Upiory/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Upiory
Rozdział Akt I
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Gengangere
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT I.
Obszerny pokój wychodzący na ogród. Jedne drzwi z lewéj a dwoje z prawéj strony. Na środku pokoju stół okrągły, wokoło krzesła. Na stole książki, czasopisma, dzienniki. Ku przodowi sceny po lewéj stronie okno, przy niém kanapka i stół do roboty. W głębi mała oranżerya, otwarta na pokój, ze szklanemi ścianami. Po prawéj stronie oranżeryi drzwi szklane, wiodące do ogrodu. Przez szklane ściany widać posępny, zadeszczony krajobraz.

(Stolarz Engstrand stoi we drzwiach od ogrodu, ma lewą nogę skrzywioną i but nasztukowany kawałkiem drzewa. Regina z pustą polewaczką w ręku broni mu dalszego wstępu).

REGINA (przyciszonym głosem). Czego tu chcesz? Stój w miejscu! cały ociekasz deszczem.
ENGSTRAND. Przecież ten deszcz Pan Bóg zsyła, moje dziecko.
REGINA. Chyba zsyła go sam dyabeł.
ENGSTRAND. Co też ty mówisz, Regino! (posuwa się o parę kroków naprzód). A jednak to prawda, co powiedziéć chciałem.
REGINA. Człowieku! nie stukaj-że tak tą kulawą nogą. Panicz śpi na górze.
ENGSTRAND. Śpi? w biały dzień?
REGINA. Co ci do tego?
ENGSTRAND. Ja byłem wczoraj na bibie...
REGINA. Temu to wierzę.
ENGSTRAND. Moje dziecko, my ludzie jesteśmy ułomni.
REGINA. Rzeczywiście.
ENGSTRAND. Widzisz... pokus jest pełno na świecie, a przecież Bogu wiadomo, dziś rano o wpół do szóstéj byłem przy robocie.
REGINA. Dobrze, dobrze, a teraz idź sobie. Nie będę tu stać, jakbym miała z tobą jakie rendez vous.
ENGSTRAND. Cobyś miała?
REGINA. Nie chcę, by cię kto tutaj spotkał. Idź więc swoją drogą.
ENGSTRAND (zbliżając się o parę kroków). Na Boga, nie odejdę, póki się z tobą nie rozmówię. Dziś po południu skończę swoję robotę w szkole i jeszcze téj nocy parowcem odpłynę do domu.
REGINA (mruczy). Szczęśliwéj drogi!
ENGSTRAND. Dziękuję ci, moje dziecko. Jutro będzie poświęcony dom schronienia i zapewne nie zabraknie trunków. Widzisz, niech nikt nie powie, że Jakób Engstrand nie umié oprzéć się pokusie.
REGINA. Oho!
ENGSTRAND. Jutro będzie tu pełno państwa. Oczekują także z miasta pastora Mandersa.
REGINA. On już dziś przyjeżdża.
ENGSTRAND. A widzisz. Rozumiész więc, że nie chcę mu dać powodu do nagany.
REGINA. To tak stoją rzeczy?
ENGSTRAND. Co mówisz?
REGINA (patrząc mu bystro w oczy). No, cóż to? chcesz znowu naciągnąć pastora?
ENGSTRAND. Cicho! cicho! czyś oszalała? Naciągnąć pastora? O, nie! Okazał się on zbyt dobrym dla mnie, ażebym to chciał uczynić. Ale, widzisz, chciałem z tobą pomówić, bo już dziś wieczorem wracam do domu.
REGINA. Im prędzéj, tém lepiéj. Cóż to ma do mnie?
ENGSTRAND. Chcę cię z sobą zabrać.
REGINA (zdumiona). Co? Mnie zabrać? Co ty mówisz?
ENGSTRAND. Powiadam, że chcę cię miéć w domu.
REGINA (szyderczo). Nigdy do domu nie wrócę.
ENGSTRAND. Obaczymy.
REGINA. Możesz być przekonany, że tak będzie. Ja, com wzrosła przy pani kamerjunkrowéj Alving; ja, która tu jestem uważana jak jéj córka, miałabym powrócić z tobą do domu? — i do jakiego domu! Fi!
