Przejdź do zawartości

Wściekłe psy/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Zaucha był zły.
Miał się spotkać w „Kole Pań “ z Chrobakiem, ale Chrobaka oczywiście nie było. Co gorsza, „stół ich“ obsiedli jacyś nieznajomi. Wprawiło to Zauchę w zły humor, raz dlatego, że lubił szybką i życzliwą obsługę panny Ewci, powtóre iż, będąc biednie ubrany, nierad szwendał się po salach, między ludźmi, przyglądającymi się ciekawie dziwolągom nędzy. Że zaś przytem miał krótki wzrok i często nie kłaniał się znajomym, kłaniając się zato niepotrzebnie nisko nieznajomym, więc błąkał się od stołu do stołu, zmieszany i zażenowany, rumieniąc się i klnąc w duchu Chrobaka.
Wtem ktoś położył mu dłoń na ramieniu.
— Cóż to, panie Józefie, nie poznaje pan starych znajomych? — mówił za jego plecami dźwięczny, tenorowy głos, jakby nieco chrypką stłumiony.
Zaucha odwrócił się.
Stał przed nim dawny znajomy z Kijowa, jeszcze z początków emigracji, pan Seweryn Piotrowski, człowiek bardzo miły, zawsze elegancki, wykwintny, wyświeżony, piękny i młody, mimo że siwizna przyprószyła już jego jasne włosy. Ściskając dłoń Zauchy, mówił z właściwym sobie, nieopisanie czarującym uśmiechem:
— Wołałem na pana i wołałem, ale dowołać się nie mogłem. Czyżby mnie pan Zaucha znać nie chciał? — pomyślałem. — A nie, na to nie pozwolę. Więc wstałem i — aresztowałem pana. A pan pewnie myślał, że komisarz bolszewicki.
— Pan wie, że nie dowidzę! — tłumaczył się Zaucha, ucieszony spotkaniem i patrząc serdecznie w uśmiechnięte, śliczne, zielone oczy Piotrowskiego. — Co za niespodzianka! Mój Boże, takeśmy wtenczas narzekali w Kijowie, a jakie to miłe czasy były! Pan sam?
— Z żoną. Może się pan do nas przysiądzie. Prosimy bardzo. Jadamy zwykle w „Empirze“, ale dziś pani moja uparła się koniecznie iść do „Koła Pań“. Źle tu wprawdzie dają jeść, zato znajomego łatwiej spotkać. Proszę, tam siedzimy, pod oknem.
Mimo że Zausze obecność damy niezbyt była na rękę, ustąpił, raz dlatego, że naprawdę lubił Piotrowskiego, powtóre, ponieważ zauważył, że on się denerwuje, stojąc w przejściu i potrącany wciąż przez ludzi, za którymi się nawet, jakby niespokojnie, oglądał. Chcąc nie iść, trzebaby się albo natychmiast pożegnać, co nie wypadało, albo umówić się o rendez-vous.
Tymczasem Piotrowski miękkim, serdecznym ruchem ujął go pod ramię i przeciskając się między stołami, poprowadził ku stolikowi.
— Właśnie jedno miejsce jest wolne, jakby czekało na pana! — wesoło zapraszała młoda kobieta, podając mu rękę.
Tu stała się z Zauchą rzecz dziwna.
Pani Piotrowska siedziała tyłem do okna, a szerokie skrzydła kapelusza rzucały na jej twarz taki cień, że Zaucha w pierwszej chwili nie dojrzał jej. Mimo to doznał czegoś w rodzaju olśnienia. Sam dźwięk głosu wywołał w jego duszy wizję czegoś wprost przepięknego. Przypomniał sobie tę twarz, o której świadomie nigdy nie myślał. Byłby ją sobie przypomniał nawet, gdyby ją widział po raz pierwszy w życiu. Są bowiem twarze, z których wspomnieniem człowiek się rodzi.
Bez zastanowienia się pochylił się i musnął wargami iskrzące na drobnych palcach ostre i zimne brylanty.
W sekundę później uświadomił sobie tę twarz przecudną, jakby we snach tylko widywaną, czystą, niebiańską i słodką, różową twarz uśmiechniętej bardzo łaskawej bogini greckiej, miłosną a dziewiczą, opromienioną złotemi włosami i śmiejącą się nieodgadnionym agatem ócz.
