Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A ja pójdę! — zdecydował się nagle Zaucha. — Zobaczymy przedewszystkiem, co jest.
— Dobrze pan zrobi! — pochwaliła go pani Luta.
A podając mu rękę, dodała:
— Niech-że pan o nas nie zapomina, niech nas pan odwiedzi. Bez ceremonji, kiedy pan chce.
Wstała.
— Prosimy pana bardzo — zapraszał Piotrowski. — Może wieczorem na herbatę. Kiedybądź, kiedybądź, nie wychodzimy wieczorem z domu. Ale na pewno, jak najprędzej, panie Józefie. Powinniśmy się kupy trzymać w dzisiejszych czasach.
— Ach, moja róża! — przypomniała sobie piękna pani. — Byłabym zapomniała. Niech pan patrzy, jaka śliczna, szkarłatna... Dziwne to, że kwiatów przepięknych w Moskwie pełno... Jeszcze nie wszystko tu umarło, skoro ludzie kochają kwiaty.
— Boże mój, co za miłość dla kwiatów! — mówiła ironicznie Agnes, żegnając się z Zauchą. — Poczekajcie, nie takie róże wam jeszcze zakwitną! — dodała jakby złowróżbnie.
I odeszła, pozostawiając po sobie tak mocną woń jakichś obrzydliwych perfum, że Zaucha aż się zatrząsł ze wstrętu.
Rad był, że pozostał sam i mógł chwilę spokojnie pomyśleć.
Oszołomiła go słodka piękność pani Luty.
Było to, jak gdyby zrodziło się w nim naraz, czy odezwało coś dziwnie dobrego, tkliwego, coś tak jasnego, że na samą myśl o tem czemś uśmiechał się. Myśląc o jej twarzy, mimowoli widział na tle słonecznego błękitu wiosennego gołębia wśród rozkwitającej jabłoni.