ENGSTRAND. Cóż u dyabła! Czy sprzeciwiasz się woli ojca, dziewczyno?
REGINA (mruczy, nie patrząc na niego). Dość często powtarzałeś, że ci nie jestem niczém.
ENGSTRAND. Ba! Co ci do tego?
REGINA. Ileż razy zelżyłeś mnie, mówiłeś, że jestem... Fi!
ENGSTRAND. Nie, nie, nigdy nie używałem brzydkich wyrazów.
REGINA. Wiem dobrze, jakich używałeś.
ENGSTRAND. Hm! tak, ale to tylko wtedy, gdy miałem w głowie, a tyle jest pokus na świecie, Regino...
REGINA. Aż mnie strach bierze.
ENGSTRAND. A przytém zdarzało się to tylko wówczas, kiedy twoja matka była w złym humorze. Musiałem jéj przecież czémś dokuczyć. A chciała zawsze być dystyngowaną. (naśladując). „Daj mi pokój, Engstrandzie, daj mi pokój. Służyłam trzy lata u pani kamerjunkrowéj Alving w Rosenwold” (śmieje się). Boże, odpuść, nie mogła nigdy zapomniéć, że kapitan został kamerjunkrem w czasie jéj służby.
REGINA. Biedna matka! Zamęczyłeś ją młodo.
ENGSTRAND (prostując się). Ma się rozumieć, ja zawsze jestem winien wszystkiemu.
REGINA (odwracając się, półgłosem). A do tego jeszcze ta noga...
ENGSTRAND. Co mówisz, moje dziecko?
REGINA. Pied de mouton.
ENGSTRAND. Czy to po angielsku?
REGINA. Tak.
ENGSTRAND. Wykształciłaś się tutaj, a to może ci się teraz przydać, Regino.
REGINA (po krótkiém milczeniu). A jakież ty masz względem mnie zamysły?
ENGSTRAND. Czy możesz się pytać, czego chce ojciec od jedynego dziecka? Jestem przecież samotnym, opuszczonym wdowcem.
REGINA. Na takie rzeczy mnie nie weźmiesz. Na co ci jestem potrzebna?
ENGSTRAND. Więc słuchaj. Chcę spróbować czegoś nowego.
REGINA. Próbowałeś już nieraz, ale ci się nigdy nic nie udało.
ENGSTRAND. No, tak. Teraz jednak zadziwisz się, Regino... Niech mnie dyabli porwą...
REGINA (tupie nogą). Bez tych klątw!
ENGSTRAND. Cicho! cicho! masz słuszność, moje dziecko... Chciałem ci powiedziéć, że przy robocie w tém nowém schronieniu odłożyłem trochę grosza.
REGINA. Doprawdy? Tém lepiéj dla ciebie.
ENGSTRAND. Bo też tu na wsi niéma nawet na co wydawać.
REGINA. I cóż daléj?
ENGSTRAND. Widzisz, przyszło mi na myśl, żeby te pieniądze obrócić na jakie zyskowne przedsiębiorstwo, na jaką gospodę żeglarzy.
REGINA. Fi!
ENGSTRAND. Wykwintną gospodę, rozumiész? Wcale niezwyczajny szynk dla prostych majtków. Nie, na szatana! będzie to gospoda dla kapitanów statków, sterników... no i innych dystyngowanych ludzi. Rozumiész?
REGINA. A cóżbym ja tam...
ENGSTRAND. Pomagałabyś mi. No, tak tylko, pozornie, jak się łatwo domyślisz. Cóż u dyabła, nie miałabyś ciężkiego życia, moje dziecko. Robiłabyś to tylko, coby ci się podobało.
REGINA. No tak.
ENGSTRAND. Kobietki jednak u nas być muszą, to jasne. Wieczorem będzie wesoło, śpiewy, tańce i t. p. Pojmujesz przecież, co to są żeglarze, wiecznie na morzu (zbliża się do niej). Tylko nie bądź głupią, Regino, nie odrzucaj szczęścia. Czegóż się tu możesz doczekać? Na co ci się to przyda, że się pani Alving tak wiele uczyć kazała? Słyszałem, że masz być w nowém schronieniu przy dzieciach. Alboż to miejsce dla. ciebie? Czy masz wielką ochotę zapracowywać się dla tych małych brudasów?