Teraz dopiero Zaucha zmieszał się, zwłaszcza gdy Piotrowski przedstawił go drugiej damie, drobnej, smagłej, z dwojgiem czarnych oczu, ognistych, świdrujących.
— Proszę, czyżby się pan nas zląkł? — łagodnie uśmiechnęła się do niego pani Piotrowska.
— To wrażenie, jakie wywiera piękność pani — rzekła po rosyjsku czarna dama. — Lubię patrzeć, jak mężczyźni, zbliżający się do pani Luty, gasną olśnieni.
Mówiła głosem bardzo głębokim, dźwięcznym, typowo rosyjskim kontr-altem.
— Pani Agnes jest Rosjanką, ale rozumie po polsku — objaśnił pan Piotrowski.
— Piękność pani Luty — rzekł Zaucha, przyszedłszy do siebie — nie należy do tych, które przerażają lub niepokoją. Jest to piękność dobra, jasna, powiedziałbym — orzeźwiająca i dodająca odwagi.
— A zatem czemu się pan tak zmieszał? — zaskoczyła go nagłem pytaniem czarna dama, nieustannie wpatrując się w jego twarz.
Spojrzał na nią z pewnem zdziwieniem. Zgrabna i drobna, obciśnięta czarną, jedwabną suknią, była ładna, ale nie spodobały mu się jej prawie zrośnięte, nadzwyczaj grube, czarne brwi nad świecącemi oczami, gęstym puszkiem ocienione szkarłatne usta i twarz bronzowa, modelowana wprawdzie delikatnie lecz twarda, jakby wszystko wiedząca, zuchwała. Był pewien, że niema tak grubego słowa, któreby się nie zmieściło w tych zmysłowych wargach.
— Czemu się zmieszałem? — mówił, z namysłem i jakby ostrożnie odpowiadając na zadane sobie pytanie. — Nie wiem. Zdziczałem trochę, stałem się nerwowy.
— Rewolucja źle na pana wpływa? — z cieniem szyderstwa w głosie badała wciąż czarna dama.
— Na kogoż wpływa dobrze, moja droga Agnes! — z łagodnym wyrzutem zwróciła się do niej pani Piotrowska.
— Agnes! — jakby ironicznie powtórzył Zaucha.
— Dziwi pana moje imię! — roześmiała się. — No tak, nie jestem jagniątkiem. „Bagheerą“ nazywa mnie Balmont, a „Begheera“ to czarna pantera z „Dżungli“ Kiplinga.
— Pani Agnes, jako znakomita deklamatorka, ceniona jest bardzo przez poetów — mówił pan Piotrowski.
— Podobam mu się — pochwaliła się Agnes. — Lubi gorący blask moich oczu i moje ciepłe usta... Mówi, że mają posmak żywej krwi, że śpiewają pocałunki... Dlaczego nie jego obrano królem poetów, lecz Siewierjanina, nie rozumiem. Ja wolę Balmonta... On ma twarz młodego boga, genjalną...
— No i tak, kochany panie Józefie! — poklepał Piotrowski Zauchę poufale po ręce. — Znowu się spotykamy — tym razem w Moskwie.
— A państwo dawno już tu?
— O, dawno, kilka miesięcy... Podróżowaliśmy trochę, zimę spędzamy w Moskwie...
Zaucha uśmiechnął się.
— Szczęśliwy, kto dziś w ten sposób może mówić! Domyślam się z tego, że interesy idą nieźle, miljoniki jeszcze się nie rozleciały...
Teraz znowu pan Piotrowski uśmiechnął się z miłem zakłopotaniem.
— O, miljoniki! Wkońcu — robi się, co można. Z pustemi rękami do skołatanej ojczyzny wracać nie wolno. Trzeba jeszcze coś przywieźć ze świata.
Szczerzył w uśmiechu równe, białe zęby, drobne, ostre, drapieżne.
— Jakże zdrowie? — zagadnął Zaucha Piotrowskiego. — Wygląda pan dobrze, gładko, rumieńczyki piękne, zmarszczek żadnych niema...
— Jestem zdrów, jak pan widzi.
— A „Wawel?“ — dodał Zaucha ze znaczącym uśmiechem.
Piotrowski zaczerwienił się trochę i mrugnął filuternie jednem okiem.
— Cóż „Wawel!“ — odpowiedział dwuznacznie. — „Wawel” jest świątynią, dokąd się chodzi czasem dla uspokojenia i pokrzepienia znużonych nerwów. Stąd jednak daleko do... niezdrowej bigoterji...
