jednak jesteśmy wyznawcami proroka i unikamy paszczy piekielnej. Jeśli chcesz rzeczywiście wydostać się na wzgórek, to musisz wyrzec się naszego towarzystwa. Zostaniemy na dole i zaczekamy na ciebie.
Przed nami wznosił się Tell es sirr, mały stożek piaskowy o wysokości najwyżej pięćdziesięciu łokci. Zsiedliśmy z koni i zabrałem się do wchodzenia na górę. Nie sprawiało mi to wielkiej trudności, gdyż nie był stromy, tylko piasek był taki miałki i sypki, że wchodzenie sprawiało wrażenie brodzenia w mące. By poznać to wzgórze ze wszystkich stron, nie wchodziłem po linii prostej, lecz ślimacznicą; nie odkryłem jednak nic godnego uwagi. Przybywszy na szczyt stałem w czystem piasku; dokoła mnie nie było wogóle nic, jak tylko piasek. Któż odgadnie, w jaki sposób powstała głupia wieść, jakoby tu znajdowało się wejście do piekieł. W okolicy Sijut znajdowały się grobowce, więc może i w pobliżu tego wzgórka były jakie doły grobowe. Ktoś załamał się, wpadł do wnętrza i w tej chwili wiadomość o wypadku połączono z tajemnem działaniem piekieł. Pod sobą widziałem towarzyszy, stojących nieopodal stóp wzgórka. Mój długi Selim zapomniał już widocznie o porażce otrzymanej odemnie, gdyż dosiadł konia i jął wykonywać rozmaite skoki i zwroty. Za jego przykładem poszedł także gruby marszałek, który wdrapał się na swego ciężkiego szłapaka, chcąc te same sztuki pokazać. Jak się dowiedziałem później, powstał między nimi spór, który z nich jest lepszym jeźdźcem. Domyśliłem się tego zaraz i stanąłem, by się przypatrzyć, jak tego grubas dokona.
Puścił konia stępa kilka kroków, poczem chciał go zmusić, żeby przednie nogi podniósł w górę, a na zadnich obrócił się wkoło. Koń był jednak na to za ciężki i nie miał ochoty do tak zbytecznego wysiłku. Jął się więc bronić, wyrzucać kopytami, bić niemi o ziemię i... zapadł się nagle tylnemi nogami. Rzucił się jeszcze raz, wykonał potężny skok i stanął dęba, a wtedy grubas stracił równowagę, spadł w tył i zniknął mi z Oczu, zapadłszy się w ziemię bez śladu.
Tyle zdołałem zobaczyć z mego odległego stanowiska. Pozostali ryknęli ze strachu, jak lwy i czemprędzej oddalili się z niebezpiecznego miejsca. Zbiegłem ze wzgórka już nie ślimacznicą, lecz w prostej linii, a kiedy dostałem się na dół, zawołał do mnie koniuszy:
— Widzisz, że miałem słuszność, effendi! Tu jest wejście do piekła i ono to pochłonęło marszałka. Wczorajsze zaćmienie było groźbą tego nieszczęścia.
— Słusznie, bardzo słusznie! — potwierdził Selim. — Marszałek runął do piekła i będzie się tam piekł po wszystkie wieki.
— Nie mów głupstw — zawołałem. — Nie ulega wątpliwości, że w tem miejscu znajduje się pod ziemią wydrążenie, którego powała zapadła się teraz pod ciężarem skaczącego konia. Najważniejsze teraz dla nas pytanie, czy to wydrążenie jest głębokie, czy płytkie. Jeśli to szyb, wiodący w dół pionowo, w takim razie niema dla marszałka ratunku, jeżeli jednak sztolnia pozioma, to wydobędziemy go z pewnością.
— To nie sztolnia, lecz szyb, dziura, wiodąca wprost do ognia piekielnego — twierdził koniuszy. — Marszałek przepadł. Nie ujrzymy już ani jego ciała, ani ducha.
