Uroda życia/Część I/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział XVIII
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVIII.

W kilka dni później wykonał plan. Wszystko, co przedsiębrał, ażeby go spełnić, działo się pod wpływem, a raczej pod naciskiem gwałtownego rozpłomienienia uczuć. Już od kilku dni przygotował był wszystko: gracę saperską o krótkiej rękojeści, składany rydel, płaszcz. Nad wieczorem wyjechał konno — sam. Zrazu cwałował traktem, później zboczył w wygony, pilnie wystudyowane na mapie, wreszcie na dróżki leśne. Wkrótce sadził w pustce najtęższym kłusem, wzburzony, w stanie głuchego zatracenia się w uczuciu. Przed zachodem słońca przyjechał na miejsce. Konia rozsiodłał i przywiązał na uździenicy w gęstych zaroślach. Przeczekał zachód, leżąc na ziemi w gruzach i chwastach spalonej karczmy. Nie było, jak okiem sięgnąć, żywego człowieka. Ostatnie echa nawoływań pastusich zacichły kędyś daleko w kierunku ludzkich siedlisk. Ćwierkał tylko samotny ptaszek, żegnając słońce. Zorza płomienna rozpostarła się na bujnych wrzosach. Nim słońce zupełnie zgasło, Piotr wyszedł ze swego miejsca, stanął na wydmie mogilnej i zaczął kopać. Zrazu odgarniał rydlem lekki piasek, jak zboże szuflą. W miarę jak się wgłębiał w grób i ziemia stawała się twardsza, używał naprzemiany gracy i rydla. Uczucia rozpostarły się w nim, jak światło zorzy nad światem. Stał się mechaniczną siłą, głuchą i ślepą od czynu. Spoglądał w ziemię z badawczą pasyą, gdy rydel zapuszczał się pod jego stopą w mięki grunt i gdy graca imała czystą i płoną glebę. Były chwile, że cała legenda wydawała mu się być kłamstwem nikczemnem, — zelżywym i naigrawającym się z jego duszy wymysłem, plotką podłych szyderców. Tak dziwne było to, tak nie do wiary, że mógł tu na własne oczy ujrzeć ojca — legendę. Ale oto ostrze rydla zaskowyczało dźwiękiem jedynym. Od tego głosu skurczyło się serce — i coś w niem pękło. Lita glinka pod piaskiem stała się smugą ciemnej i tłustej próchnicy. Piotr począł wybierać ziemię ostrożnie, czerpał ją gracą cienkiemi warstwami. Szedł narzędziem wzdłuż kości. Poznał palce i golenie nóg, miednicy, kręgosłupa. Ujrzał wrośnięte w czarną glinę żebra wyniosłe; jakby zastygły w ziemi krzyk. Kości rąk rzucone były od linii ciała w dwie strony świata. Stały w ścianach dołu, wznosząc się ponad zwłokami. Syn począł odgarniać ziemię rękoma. Rozsuwał ją naprawo i nalewo, ni to czarne zwoje i fałdy zasłony. Tkliwe jego palce wynurzyły, wyczarowały z ziemi czaszkę potrzaskaną w kawałki, szczękę rozwartą. W bezwiedzy, w szlochach przypadł do tych kości ustami. Wargi jego namacały usta, które się stały czarną ziemią. Głaskał po tysiąc razy miejsca złamań, gdzie były śmiertelne dziury od sołdackich kul. Tysiącem pieszczotliwych nazw przewiązywał każdą ranę, łzami zmywał każdy cios. Wcielał przedśmiertelny ojcowski ból w najczulsze słowa, w najtkliwsze dźwięki, jakie tylko znał w nowo-pokochanym polskim języku.
Znalazł zardzewiałe podkówki butów, sprzączkę pasa — i wziął te rzeczy w zanadrze.
O jakiejś porze wieczora wyszedł z mogiły.