— O czem panowie mówicie? — wmieszała się do rozmowy pani Luta.
— O morfinie. Pan Zaucha pytał, czy jeszcze używam... Powiedziałem oczywiście, że nie...
Cień przebiegł po twarzy młodej kobiety.
— Nie „jeszcze”, ale znów! — rzekła smutno.
— No, takie czasy! To trudno! W każdym razie nie zażywam jeszcze kokainy. A cóż pan na przejście Hallera do bolszewików? Pójdzie na służbę do Lenina?
— To Haller z tą brygadą przeszedł na rosyjską stronę? — zdziwił się Zaucha. — Pierwsze słyszę! Pułkownik Haller? Pan to wie na pewno?
— Ja nigdy nie blaguję.
— No, jeśli to Haller, to znaczy, że w Austrji porządnie już trzeszczy! — kiwał głową. — Gotowo jeszcze z tego coś być.
Zaczęła się rozmowa polityczna. Piotrowski rozgadał się — i paplał. Wygadywał niesłychane historje. Ten człowiek, znany z niezwykłego sprytu w interesach, zupełnie nie orjentował się w polityce do tego stopnia, iż Zaucha podejrzewał, że go to wszystko nigdy nic nie obchodziło. Słuchał jednak — bo co miał robić? Raz, drugi czemuś zaprzeczył — i było jeszcze gorzej, bo Piotrowski dowodził szeroko, odbiegał od przedmiotu. Trzeba mu się było dać wygadać. Ale coś — nie było w tem sensu.
— Czy ja tak zmądrzałem, czy on zgłupiał? — myślał Zaucha.
Coś go zaczęło denerwować.
W pewnej chwili zauważył, że Piotrowski tak się zapatrzył w okno, że prawie nie wiedział, co mówi. Po jakimś czasie Zaucha złapał znów pytające, prawie trwożne spojrzenie, jakie towarzysz jego rzucił na swą żonę. Czy pani Luta pochwyciła je? Rozmawiała w dalszym ciągu z Agnes. W czasie tej rozmowy, przypadkiem niby — dlaczego „niby?“ — spojrzawszy na męża, skinęła głową, jakby chciała powiedzieć „tak“. Mogło się to jednakże stosować do Agnes. Dziwnym zbiegiem okoliczności mąż jej poczerwieniał w tej chwili, a potem wyjął z kieszonki jedwabną chusteczkę i wytarł czoło, okryte obfitym potem. Lecz — w sali było duszno, zaś ludzie, nałogowo narkotyzujący się i mający skutkiem tego osłabione serce, często się pocą.
Mimo to Zaucha miał wrażenie, jak gdyby odwrócony plecami do sali Piotrowski przypuszczał że tam za nim coś się dzieje, i że go to niepokoiło.
On sam uczuł naraz czyjś wzrok na sobie.
Odwrócił się.
Z tłumu wychodzących i wchodzących na salę gości, poszukujących wolnych miejsc, patrzyła w stronę okna, pod którem siedzieli, twarz duża, ogolona, obrzękła, obwisła, z małemi, rybiemi oczami i najeżona szczotką krótko ostrzyżonych, siwawych włosów. Po stężałej masce pełzało coś w rodzaju bladego, głupkowatego czy błazeńskiego uśmiechu, zaś kiedy wąskie, zaciśnięte usta rozwarły się, aby komuś z przechodzących rzucić machinalnie „pardon“, pokazało się, że były bezzębne. Wielka, ciężka głowa z całą swą wyszarzałą i zrujnowaną fasadą, zwisała, wsuwając się w szerokie barki, obciśnięte starą, popielatą marynarką.
A przecie w tej twarzy ni to starego aktora, ni to spodlałego, zidjociałego Napoleona, czaiła się jakaś myśl, skryta głęboko, zamaskowana, zimna, lecz pewna siebie, jak matematyczne oblicze. Ordynarna, bezwzględna zawziętość rysowała głębokie brózdy, ciągnące się od nozdrzy ku kącikom warg i ku małemu, naprzód wysuniętemu podbródkowi, zaś wszystko zamazane było czemś nieuchwytnem, jak ślina rozmazana po twarzy.
— Ten człowiek z pewnością wie, jak smakuje policzek — myślał Zaucha.