— Duch jego nie ukazał ci się chyba nigdy. Chodźcie do otworu! Musimy go zbadać.
— Niech mnie Allah broni! Jestem wierzącym synem proroka i za żadne skarby świata nie zbliżę się do wejścia do piekieł!
— Słusznie, bardzo słusznie! — potwierdził Selim chrapliwym głosem. — Niech mnie Allah broni przed dyabłem o dziewięćdziesięciu ogonach i przed piekłem, którego płomieniom nie oprze się skóra nawet pobożnego człowieka!
— Milcz! — rzekłem gniewnie. — Mówicie o wejściu do piekieł i o ogniu piekielnym. Czy widzieliście kiedy ogień bez dymu? Gdyby tu było piekło musiałoby się dymić z otworu. Czyż tego nie pojmujesz Selimie?
Na ten argument nie znalazł odpowiedzi, a jeszcze bardziej się zakłopotał, kiedy dodałem:
— Udajesz największego bohatera pustyni, a boisz się małego otworu w ziemi. Wstydź się. Gdyby się tu piekło rzeczywiście otwarło, widzielibyśmy nietylko dym, ale nadto czulibyśmy straszliwe gorąco. Ponieważ zaś nie można zauważyć ani jednego, ani drugiego, przeto nie tylko ośmieszacie się swym niepotrzebnym strachem, ale co więcej, narażacie marszałka na śmierć. Prawdopodobnie będziemy go mogli wydobyć, jeżeli się raźno do roboty weźmiemy, jeżeli jednak będziemy zwlekali, spadnie wina jego śmierci na nasze sumienie. Nie bądźcie więc tchórzami i chodźcie za mną!
Mówiąc to, zbliżyłem się do miejsca wypadku, a także oni, zawstydzeni, nabrali nieco odwagi i szli za mną. Zatrzymałem się w dwułokciowej odległości od brzegu otworu i pochyliłem się naprzód, by spojrzeć w głąb piaszczystego lejka. Chcąc go zbadać dokładniej, postąpiłem naprzód jeszcze o jeden krok, kiedy nagle grunt mi się pod nogami obsunął tak, że zaledwie miałem czas odskoczyć wstecz. Piasek, na którym stałem, wpadł w głąb otworu.
Towarzysze moi zrejterowali czemprędzej, a Selim zawołał do mnie:
— Wracaj, wracaj, effendi! Nie wiele brakowało, a i ciebie byłoby piekło porwało. To naprawdę piekło a może ten jego oddział, w którym dusze niewiernych drżeć muszą na wiecznym mrozie. Tam niema dymu. Odmówmy świętą fathę, a potem wracajmy do domu, aby wielbić Allaha za to, że i my nie zapadliśmy się pod ziemię.
Poszli do koni, wyprzedziłem ich jednak, wydobyłem rewolwer i zagroziłem:
— Na waszego proroka i na wszystkich kalifów przysięgam, że zastrzelę tego, który wsiądzie na konia. Nie żartujcie i posłuchajcie mię chwilę!
Groźba moja przestraszyła ich tak samo, jak myśl o piekle; cofnęli się, a koniuszy odrzekł:
— Effendi, czy chcesz zostać mordercą tego, który cię gości u siebie? Dziwi mię to bardzo, zresztą posłucham, co powiesz.
Te długie rokowania i wahania mogły się fatalnie odbić na nieszczęśliwym murzynie, sam jeden jednak nie mogłem się wziąć do akcyi ratunkowej. Potrzebowałem ich do pomocy i musiałem ich za wszelką cenę do współdziałania nakłonić.
— Zdejmijcie z koni cugle i wszystkie rzemienie — zawołałem. — Gdy je razem pospinamy i powiążemy będziemy mieli to, czego mi potrzeba.
