Przejdź do zawartości

Wściekłe psy/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXII.

Smutne były w tym roku Wielkanocne Święta, smutne i głodne. Tylko nieliczni bogacze wyjątkowo mogli sobie pozwolić na tradycyjny „kulicz“ i „paschę“. Biedne, małe i niepozorne „baby“, upieczone z wyskrobków dawnych dostatków, okryte serwetami, niesiono do cerkwi ukradkiem, aby nie budzić zawiści i mściwej zazdrości biedniejszych — a zdarzało się, że głodni czy źli ludzie napadali na niosących je i zabierali nawet te nędzne bułki. Podczas nabożeństwa nocnego mdleli ludzie, osłabieni postami zbyt wyczerpującemi przy niedostatecznem odżywianiu się. Żałobnie i pokutnie brzmiały dzwony, zwiastujące Zmartwychwstanie Umęczonego, a cierpienia Jego stały się ludziom zrozumialsze i bliższe.
Zaucha przegłodował święta wraz ze swym poczciwym towarzyszem. Chrobak, wygrzebawszy gdzieś trochę mąki żytniej, próbował zrobić z niej kluski, w rezultacie jednak ugotował szarą bryłę kwaskowatego, zlepionego ciasta, zresztą od dłuższego już czasu żyli obaj herbatą, kapustą i odrobiną chleba.
W Wielką Sobotę Zaucha, który cały dzień nie wychodził z domu, zapragnął przejść się nad wieczorem, ale gdy stanął przed bramą, przerażenie go ogarnęło, tak strasznie pusta, cicha i martwa była ulica, zwykle ożywiona i pełna wrzawy. Dzień był jeszcze jasny, zdawało się — trupio blady. Domy stały milczące, skostniałe, zamarłe, okna zimno połyskiwały odblaskiem szarego nieba, perspektywa ulicy zaostrzyła się jakoś i wyciągnęła, jak nos u konającego, nawet bruk, ten cierpliwy, wiecznie deptany bruk, zdawał się być wyziębły i cichy, jak gdyby przez długie wieki już nie rozbrzmiewał odgłosami kroków ludzkich. Było tak pusto, że Zaucha wprost bał się iść; niezdecydowany, zdumiony i do głębi przejęty tą martwotą i głuchą ciszą, stał przed hotelem, czekając, co dalej będzie.
Zdaleka zaturkotała dorożka i wkrótce w ostrem przecięciu perspektywy, w ognisku, w którem zbiegały się, jak promienie, proste linje ulicy, pokazała się, podobna zdala do wielkiego pająka w środku sieci. W tej chwili od ciemnej ściany jednego domu oderwały się dwa cienie, cicho biegnąc: Dwaj chłopi w łapciach, w guniach brunatnych i w „papachach“ wojskowych na długowłosych głowach. Jeden z nich, szeroko rozkrzyżowawszy ramiona, ukląkł na środku ulicy przed nadjeżdżającą dorożką, drugi podbiegł ku niej, wskoczył na stopień i zdjąwszy „papachę“, prosił o jałmużnę. Ktoś, siedzący w dorożce, z widoczną trwogą wyjął z kieszeni papierek i rzucił go chłopom. A potem ulica znowu ścichła i opustoszała, a dwa cicho stąpające cienie powędrowały dalej wzdłuż ścian.
Zaucha wrócił do hotelu.
Przez dwa dni prawie nie wychodzili. Nie było dokąd, nie było poco.
Niwiński gdzieś przepadł.
Ktoś go wprawdzie widział w Moskwie, ale w „Kole Pań“ się nie pokazywał, a jeśli był, krył się widocznie. Raz Zausze zdawało się, że widział go wieczorem na podwórzu „osobniaka“ Popiołki. Zaglądnął tam z nudów i na podwórzu, w ciemnościach otarł się o jakiś olbrzymi cień. Zdawało mu się, że to był Niwiński i byłby przysiągł, że widział jego głowę w świetle okienka odźwiernego. Pobiegł nawet za nim, ale z powodu obostrzenia formalności nie odrazu mógł się wydostać i kiedy stanął na ulicy, nikogo już nie było. Wrócił, chcąc wybadać Popiołkę, nie zastał go jednak. Tak mu przynajmniej powiedziano.