— Na kogo pan tak patrzy? — odezwał się stłumiony głos pana Piotrowskiego.
— Wie pan.. Czas dziwnych spotkań... Jakaś paskudna gęba przypomniała mi kogoś znajomego z Kijowa.
— I kogoż to?
— Pewnego urzędniczynę z któregoś z komitetów... Też emigrant był... Indywiduum szmatławe, trochę podejrzane, niby aktor, niby buchalter, czort wie... Jakiś czas kręcił się po Kijowie, błaznował, potem przepadł. Ach, pan go też znał! Przecie to on.
Nagle Zaucha urwał i zdziwiony niezmiernie spojrzał naprzód na pana Piotrowskiego, potem na jego żonę.
Dystyngowana, w gustownej, ciężkiej, ciemno-orzechowej sukni aksamitnej, z pięknemi brylantami w uszach, siedziała pełna godności, swobodnie rozmawiając z Agnes. Jej miła, cudna twarz miała wyraz niczem niezmąconego spokoju, a z koralowych jej warg lekko i płynnie spadały śpiewnie szemrzące słowa rosyjskie.
— Ależ pani wybornie mówi po rosyjsku — rzekł po chwili Zaucha.
— Cóż on? Bo mówił pan o jakimś urzędniku w Kijowie, moim znajomym — pytał dalej pan Piotrowski.
— Jakiś interes panu stręczył, kontakt przez Rumunję... z krajem, czy coś w tym rodzaju, już nie wiem... Pamiętam tylko, że pan odmówił...
— Dużo znałem urzędników, dużo miewałem propozycyj i często odmawiałem — wykręcił się pan Piotrowski. Potem jednak jakby zdecydowawszy się, po krótkim namyśle dodał: — Ale pan ma na myśli prawdopodobnie Szymkiewicza, urzędnika konsulatu amerykańskiego. Był to dość dziwny, niepojęty człowiek. Z Kijowa wyjechał do Turkiestanu, w szesnastym roku chciał się przekraść do Persji, ale go złapano, oskarżono o szpiegostwo i skazano na pięć lat twierdzy.
— Co pan mówi?
— Tak mi opowiadano w Taszkiencie.
— To pan był w Turkiestanie? — zdziwił się Zaucha.
— Tak. Miałem tam pewien interes... bawełniany...
— Co za energja, co za przedsiębiorczość! Oddalenia dla pana nie istnieją! Więc Szymkiewicza skazano na pięć lat katorgi? Biedny człowiek! Może go teraz wypuszczą...
— Możliwe. Ja osobiście nie mam wrażenia, aby Szymkiewicz trudnił się szpiegostwem. Przekradał się do Persji, bo chciał wrócić do domu...
— Czyżby to istotnie był on?
Zaucha rozglądnął się po sali, ale dziwna twarz już zniknęła.
— Niema go już. Mógł być ktoś podobny do niego. Przytem ja mam pamięć „twarzową“, ale mylę się bardzo często co do okoliczności, w jakich danego człowieka poznałem. W gruncie rzeczy ogoleni ludzie dzielą się na kilka typów, w których wszyscy się mieszczą... A długo pan był w Turkiestanie?
— Jakiś czas — odpowiedział wymijająco pan Piotrowski. — Po śmierci wspólnika opuściliśmy Taszkient... Nie było tam już co robić. Tak, podróże to miła rzecz, można się w nich napatrzyć rozmaitym ludziom, ale też i ocierać się trzeba czasem o Bóg wie kogo... Taki naprzykład Popiołka! Zna go pan zapewne, bo to pan lubi się w tym świecie kręcić... Prawda, wspominał mi nawet o panu, pytał o pana... Pan Popiołka!
— Naturalnie, że go znam! Gdzież go pan spotkał?
— Także w Taszkiencie. Był tam jako jeniec wojenny, przyjmowano go w niektórych domach. Przystojny, mówiono — genjalny rzeźbiarz! — Mógł żyć, ludzie chętnie pomagają. Ale to dzikus, a wygaduje niemożliwe historje, majaczy, bredzi, cały świat chciałby wymordować.
— Iii, on tak tylko gada. Mało tego, kiedy jeszcze był w Szkole Sztuk Pięknych w Krakowie, zawsze chodził z dwoma rewolwerami, ciupagą i bokserem w kieszeni. Ale to tylko taka romantyczna poza!