Zabrali się natychmiast do pracy, nie przedstawiającej żadnego niebezpieczeństwa i niebawem powstał z rzemieni dostatecznie długi pas, którego jednym końcem przewiązałem siebie, a drugi mieli oni trzymać, asekurując mię na wypadek, gdyby się ziemia podemną zapadła. Zbliżyliśmy się znowu do otworu. Pomocnicy moi stanęli we wskazanem oddaleniu, ja zaś położyłem się na ziemi i poczołgałem się w podobny sposób, jak się to czyni przy ratowaniu kogoś, kto się załamał na lodzie. lm bardziej zbliżałem się do otworu, tem ostrożniej posuwałem się naprzód, a towarzysze puszczali rzemień przez ręce w ten sposób, że był wciąż naprężony. Głowa moja była jeszcze na stopę oddalona od brzegu, kiedy przeciwległa krawędź obsunęła się i wpadła w głąb otworu. Wydawało mi się, że słyszę dochodzące z głębi charczenie, czy też chrząkanie. Posunąłem się więc jeszcze trochę naprzód i spojrzałem na dół. To, co ujrzałem, zaskoczyło mnie niespodzianie.
Jama miała mniej więcej cztery łokcie głębokości. Dolne jej ściany były zbudowane z czarnych cegieł nilowych, górne zaś z piasku. Zauważyłem też, że jama ku dołowi znacznie się rozszerzała. Ciemne dolne ściany podobne były do wnętrza wielkiego czworobocznego komina, zamkniętego od góry sklepieniem, nad którym z biegiem czasu osiadła gruba warstwa piasku. Zwietrzałe ceglane sklepienie rozluźniło się teraz pod jego naciskiem i poddało się uderzeniom kopyt ciężkiego konia i zapadło się do środka. Na dnie jamy zobaczyłem korpus grubasa, zasypanego piaskiem aż po pas; ręce miał złożone, a oczy zamknięte. Nie zabił się, gdyż z grubych ust jego wydobywały się owe stękające westchnienia. Teraz chodziło przedewszystkiem o to, jak daleko w głąb prowadził szyb z czarnych cegieł. Leżałem w każdym razie nad budowlą staroegipską, nad którą z biegiem stuleci nagromadziło się tyle piasku, że zniknęła pod nim zupełnie. Pagórek, na którym byłem poprzednio, musiał być także częścią i to może istotną, tej budowli. Trudno mi było odgadnąć, jaka była prawdziwa głębokość szybu. Mogła być przecież nawet bardzo wielka, a jeżeliby tak było istotnie, to piasek, w którym grubas utkwił, widocznie wstrzymał się na jakiejś zaporze; gdyby ta opadła, musiałby marszałek runąć w otchłań. W każdym razie ratunek jego nie był rzeczą bezpieczną. Ponieważ stękał, a jednak się nie poruszał, przypuszczałem, że jest ranny, i nieprzytomny. Głośno na niego zawołałem i usłyszałem w odpowiedzi tylko głuche stęknięcie. Powtórzyłem wołanie i wtedy odpowiedział mi cichym złamanym głosem:
— Tu jestem, Asraelu!
Uważał mnie zatem za anioła śmierci.
— Kapu kiahaja! — ryknąłem na dół. — Otwórzże oczy i rozejrzyj się dokoła.
— Nie mogę — odpowiedział teraz wyraźniej, — bo jestem umarły.
— I umarli otworzą oczy po zmartwychwstaniu. Spróbuj tylko!
Otworzył oczy, spojrzał przed siebie i zobaczył czarną ścianę muru.
— Popatrz w górę! — rozkazałem mu..
Usłuchał, podniósł głowę i mnie w górze zobaczył.
— To ty, effendi? — zapytał głosem osłabłym. — A zatem jestem w piekle! O Allah, Allah, Allah!
— Dlaczego w piekle?
— Bo chrześcijanin nie może wnijść do nieba, tylko do piekła. Ponieważ ty jesteś przy mnie, więc jesteśmy w piekle.