Powoli, ostrożnie wtajemniczył w swój sekret Chrobaka. Źródła mu nie podał, ale opowiedział, co mu było wiadomo. Entuzjastycznie rozwodził się nad romantycznością całej akcji, przedstawiał ją w jak najkorzystniejszem świetle, nieledwie kusił. Chrobak słuchał z żywem zajęciem, głęboko zamyślony, z pionową zmarszczką na czole. Zapytywał o szczegóły. Podobało mu się, chwalił, ale równocześnie kiwał głową z bezgranicznym podziwem.
— Jabym czegoś podobnego nie potrafił! — przyznawał się szczerze. — Nie znam kraju, ludzi, języka, ich sposobu myślenia, ich podstępów... Wleciałbym, jak mucha w sieć...
— Pomyśl, że jednak młodzi chłopcy nie boją się i lecą w te sieci — przemawiał Zaucha do sumienia jemu i sobie zarazem.
— To niedobrze! Tragiczna konieczność może, ale dobrze to nie jest. Do tej roboty potrzebni są specjalni ludzie... Ja nie potrafiłbym... Poprostu, nie miałbym wiary we własne siły... Nieswojo się tu czuję...
— Nikt się tu swojo nie czuje!
— Słuchaj, Zaucha, nie można nikogo zmuszać, żeby się stał naprzykład, napowietrzem akrobatycznym... te, chciałem powiedzieć, akrobatą napowietrznym...
Zaucha zarzucał mu słabość, nawet tchórzostwo, w gruncie rzeczy jednak czuł, że myśli tak samo, jak Chrobak. Absolutnie nie palił się do tej roboty.
— Może nas poprostu Rosja zanadto już zmęczyła? — mówił.
— Może być. Ja, przyznam się, nie myślę o niczem innem, jak tylko o wyjeździe. Niema gadania, nostalgja jest chorobą nerwową. Może niekoniecznie potrzebny jest zaraz powrót do kraju, ale bodaj zmiana klimatu...
Jednej nocy Zaucha miał okropny sen.
Śniło mu się, że potwór o twarzy Agnes pochylił się nad nim, owinął kilkakrotnie dokoła jego ciała ramiona długie, ruchliwe i potężne jak pytony i porwawszy go, uniósł w przestrzeń ciemną i czarną. Niósł długo, aż wreszcie ofiara straciła oddech — i Zaucha zbudził się, zlany potem.
Leżał przez chwilę nieruchomo, zwolna przychodząc do przytomności. Chociaż w pokoju było zupełnie ciemno i cicho, po jakimś czasie uczuł, że Chrobak nie śpi.
— August, ty śpisz? — zawołał zcicha.
— Nie.
— Sen mnie zbudził bardzo nieprzyjemny.
— Ja też miałem przykry sen.
— Słuchaj-no, August! Wiesz co? Tak dalej nie może być... To do niczego nie doprowadzi. Nie mamy tu co robić.
— A nie mamy.
— Wojska niema.
— No, Haller na Ukrainie...
— Za daleko. Nie puszczą nas tam. Rozstrzelają po drodze.
— A drudzy jeżdżą.
— Niech jeżdżą.
— A jednak — niema innego wyjścia. Trzeba się bić. Zrozumiej, dla nas jest tylko front! Nie jesteśmy gorsi od bolszewików. Tak, siedząc tu, zmarniejemy.
— Jestem tego samego zdania. Dokończyła mnie historja z tym rozstrzelanym statkiem. Mój Boże, jeśli tam Jania była...
— Nie bądź głupi! Pan Bóg wprawdzie nie nazbyt na nas łaskaw, ale może nie będzie okrutny.
Zaucha wysunął się z pod kołdry i usiadł na łóżku Chrobaka.
— Słuchaj, ja mam myśl! Wszystko będzie dobrze! Ryzykowna trochę sprawa, ale możliwa. Tylko nie gadaj głośno, bo tu może kto podsłuchuje. Marynarzy pełno w hotelu.
— Co jest? — szeptał w ciemnościach Chrobak.
— Pojedziemy do Francji. Tam podobno jest jakaś dywizja. Front ciężki — prawda, ale jeśli przyjdzie zginąć, to przynajmniej między porządnymi ludźmi i za naszą własną sprawę.
— Jakże pojedziesz? Pieniędzy dużo potrzeba!
— Albo i nie. Ja tu przyjechałem z Kijowa za darmo. Zresztą — od znajomego do znajomego będziemy chodzili, prosili, pożyczali, naciągali, posprzedajemy wszystko, zgłosimy się do wojskowej misji francuskiej, a nie — to pojedziemy sami na Murman i może się tam na jaki statek dostaniemy, albo się przekradniemy do Szwecji...
