Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
167

w grób i ziemia stawała się twardsza, używał naprzemiany gracy i rydla. Uczucia rozpostarły się w nim, jak światło zorzy nad światem. Stał się mechaniczną siłą, głuchą i ślepą od czynu. Spoglądał w ziemię z badawczą pasyą, gdy rydel zapuszczał się pod jego stopą w mięki grunt i gdy graca imała czystą i płoną glebę. Były chwile, że cała legenda wydawała mu się być kłamstwem nikczemnem, — zelżywym i naigrawającym się z jego duszy wymysłem, plotką podłych szyderców. Tak dziwne było to, tak nie do wiary, że mógł tu na własne oczy ujrzeć ojca — legendę. Ale oto ostrze rydla zaskowyczało dźwiękiem jedynym. Od tego głosu skurczyło się serce — i coś w niem pękło. Lita glinka pod piaskiem stała się smugą ciemnej i tłustej próchnicy. Piotr począł wybierać ziemię ostrożnie, czerpał ją gracą cienkiemi warstwami. Szedł narzędziem wzdłuż kości. Poznał palce i golenie nóg, miednicy, kręgosłupa. Ujrzał wrośnięte w czarną glinę żebra wyniosłe; jakby zastygły w ziemi krzyk. Kości rąk rzucone były od linii ciała w dwie strony świata. Stały w ścianach dołu, wznosząc się ponad zwłokami. Syn począł odgarniać ziemię rękoma. Rozsuwał ją naprawo i nalewo, ni to czarne zwoje i fałdy zasłony. Tkliwe jego palce wynurzyły, wyczarowały z ziemi czaszkę potrzaskaną w kawałki, szczękę rozwartą. W bezwiedzy, w szlochach przypadł do tych kości ustami. Wargi jego namacały usta, które się stały czarną ziemią. Głaskał po tysiąc razy miejsca złamań, gdzie były śmiertelne dziury od sołdackich kul. Tysiącem