Trudno było walczyć z urojeniami marszałka, które tak utrudniały i opóźniały jego ratunek. Na szczęście przyszło mi na myśl, że jeżeli o głodzie mu wspomnę, zdołam go może do zupełnej przytomności przywrócić. Rzekłem więc bez namysłu:
— Tak, jesteśmy w piekle, lecz wpadłeś tylko w małą piekielną jamę. Gdy cię wydobędziemy, pojedziemy do Sijut i spożyjemy obiad, bo jestem bardzo głodny.
— Ja także — odrzekł zelektryzowany. Twarz jego przybrała całkiem inny wyraz, oczy rozwarły mu się szerzej, niż przedtem, a spojrzenie, które teraz rzucił w moją stronę, było badawcze i jasne.
— A więc się spieszmy! — mówiłem dalej. — Nie jesteś ranny?
— Nie, skoro nie umarłem.
— Nie ośmieszaj się! Żyjesz. Gdzie masz nogi? Stoisz w piasku, czy siedzisz?
Od położenia nóg zależało bardzo wiele. Jeśli siedział, to szyb był płytki, jeśli zaś stał pionowo, to tkwił w piasku ponad otchłanią.
— Siedzę na podłodze ceglanej — odpowiedział ku mojej radości.
Wiadomość ta dodała mi otuchy. Grubas siedział na poziomym kurytarzu podziemnym, a prostopadła i czworokątna dziura, którą wpadł do środka, służyła prawdopodobnie do wentylacyi.
— Wstawaj! — rozkazałem mu. — Przyjdzie ci to z łatwością, gdyż piasek nie przysypał cię głęboko.
Był posłuszny, nie poszło mu to jednak tak łatwo, jakem się spodziewał. Przeszkadzała mu ciasnota i ciężar ciała. Po kilku wysiłkach zdołał wkońcu powstać i wtedy mogłem spuszczoną na dół ręką dotknąć jego głowy. Zauważyłem przytem, że moja piaskowa podstawa jest dość silna, a zesunęła się tylko jej część rozluźniona. Grubas westchnął głęboko i zawołał:
— O Allah, o nieba, o Mahomecie, więc nie umarłem naprawdę? Żyję, pojadę do domu i zjem jagnię! Effendi! Widzę tylko ciebie; gdzie tamci?
— Stoją za mną i zobaczysz ich wkrótce. Czy umiesz piąć się po sznurze?
— Nie. Czyż masz mnie za kota?
— Więc zejdę na dół, żeby cię podnieść.
— A jakże ciebie potem wydobędziemy?
— Wyspinam się po rzemieniu. Zaczekaj tylko chwilę.

Wstałem i poszedłem do tamtych. Kiedy opowiedziałem im wszystko, wzrosła ich odwaga i poszli za mną nad dziurę. Złożyłem pas rzemienny we dwoje, kazałem trzymać mocno jeden koniec, a drugi spuściłem do jamy i sam się po nim zsunąłem. Kiedy stanąłem obok grubasa, wypełniliśmy całe miejsce tak szczelnie, że zaledwie mogliśmy się poruszać. Niemało też miałem trudu z upięciem rzemieni dokoła jego piersi.
Tom XIV.
Pociągnęli tak silnie, że przewrócił się kilka razy.