REGINA. O nie, gdyby rzeczy szły według méj woli, to... No! to jeszcze stać się może.
ENGSTRAND. Co się stać może?
REGINA. Nie masz się o co troskać. Czyś sobie dużo pieniędzy zaoszczędził?
ENGSTRAND. Jedno z drugiém, będzie około siedmiu do ośmiuset koron.
REGINA. To nieźle.
ENGSTRAND. Dość, ażeby cośkolwiek rozpocząć, moje dziecko.
REGINA. I nie myślisz dać mi coś z tych pieniędzy?
ENGSTRAND. Nie, Bóg widzi, że tego nie myślę, nie.
REGINA. Ani nawet biednéj sukni mi nie przyślesz?
ENGSTRAND. Jedź ze mną do miasta, a będziesz miała tyle sukien, ile tylko zechcesz.
REGINA. Ba! gdybym tylko chciała, mogłabym to uczynić na własną rękę.
ENGSTRAND. Nie, Regino, to lepiéj idzie pod kierunkiem ojca. Mogę teraz na portowéj ulicy kupić ładny dom. Nie potrzeba na to wielkiéj gotówki. Tam byłaby wygodna gospoda żeglarska.
REGINA. Ale ja nie chcę być u ciebie, nie mam z tobą nic wspólnego. Idź sobie.
ENGSTRAND. Do dyabła! No, nie zostałabyś u mnie długo, moje dziecko, byleś tylko postępować umiała. W tym roku bardzo wyładniałaś.
REGINA. To i cóż?
ENGSTRAND. Zjawiłby się wkrótce sternik... a może nawet kapitan.
REGINA. Nie poszłabym za żadnego z takich. Marynarze nie mają savoir vivre.
ENGSTRAND. Czego nie mają?
REGINA. Mówię, że znam marynarzy. Nie są oni dobrzy na mężów.
ENGSTRAND. To daj pokój małżeństwu. Mogą się inne rzeczy opłacać (poufnie). On, ten Anglik na spacerowym yachcie... dał trzysta talarów, a ona wcale ładniejszą od ciebie nie była.
REGINA (stając naprzeciw niego). Precz stąd.
ENGSTRAND (cofając się). No, no, przecież mnie nie uderzysz.
REGINA. Uderzę, jeśli tylko będziesz na matkę wygadywał. Precz, mówię (popycha go na drzwi od ogrodu). A nie rzucaj drzwiami, bo panicz...
ENGSTRAND. Śpi, wiem o tém. Szczególna rzecz, jak się o niego troskasz... (cicho). Ho! ho! no, przecież to nie on...
REGINA. Precz, precz. Oszalałeś chyba. Nie, nie tędy. Oto idzie pastor Manders. Wynoś się kuchennemi wschodami.
ENGSTRAND (wychodząc prawą stroną). Dobrze, dobrze, już idę, ale pogadaj z tym, co tu idzie, on ci powie, co dziecko winno swemu ojcu. A ja przecież jestem twoim ojcem, mogę to metryką udowodnić (wychodzi drugiemi drzwiami, które mu Regina otwiera i znowu za nim zamyka).
REGINA (spogląda uważnie w lustro, wachluje się chustką od nosa i poprawia krawatkę, potém znowu zajmuje się kwiatami).
PASTOR MANDERS (w paltocie, z parasolem, z torebką przewieszoną przez ramię, wchodzi przez ogród do oranżeryi). Dzień dobry, panno Engstrand.
REGINA (jakby zdziwiona zwraca się do niego z radością). Ach! to pan. Dzień dobry, panu pastorowi. Więc już parowiec przypłynął.
PASTOR MANDERS. Przypłynął w téj chwili (wchodzi z oranżeryi). Ten nieustanny deszcz jest nieznośny.
REGINA (zbliżając się do niego). Taki czas błogosławią rolnicy, panie pastorze.