— Romantyczna poza! — roześmiał się pan Piotrowski. — Ładnie romantyczna! A toż on zaraz po rewolucji wyjechał do tych bandytów z pod czarnego sztandaru! Jest w „czarnej gwardji“, anarchistą został, bandytą.
Tu wmieszała się do rozmowy Agnes.
— Bandyci! — rzekła z pogardliwą ironją. — Anarchiści nie są bandytami! Ale wy, pan Piotrowski, nigdy tego nie pojmiecie!
— A ja pani mówię, że Popiołka jest zwykłym bandytą! — spokojnie lecz stanowczo rzekł pan Piotrowski. — Jak najzwyklejszy rzezimieszek rabuje ze swą bandą w nocy na ulicach, napada na magazyny. Cóż było z Klubem Kupieckim? Wpadła tam raz jakaś banda, zrewidowała gości, zrabowała pieniądze, kosztowności, złoto — i od tego czasu siedzi tam w dalszym ciągu, grasując po okolicy. A te morderstwa... Nocy niema, aby kilku ludzi nie zamordowano...
— Popiołka jest może narwany, wykolejony — odezwała się pani Luta — ale nigdy nie uwierzę, aby działał z niskich pobudek.
— Niskie pobudki — wysokie! — pokiwała pobłażliwie głową „Czarna Pantera“. — Niema ani niskich, ani wysokich, są tylko słabe lub silne... A co do Popiołki, to ja powiem, że Popiołka kocha grzech. On jest zły, zły, jak szatan — i to stanowi jego piękność. Dlatego on — nie nudny, jak inni piękni mężczyźni, których musi się nożem dźgać, aby z nich jeden krzyk duszy wydobyć...
— Czy pani to do mnie mówi? — uśmiechnął się Piotrowski.
— Do was też, pan Piotrowski — odpowiedziała, patrząc mu prosto w oczy. — Wam, nieżnym panom, Polakom, szczególnieby się to przydało.
— Cóż znów za zamiłowanie w dręczeniu drugich! — rzekła zcicha, zapatrzona przed siebie pani Luta. — Nie pojmuję.
Aktorka roześmiała się prawie pogardliwie.
— Pani nie wie, jak pięknie dusza śpiewa! I pani nie wie, że to właśnie jest ów łabędź, który śpiewa tylko, gdy kona.
— A pani skąd to wie? — rzucił Zaucha.
— Jestem artystką — więc wiem. — Nam, artystom, odkryte są pewne tajemnice, do których drudzy dostępu nie mają. Mamy ostrzejsze od drugich oczy, słuch wewnętrzny, a wzrok czasem podwójny.
— Zaś najczęściej podwójny język, którym sami siebie oczerniacie, jak tego biednego Popiołkę.
Piotrowski zaśmiał się nerwowo.
— Co za czasy! Patrz pan, kobiety bronią bandytów!
— Lubię śmiałych ludzi! — tłumaczyła się Agnes.
— Ja zaś wogóle kocham ludzi! — dodała pani Luta.
— Pozwólcie, państwo! — przerwał Zaucha. — Nie może być, aby Popiołka był bandytą.
— Pan mi nie wierzy? — zwrócił się do niego Piotrowski.
— Mój panie! Pan może mieć słuszność ze swego stanowiska...
— Takie rzeczy nie są względne!
— Daruje pan! Są!
— Nie wiedziałem.
— Niechże pan pozwoli. Dla pana, dla mnie, może one względnemi nie są, dla innych jednak... Trzeba pamiętać, że stoimy na gruncie rewolucyjnym, że dzieją się tu rzeczy nieprawdopodobne, niewiarygodne, a przecież dzieją się. To, z czegoby się gdzieindziej może zaśmiewano, traktowane tu jest poważnie... Trzeba rozumieć, wyjaśniać, tłumaczyć, a nie potępiać ludzi!
— Zupełnie się zgadzam z panem Zauchą! — oświadczyła pani Luta.
— Proszę pana, ludzkość jest stara i nie zaczyna się od rewolucji rosyjskiej! — uśmiechnął się Piotrowski. — Taki objaw, jak bandytyzm, występujący stale w czasie rozluźnienia organizacji państwowej, jest znany we wszystkich swych odmianach.