Weszliśmy teraz w najtrudniejsze stadyum przedsięwzięcia. Trzeba było wydobyć na górę tego ciężkiego człowieka, a nie wystarczało ciągnąć, bo pasek mógł się poddać i zasypać nas potem. Musiałem go podnieść, ale jak tu tego dokonać, skoro zaledwie mogłem się poruszać? Jeden tylko znalazłem sposób wykonania tego zamiaru. Kazałem grubasowi, za którym stałem, rozstawić nogi tak szeroko, jak tylko mógł, a kiedy to polecenie wykonał, osunąłem się zwolna, by między niemi na piasku usiąść. Podłożyłem moje barki pod niego i podczas kiedy tamci ciągnęli, podnosiłem się w tem samem tempie, opierając się rękami i łokciami o ścianę. Była to ciężka i niezbyt przyjemna część pracy. Stojący na górze ludzie byli w ustawicznej trwodze, aby się ziemia pod nimi nie zapadła. Trwoga ta paraliżowała ich wysiłki i z tego powodu miałem do pokonania największą część ciężaru tego olbrzymiego cielska. Kiedy się wkońcu wyprostowałem zupełnie, wynurzył się z otworu korpus jego o tyle, że wystarczyło już tylko jedno silne szarpnięcie, aby murzyn znalazł się między nimi. Szarpnęli też tak silnie, że przewrócił kilka kozłów, aż legł spokojnie i zaczął stękać. Stało się to na moje polecenie, gdyż przy powolnem przeciąganiu tego bezkształtnego kolosa przez otwór lochu, byłbym narażony na zasypanie. Po kilku chwilach spuszczono mi rzemienie, po których wywindowałem się na górę, nie troszcząc się o to, czy ściany i krawędzie jamy załamią się pod moim ciężarem, czy nie. Wydostałem się na świat w chwili, kiedy właśnie przyszedł grubas do siebie po gwałtownem szarpnięciu. Usiadł na piasku, obmacał brzuch i nogi, by się przekonać, czy jakich uszkodzeń nie doznał, a kiedy upewnił się o całości swego korpusu, ukląkł, zwrócił się twarzą do Mekki i odmówił świętą fathę, pierwszą surę koranu. Potem dopiero podniósł się całkiem, przystąpił do mnie, ujął mnie za ręce i powiedział:
— Effendi, byłem już w piekle i znów widzę niebo; nie żyłem już i znowu ożyłem. Tobie mam to do zawdzięczenia.
— Effendi, czy zauważyłeś, jak silnie trzymałem rzemienie, kiedy na nich wisiałeś? — wtrącił nagle Selim. Tamci chcieli już puścić i byłbyś runął w głąb, aby już nigdy stamtąd nie wrócić, gdyby nie moje poświęcenie. Mnie to zawdzięczasz, że światło dzienne oglądasz. Jesteś więc chyba przekonany, że jestem silnym opiekunem i potężnym obrońcą!
— Jestem przekonany! — odrzekłem i odwróciłem się od niego z uśmiechem.
Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy do miasta. Marszałek prosił nas, żebyśmy milczeli o tem, co się stało. Obawiał się, że cześć jego ucierpiałaby na tem, gdyby szczegóły o przygodzie dostały się do wiadomości publicznej. Z obiadu byliśmy zadowoleni. Koniuszy i ja musieliśmy go spożyć u marszałka i muszę przyznać, że podano nam tyle, że trzydzieści osób mogło się najeść do syta. Szczerość jednak każe mi wyznać, że wszystkie zalety owej uczty ograniczały się wyłącznie do obfitości potraw.
Bawił mnie przytem widok Selima. U Murada Nassyra nie było mu wolno siadać przy stole, a tutaj był gościem, któremu usługiwano. Oblicze jego błyszczało rozkoszą i tłuszczem baranim, a on sam rozpływał się w grzecznościach. Opowiadał swoje przygody i wyliczał nam na palcach swoje zalety. Słowem znajdował się w swoim żywiole i bawił nas dzięki temu tak wspaniale, że zasiedzieliśmy się aż do wieczora. Grubas zjadł przez ten czas tyle, że tylko z trudem mógł wykonać przepisane przeze mnie pokłony.
Zamiar mój, ażeby popołudniu zwiedzić jaskinię krokodylą w Moabdah, spełznął na niczem, musiałem go z konieczności odłożyć do jutra. Marszałek przyrzekł mi, że zarządzi odpowiednie do tej wycieczki przygotowania, usnąłem więc w błogiej nadziei, że nazajutrz zobaczę cmentarz krokodyli, zabalzamowanych przed dwoma lub trzema tysiącami lat.




  1. Chirurg.
  2. Koniuszy.
  3. Czystej krwi.
  4. Hejże szpaku!
  5. Wzgórek tajemnicy.
  6. Szatan.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.