PASTOR MANDERS. Tak, masz słuszność, my, mieszczuchy, nie myślimy o tém (zdejmuje palto).
REGINA. Czy nie mogę pomódz?.. Tak... ach, jakże przemoczony, powieszę go w przedpokoju. I parasol otworzę aby wysechł (wychodzi z rzeczami przez drugie drzwi na prawo. Pastor Manders zdejmuje torebkę i kładzie ją wraz z kapeluszem na stołku. Tymczasem Regina powraca).
PASTOR MANDERS. Ach! jakże miło znaleźć się pod dachem. Cóż tu we dworze, wszystko dobrze?
REGINA. Tak, dziękuję.
PASTOR MANDERS. Tylko dużo roboty na jutro. Nieprawdaż?
REGINA. Tak, mamy dużo roboty.
PASTOR MANDERS. Pani Alving jest prawdopodobnie w domu?
REGINA. Naturalnie, naturalnie. W téj chwili jest na górze, zaniosła paniczowi czekoladę.
PASTOR MANDERS. Powiedz-że mi, słyszałem w przystani, że Oswald powrócił.
REGINA. Przyjechał jeszcze onegdaj. My spodziewaliśmy się go dziś dopiéro.
PASTOR MANDERS. Jest zdrów zapewne.
REGINA. Zapewne. Tylko bardzo drogą znużony, bo wprost tu przyjechał z Paryża, nie zatrzymując się. Zdaje się, że wcale pociągu nie zmieniał. Zasnął teraz trochę i dlatego trzeba mówić cicho.
PASTOR MANDERS. A zatém mówmy cicho.
REGINA (przysuwając fotel do stołu). Niechże pan pastor, siada i rozgości się. (Pastor siada, ona przysuwa mu stołeczek pod nogi).Tak, czy dobrze tak, panie pastorze?
PASTOR MANDERS. Dziękuję, dziękuję, jest mi tu doskonale (spogląda na nią). Czy wiesz, panno Engstrand, zdaje mi się, żeś wyrosła, od czasu jak cię nie widziałem.
REGINA. Tak pan sądzi? Moja pani mówi także, żem zmężniała.
PASTOR MANDERS. Zmężniałaś? No tak, może troszeczkę — dostatecznie (krótkie milczenie).
REGINA. Czy mam poprosić pani Alving?
PASTOR MANDERS. Dziękuję, niéma nic pilnego, moje dziecko. Powiedz mi teraz, moja Regino, jak się tu ojcu powodzi?
REGINA. Stokrotne dzięki panu pastorowi, powodzi mu się dość dobrze.
PASTOR MANDERS. Był u mnie, za swéj ostatniéj bytności w mieście.
REGINA. Doprawdy? On jest tak rad, gdy może mówić z panem pastorem,
PASTOR MANDERS. A ty odwiedzasz go często?
REGINA. Ja? naturalnie, skoro tylko mam czas.
PASTOR MANDERS. Twój ojciec, panno Engstrand, nie posiada silnego charakteru, potrzebuje kierowniczéj ręki.
REGINA. Tak, muszę to przyznać.
PASTOR MANDERS. Potrzebuje miéć przy sobie kogoś, kogoby kochał, na czyjém zdaniu-by polegał. Wyznał mi to, gdy był u mnie ostatnim razem.
REGINA. I mnie mówił to samo. Nie wiem jednak, czyby pani Alving obeszła się bezemnie, témbardziéj teraz, gdy wszyscy będziemy mieli tyle zajęcia przy nowém schronieniu. I mnie byłoby bardzo ciężko rozstać się z panią Alving, bo zawsze była tak dobrą dla mnie.
PASTOR MANDERS. Ale obowiązek córki, Regino... Naturalnie, musimy jednak naprzód uzyskać zezwolenie twojéj pani.
REGINA. Nie wiem, czy to właściwe w moim wieku, prowadzić dom samotnego mężczyzny.
PASTOR MANDERS. Moja droga, ja przecież mówię o twoim ojcu.
REGINA. Zapewne, jednakże gdybym przynajmniéj prowadziła dom przyzwoity u prawdziwie poważnego człowieka...