— W Szwecji bardzo drogo...
— Dla tych, którzy mają pieniądze. Takie dziady, jak my, muszą wszystko dostać za darmo. Goło mi nie pozwolą chodzić, więc muszą mnie ubrać.
— Przecie można coś robić na świecie, naprzykład marjonetki —
— Albo ulice zamiatać! Bardzo miłe zajęcie!
— Czekajno! To jest myśl!
Chrobak zapalił świecę, wstał i zaczął boso uganiać po pokoju.
— Zaucha, to myśl! Jechać! Oczywiście — jechać! Proste, jak jajo Kolumba! Bliżej!
A naraz stanął.
— A dlaczegobyśmy nie mieli do Archangielska jechać?
— Sojuszników tam niema. Do Szwecji też dalej. Z Murmanu, bodaj piechotą wędrując, trafisz wreszcie do jakichś przyzwoitych Lapończyków... Jak pójdziesz z Archangielska, to cię po drodze żydzi złapią...
— Piechotą? A co będziesz jadł?
— Na raki będę chodził do oceanu Lodowatego. Wszystko jedno. Wkrótce wiosna. Najlepszy czas. Jeśli co — w najgorszym wypadku — na jesień będziemy w Szwecji...
— Piechotą? Nie, nie potrzeba. Pojedziemy. Trzeba u Francuzów pokołatać. Widzisz, te największe rzeczy są zwykle najłatwiejsze. I jest jeszcze jedna tajemnica na świecie. Portek nigdy nikt ci nie da, ale frak, a już zwłaszcza mundur — każdy. A do munduru należy jeszcze i płaszcz i buty i to futerko i te papierosy i ten jakiś wikt, żołd... Dobra jest. Jedziemy do Francji. Zaraz po świętach lecę do misji francuskiej...
Zaucha uciekł pod swą cienką kołdrę, a teraz znów Chrobak przysiadł na jego łóżko i mówił, dzwoniąc z zimna zębami:
— Pojedziemy, żeby nie wiedzieć co! Francuzi przyjąć nas muszą. A jeśli nie — żebyśmy mieli przez Chiny piechotą iść, pójdziemy. Poza granicami Rosji wszędzie ludzie żyją.
Po świętach czem prędzej udali się do misji francuskiej.
Odesłano ich do porucznika Pascala.
Młody, przysadkowaty Francuz z nieuprzejmą, urzędową miną i zimnym, obojętnym wyrazem szarych oczu, przyjął ich chłodno i z rezerwą. Sam w niczem pośredniczyć nie chciał, informacje dawał skąpe i ogólnikowe. Trzeba było mieć rekomendacje od pewnej instytucji, od pewnego komitetu.
— Zniechęcić nas Francuz chce! — rzekł Zaucha, gdy wyszli na ulicę.
— Nie zniechęci! — odparł Chrobak. — A może boi się? Może sądzi, że jesteśmy prowokatorami?
Teraz trzeba się było starać o wymagane polecenia, co też nie przychodziło tak łatwo. Musieli szukać kompetentnego „dostojnika”. Szukali. W normalnych warunkach takie „wydeptywanie ścieżek” byłoby co najwyżej nudne, teraz jednak wymagało faktycznie niemałej energji. Chodzenie o głodzie po ogromnej i rozrzuconej Moskwie męczyło i wywoływało głód, którego nie było czem zaspokoić. Budziła się wciąż podniecona drażliwość i skłonność do kłótni. Zauważywszy to Zaucha, wziął się ostro „za pysk”. Nie narzekał, nie jęczał, bez skrzywienia łaził cierpliwie, gdzie mu kazano, ale Chrobak nie panował nad sobą, narzekał, wygadywał, aż wreszcie pewnego poranku, mając na śniadanie za całe pożywienie znów czystą herbatę bez cukru, rozpłakał się.
— August, wstydź się, jak można — mitygował go Zaucha, z żalem patrząc na tego wielkiego chłopa, chlipiącego nosem jak dziecko. — Teraz właśnie musisz się zdobyć na siłę i wytrzymałość!
— Ja już nie mogę! — skarżył się Chrobak. — Ja nigdy nie byłem taki głodny.
Istotnie — wychudła jego jasna twarz stała się popielata.
— Więc nie pójdziesz ze mną?
— Pójdę.
— I pamiętaj: Głowa do góry, mina wesoła, dowcipny bądź! Tam dziadów nie potrzebują, lecz mężczyzn.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.