— Niechże pan zrozumie — przerwał mu Zaucha — że Popiołka nie może być bandytą. Powtarzam panu, że ja go bardzo dobrze znam od lat i żyłem z nim w przyjaźni, bardzo blisko. Był zawsze zdolny do zrobienia głupstwa, ekstrawagancji, ale nie do łajdactwa...
— Może on sobie sprawy nie zdaje z tego, co robi?
— Czy państwo mówiliście tu z nim?
— Wyznaję — unikałem spotkania! — przyznał się Piotrowski.
— Otóż to! Nie spytają człowieka, co się z nim dzieje, czego chce, nie spróbują go nawrócić, uratować, ale — potępiają. I to się nazywa chrześcijańska miłość bliźniego.
— Pan jest wierzącym chrześcijaninem? — spytała nie bez ironji w głosie Agnes.
— Prawdę mówiąc — niebardzo. Nie chciało mi się nigdy nad tem zastanawiać.
— To źle!
— Bardzo źle. Ale dziś, jeśli chcemy się obronić zagładzie, mamy środek jedyny: Zniszczeniu, jakie kulturze naszej niosą nowe czasy, przeciwstawiać jak najwięcej czynów, jak najwięcej twórczości — groble i tamy żywej twórczości. W tej pracy pomocną nam będzie każda siła, a tą w wielkim stopniu jest chrześcijaństwo.
— Pan sądzi? A czy chrześcijaństwo to nie — trucizna żydowska.
— Przez tysiąc dziewięćset przeszło lat truciznę tę czyściły tysiące najświatlejszych mózgów, naszego aryjskiego świata. Zatem mogę mieć do niej zaufanie większe, niż do nauki Marksa, Engelsa i Lenina. Objektywnie mówiąc. A zresztą —
Podstawił jej solniczkę.
— Które mężczyzna, a które kobieta? — spytał, pokazując jej pieprz i sól.
Zawahała się.
— Dlaczego?
— No, niech pani powie!
Wskazała na pieprz.
— To jest mężczyzna.
Zaucha parsknął śmiechem.
— Widzi pani. Chce pani mówić o abstrakcjach, a myśli pani płciowo. Gdzież może być sąd objektywny w takim razie?
— Żałuję bardzo — zaczął po chwili namysłu Piotrowski — ale ja do Popiołki pójść nie mogę... Choćbym chciał... Można się na nieprzyjemności narazić...
— A ja pójdę! — zdecydował się nagle Zaucha. — Zobaczymy przedewszystkiem, co jest.
— Dobrze pan zrobi! — pochwaliła go pani Luta.
A podając mu rękę, dodała:
— Niech-że pan o nas nie zapomina, niech nas pan odwiedzi. Bez ceremonji, kiedy pan chce.
Wstała.
— Prosimy pana bardzo — zapraszał Piotrowski. — Może wieczorem na herbatę. Kiedybądź, kiedybądź, nie wychodzimy wieczorem z domu. Ale na pewno, jak najprędzej, panie Józefie. Powinniśmy się kupy trzymać w dzisiejszych czasach.
— Ach, moja róża! — przypomniała sobie piękna pani. — Byłabym zapomniała. Niech pan patrzy, jaka śliczna, szkarłatna... Dziwne to, że kwiatów przepięknych w Moskwie pełno... Jeszcze nie wszystko tu umarło, skoro ludzie kochają kwiaty.
— Boże mój, co za miłość dla kwiatów! — mówiła ironicznie Agnes, żegnając się z Zauchą. — Poczekajcie, nie takie róże wam jeszcze zakwitną! — dodała jakby złowróżbnie.
I odeszła, pozostawiając po sobie tak mocną woń jakichś obrzydliwych perfum, że Zaucha aż się zatrząsł ze wstrętu.
Rad był, że pozostał sam i mógł chwilę spokojnie pomyśleć.
Oszołomiła go słodka piękność pani Luty.
Było to, jak gdyby zrodziło się w nim naraz, czy odezwało coś dziwnie dobrego, tkliwego, coś tak jasnego, że na samą myśl o tem czemś uśmiechał się. Myśląc o jej twarzy, mimowoli widział na tle słonecznego błękitu wiosennego gołębia wśród rozkwitającej jabłoni.
Nie była to piękność olśniewająca, rzucająca się w oczy. Na pierwszy rzut oka można było panią Lutę określić jako piękną damę i nic więcej. Dopiero patrząc jej w oczy, widziało się, że rysy jej twarzy przepojone są przedziwną, promienną jasnością i że twarz ta jest, jak natchnione słowo. Piękność ta była wykładnikiem jakiejś anielskiej tajemnicy.