PASTOR MANDERS. Ależ, kochana Regino...
REGINA. Któremu mogłabym być oddaną i uważać go za ojca...
PASTOR MANDERS. Ależ, moje dziecko...
REGINA. To chętnie udałabym się do miasta. Tu jest straszliwie pusto... a pan pastor pojmuje, co to być zupełnie samą na świecie. Mogę śmiało o sobie powiedziéć, że jestem żywa, pilna, mam najlepszą wolę. Czy pan pastor nie miałby dla mnie stosownego miejsca?
PASTOR MANDERS. Ja? doprawdy nie.
REGINA. Drogi, najdroższy panie pastorze! w każdym razie zechciéj mnie miéć na pamięci, gdyby...
PASTOR MANDERS (podnosząc się). Zrobię to z pewnością, panno Engstrand.
REGINA. Bo ja...
PASTOR MANDERS. Może teraz poprosisz panią Alving.
REGINA. Zaraz, panie pastorze (wychodzi na lewo).
PASTOR MANDERS (przechadza się po pokoju, i z rękoma założonemi na plecach wygląda na ogród. Potém powraca do stołu bierze książkę, spogląda na tytuł, okazuje zdziwienie i przesiada inne) Hm!.. tak, tak. (Pani Alving wchodzi z lewéj strony. Idzie za nią Regina, która zaraz wychodzi na prawo).
PANI ALVING (wyciąga do niego rękę). Witam, panie pastorze.
PASTOR MANDERS. Dzień dobry pani. Otóż jestem według obietnicy.
PANI ALVING. Wraz z uderzeniem godziny.
PASTOR MANDERS. Wierzaj pani jednak, że mi przyszło wyjechać z wielką trudnością. Wszystkie te komisye, te urzędy, któremi jestem obarczony...
PANI ALVING. Tém większy dowód przyjaźni, żeś pan tak wcześnie przyjechał. Możemy interesa obrobić jeszcze przed obiadem. Ale gdzież pana pakunek?
PASTOR MANDERS (prędko). Mój pakunek zostawiłem nad brzegiem u wiejskiego kramarza. Tam będę nocował.
PANI ALVING (powstrzymując uśmiech). Więc i tym razem nie chcesz pan spędzić nocy w tym domu?
PASTOR MANDERS. Nie, nie, dziękuję pani stokrotnie, jak zwykle przenocuję nad brzegiem. Wygodniéj mi to, wracając na statek.
PANI ALVING. Rób pan, jak chcesz. Sądziłam jednak, że my oboje starzy...
PASTOR MANDERS. Niechże Bóg broni! Pani żartuje. Naturalnie dziś jesteś pani tak uradowaną. Z jednéj strony jutrzejsza uroczystość... no i powrót Oswalda.
PANI ALVING. Pomyśl pan, jak jestem szczęśliwą. Od dwóch lat nie był w domu, a teraz obiecał zostać ze mną przez całą zimę.
PASTOR MANDERS. Rzeczywiście. To ładnie, to po synowsku z jego strony, bo życie w Rzymie i Paryżu musi miéć dla niego więcéj uroku, niż w tym cichym domu.
PANI ALVING. Ale w tym domu, on — ma matkę. Mój drogi, ukochany chłopiec — on kocha swoję matkę.
PASTOR MANDERS. Byłoby téż rzeczą bardzo smutną, gdyby oddalenie i zajęcie się sztuką mogły wyrugować przyrodzone uczucia.
PANI ALVING. Masz pan słuszność. Dzięki Boga, niéma o niego żadnéj obawy. Ciekawą jestem, czybyś go pan poznał. Zaraz przyjdzie, położył się tylko trochę na sofie dla wypoczynku. Ale siadaj-że, kochany pastorze.
PASTOR MANDERS. Więc chcesz pani...
PANI ALVING. Naturalnie (siada przy stole).
PASTOR MANDERS. Dobrze. Zaraz pani zobaczy (wyjmuje z podróżnéj torebki papiery, siada przy stole i szuka pustego miejsca gdzieby je mógł rozłożyć). Mamy tu naprzód (przerywając sobie). Powiedz mi, pani, skąd tutaj takie książki?