Nisko świecił nad ziemią świeżo wzeszły księżyc. Piotr zasypał dół ziemią, zagarnął piaskiem. Wsiadł na koń. Rzuciwszy cugle na grzywę, jechał z bezwładnemi rękoma. Patrzył w tarczę księżyca, stojącą w bezchmurnem niebie. Uczucia jego były radosne. Weszły w kraj poznania wysokiego i dosięgły dziedziny innego świata. Serce radowało się, że był na tej ziemi i tak umarł samotny rycerz polski Jan Rozłucki, — że rycerz ten — to ojciec. Koń, puszczony samopas, szedł ostrożnie opłotkami, szerokim wygonem, zrytym od kolein i bydlęcych tropów.
W pewnej chwili jakiś człowiek zbliżył się do jeźdźca i szedł z nim równolegle szybkiemi kroki. Był to parobczak wiejski bosy, w słomianym kapeluszu i guńce, zarzuconej na ramiona. Przyjrzał się oficerskiemu strojowi Piotra — i nagle skulił się, zgarbił i znikł w jakichś rowach i kępach przydrożnych, jak mgliste widziadło.
— Uciekaj przedemną, uciekaj! — śmiał się jeździec do tego człowieka radosnym śmiechem swej duszy.
Wjechał w wieś rozległą, zabudowaną, pełną zapachu świeżo zwiezionego siana, którego wozy, jeszcze niewtoczone do stodół, stały przed wrotami. Szczekanie psów go ścigało i tajne szepty w izbach i sadach, — dudnienie bosych nóg po zapłociu, — szelest łopianów... Puścił konia w tęgi cwał, wyjechał ze wsi i znalazł się na drogach nieznanych, przecinających strumień, który daleko lśnił w blasku księżyca. Dostał się w dolinę poprzeczną między wzgórzami. Wierzby tam stały nad wodą, rzucając cień na skoszone łąki. Młode dąbrowy wieszały się po zboczach, czarne i nieruchome w tej cichej nocy. Kędyś daleko, w nizinach zalanych światłem księżyca i białą rosą, rzeka szeptała po kamieniach. Nieobjęta cisza napełniała tę błogosławioną dolinę. Księżyc świecił, tonąc raz w raz w zawłokach przejrzystych chmurek. Jednostajne światło spływało, niby tajemna i niepojęta prawda ze swego źródła, pociągająca duszę ku sobie w jednym zawsze kierunku. Między czarnemi sosnami na wzgórzach, wśród koron skłębionych w głucho-kształtne zwały przesiewało się w parowy to obojętne, wiecznie piękne światło. Każdy jego połysk podniecał uczucie samotności, uwydatniał tęsknotę jestestwa, która nie mogła ostać się w ryzach. Rozpierzchły po obłokach dalekich prześwietny blask księżyca porywał, jakby zastygły w obojętną niepojętość, marzący tam wysoko uśmiech wiecznej radości w pustkowiu niebios. Dokądkolwiek poniosły się oczy, wszędzie świetlistość miesięczna dawała złudne życie martwym przestworom, zaczarowywała je i czyniła mniemanem siedliskiem nieznanego i przenigdy nie dającego się objąć wesela. Pozłocistemi przeguby, cicho i niepostrzeżenie oddzielały się jedne od drugich runa mgieł nocnych, przechodziły z miejsca na miejsce obłoki zwiewne, niby czaty wiekuiste, trzymające straż nad świętemi snami rodu ludzkiego, — niby wigilie zastępów, które wiedzą o bezsennych a pognębionych westchnieniach, o skrępowanych mocach w duszy człowieka — i uśmiechają się do nich z niebiańskiej świątyni. Dzwonne, nocne świerszczyki tu i owdzie skrzypiały w mroku. Jakieś kwiaty nad wodą strumienia zajaśniały sekretnem lśnieniem w wilgotnej ciemności. Westchnęły wonie niewidzialnych ziół...
Koń, puszczony znowu, począł stąpać ostrożnie po kamykach, w rosach i cichym pyle drogi.
Poczuwszy w sobie moc duszy, ziemię i niebiosa ogarniającą, jeździec wyciągnął ku niebu potężne ręce, swe własne, a jakby ojcowskie kości w nich były, — rozwarł je ku pracy swej bezgranicznej. Wydarł się ze wszystkich powrozów, wydźwignął ponad siebie, ponad życie i śmierć i uśmiech siły ducha utopił w niebiańskim uśmiechu wieczności.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.