Agnes? To kruk, wrona czy kawka, tak, moskiewska kawka. Głupia aktorzyca, źle wychowana, nieprzyjemna. I naturalnie, zazdrosna o piękność, nieżyczliwa.
Ale co się stało z Piotrowskim? Dawniej imponował swą helleńską pogodą, spokojem i siłą — bo ten wypieszczony napozór panek był niezmiernie silny, energiczny i uparty, mimo swego nałogu. Bywał tak miłym, czarującym, kobieco miękkim a serdecznym, jak nikt; wszystko zawsze mu się udawało, największe trudności pokonywał od niechcenia, poprostu — panował nad życiem. Zaś dziś Zaucha nie mógł się obronić wrażeniu, że z Piotrowskiego zaczynają wychodzić jakieś kanty. Coś kłamał, kręcił się, kogoś się bał. Czemuż siedział tyłem odwrócony do sali?... I pani Luta w tym kapeluszu, z pod którego, gdy głowę pochyliła nad talerzem, twarzy jej widać nie było... A to porozumiewanie się oczami...
Przed parterowem oknem migały sylwetki przechodniów. Jakiś wysoki, czarny cień stanął i przycisnąwszy prawie twarz do okna, patrzył przez chwilę w głąb sali.
Kogo szukał? Kto to?
Czy może Szymkiewicz?


Ale co to jest? W tej chwili przypomniał sobie Zaucha — przynajmniej tak mu się zdawało — że pan Piotrowski usprawiedliwiał w Kijowie swój nałóg troską o los pozostałej w Galicji, podobno bardzo pięknej żony i dwóch synków. Czyż nie starał się sprowadzić ich do Kijowa, czyż nie pertraktował nawet w tej sprawie z różnemi ciemnemi figurami, które ofiarowały mu się przewieźć jego żonę przez Rumunję?...

Czy nie Szymkiewicz? Zaucha nie pamiętał. Prawda i to, że w pierwszych czasach wygnania wielu odłączonych od swych rodzin mężów, spostrzegłszy, że wojna zaciąga się, nosiło się z podobnemi planami i może nawet być, że w obecności Zauchy Szymkiewicz prowadził z kimś taką rozmowę, niekoniecznie jednak z Piotrowskim. A może pani Luta przyjechała przez Rumunję? Choć z drugiej strony Zausze zdawało się, że widział ją kiedyś z jakimś młodym oficerem. Oficer był ranny i miał na piersi oficerski krzyż Świętego Jerzego i on był mężem pani Luty, a pan Piotrowski był tylko dobrym znajomym...
— Śniło mi się chyba! — pomyślał Zaucha.
Jednakże cały ten pan Piotrowski przedstawiał się dość zagadkowo. To, co o sobie opowiadał, było jak z „Tysiąca i jednej nocy“. Widziano go wszędzie — i w Paryżu i na Riwjerze i na Krymie i na Kaukazie... Trudno było ustalić chronologję ostatnich kilku lat jego życia... Nawet blisko przez jakiś czas z nim żyjąc i słysząc wciąż o jakichś interesach, Zaucha nie mógł odgadnąć, czem on się zajmuje. Słyszał coś o olbrzymich interesach z jakimś pułkownikiem intendantury rosyjskiej; w jaki sposób jednak Piotrowski dotarł do owego dostojnika i na czem interes polegał, nigdy się nie mógł dowiedzieć. Piotrowski opowiadał coś o romantycznej przygodzie w Monte Carlo, gdzie podobno, wygrawszy trochę, pomógł w kłopotliwej sytuacji jakiemuś oficerowi rosyjskiemu i ten się potem odwdzięczył. Wszystko to mogło być Zausze obojętne, dopóki na tem nic nie zależało, lecz teraz, w tym stanie zdenerwowania, w jakim się znajdował, postać pięknego pana zaczynała mu się nieprzyjemnie mącić, stawała się niejasną, a jego pogodna i uśmiechnięta twarz zarysowała się naraz, jak sztuczna, zimna maska gracza, siłą woli pokrywającego zewnętrzną harmonją rysów chciwość, strach, niepokój, zazdrość i gniew.
A potem — co oni wszyscy mieli wspólnego z Popiołką i co mogli mieć przeciw niemu?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.