PANI ALVING. Takie książki? Ja je czytam.
PASTOR MANDERS. Pani czyta podobne książki?
PANI ALVING. Tak, czytam je.
PASTOR MANDERS. Czy przez czytanie tych książek, czujesz się pani lepszą, albo szczęśliwszą?
PANI ALVING. Zdaje mi się, że jestem spokojniejszą.
PASTOR MANDERS. To dziwne! Jakim-że sposobem?
PANI ALVING. One objaśniają mię i wzmacniają w tém, do czego doszłam własną myślą. Bo to rzecz szczególna — właściwie w tych książkach niéma nic nowego, nic innego, nad to, co myśli i w co wierzy większa część ludzi, tylko ci ludzie nie zdają sobie z tego sprawy dokładnéj, albo też wcale o tém wiedziéć nie chcą.
PASTOR MANDERS. O mój Boże! Czyż pani naprawdę sądzi, iż większa część ludzi...
PANI ALVING. Tak sądzę, z pewnością.
PASTOR MANDERS. Ależ przecież nie tutaj, nie w naszym kraju, nie u nas.
PANI ALVING. Och! i u nas.
PASTOR MANDERS. No, to przyznać muszę...
PANI ALVING. Cóż pan właściwie ma do zarzucenia tym książkom?
PASTOR MANDERS. Do zarzucenia? Pani przecież nie myślisz, ażebym się zajmował studyowaniem podobnych rzeczy.
PANI ALVING. To znaczy, że pan nawet nie znasz ich, a jednak potępiasz.
PASTOR MANDERS. Dość czytałem o podobnych książkach, ażeby je lekceważyć.
PANI ALVING. Ale własne pana zdanie...
PASTOR MANDERS. Droga pani, w życiu trafia się wiele rzeczy, co do których trzeba zdać się na innych. Tak już jest na świecie i dobrze, iż tak jest, bo inaczéj cóżby się stało ze społeczeństwem?
PANI ALVING. Może i masz pan słuszność.
PASTOR MANDERS. Nie przeczę, iż w podobnych utworach mogą być rzeczy pociągające i nie mam tego wcale za złe, że pani chce poznać duchowe prądy, które, jak słyszę, rządzą szerokim światem, gdzie syn pani dość długo wciągać je w siebie musiał. Tylko...
PANI ALVING. Tylko?...
PASTOR MANDERS (ciszej). Tylko nie należy o tém mówić. Nie potrzeba przecież nikomu zdawać rachunku z tego, co się czyta i myśli, pomiędzy ścianami własnego domu.
PANI ALVING. Naturalnie. Jestem tego samego zdania.
PASTOR MANDERS. Pomyśl pani także, jakie względy musisz zachować z powodu tego schronienia, które zamierzyłaś założyć wówczas jeszcze, kiedy poglądy pani na duchowe sprawy różniły się zasadniczo od dzisiejszych, przynajmniéj o ile ja sądzić mogę.
PANI ALVING. Tak, tak, rozumiem to w zupełności. Ale mieliśmy właśnie o tém schronieniu...
PASTOR MANDERS. Mieliśmy o niém pomówić. A więc baczność, najlepsza pani, zabieramy się do interesu (otwiera teczką i wyjmuje papiery). Widzi pani.
PANI ALVING. Czy to są akty?
PASTOR MANDERS. Tak, wszystkie w należytym porządku. Wierz mi, pani, z niemałym trudem otrzymałem je na czas. Musiałem wprost używać gwałtu. Władze są nadzwyczaj ostrożne, kiedy chodzi o stanowczą decyzyę (przeszukuje papiery). Widzi pani, tu jest akt nadawczy folwarku Salvik, należącego do rycerskich dóbr Rosenwald wraz ze znajdującemi się na nim nowemi budynkami, domami, szkołą, mieszkaniem nauczycieli, kaplicą. A to jest zatwierdzenie legata i fundacyi. Zechciéj je pani przejrzéć (czyta). Ustawa schronienia dla dzieci, poświęconego pamięci kapitana Alvinga.
PANI ALVING (spogląda długi czas na papier). Więc to to.
PASTOR MANDERS. Wolałem tytuł kapitana, niż kamerjunkra, kapitan brzmi skromniéj.
PANI ALVING. Jak pan uważa.
PASTOR MANDERS. A tu jest książeczka kasy oszczędności na złożony kapitał, z którego procentu ma być utrzymywane schronienie.
PANI ALVING. Serdeczne dzięki. Bądź pan łaskaw zatrzymać ją u siebie, to będzie dogodniéj.
PASTOR MANDERS. Najchętniéj. Uważam, że tymczasowo najlepiéj kapitał zostawić w kasie oszczędności. Wprawdzie procent nie jest wielki, cztery od sta, w półrocznych ratach, gdyby więc w następstwie można było dostać dobre akcye, naturalnie pierwszym warunkiem byłoby tu zupełne bezpieczeństwo — tobyśmy o tém pomówili.
PANI ALVING. Tak jest, kochany pastorze, pan to wszystko rozumiesz daleko lepiéj odemnie.
PASTOR MANDERS. Na wszelki wypadek będę nad tém czuwał. — Ach! jeszcze jedna rzecz, o któréj już parę razy chciałem z panią pomówić...
PANI ALVING. O czémże to?
PASTOR MANDERS. Czy zabudowania schronienia mają być ubezpieczone, czy nie?
PANI ALVING. Naturalnie, muszą być ubezpieczone.
PASTOR MANDERS. Zwolna, zwolna, droga pani. Rozpatrzmy to bliżéj.
PANI ALVING. Ja zawsze ubezpieczałam wszystkie budynki i ruchomości, zbiory i narzędzia gospodarcze.
PASTOR MANDERS. Ma się rozumiéć, tu szło o pani osobistą własność, to samo czynię ja także. Ale zważ pani, że tu idzie o coś zupełnie innego. Schronienie jest przecież poświęcone wyższym celom.
PANI ALVING. Cóż stąd?
PASTOR MANDERS. Ja osobiście nie miałbym naturalnie nic do zarzucenia, gdybyśmy je na wszelki wypadek zabezpieczyli.
PANI ALVING. I ja tak myślę.
PASTOR MANDERS. Ale, co mówi o tém głos ogólny, w téj okolicy? Musisz to pani lepiéj wiedziéć ode mnie.
PANI ALVING. Hm! głos ogólny...
PASTOR MANDERS. Czy jest tu dużo ludzi wpływowych, prawdziwie wpływowych, którzyby się tém zgorszyli?
PANI ALVING. Co pan rozumiesz przez ludzi prawdziwie wpływowych?
PASTOR MANDERS. No, w pierwszym rzędzie stawiam tych, co są niezależni i co mają znaczne stanowiska, tych pomijać nie należy, trzeba miéć wzgląd na ich zapatrywania.
PANI ALVING. Jest tu dość takich, coby się może zgorszyli, gdyby...
PASTOR MANDERS. Widzi pani. W mieście mamy mnóstwo podobnych. Pomyśl pani tylko o wszystkich stronnikach mego współzawodnika. Wysnuliby oni stąd wniosek, że ani ty szanowna pani, ani téż ja, nie ufamy Opatrzności.
PANI ALVING. Ależ co się ciebie tyczy, kochany pastorze, to wiész najlepiéj, iż na wszelki przypadek...
PASTOR MANDERS. Wiem, wiem. Mam własne przekonanie, to prawda. Pomimo to, nie potrafimy przeszkodzić fałszywym i niekorzystnym pogłoskom. A te znów mogłyby źle wpłynąć na rozwój schronienia.
PANI ALVING. Skoroby tak być miało...
PASTOR MANDERS. Ja téż mógłbym się znaléźć w przykrém położeniu. W rządzących sferach miasta, zajmują się bardzo tém schronieniem. Wszakże ono głównie ma służyć miastu, prawdopodobnie przyjdzie ono w pomoc, przepełnionym zakładom dla ubogich... A skoro ja byłem pani doradcą i zajmowałem się czynnie pani schronieniem, lękać się muszę, ażeby zazdrośnicy i zawistni nie zwrócili się naprzód przeciwko mnie.
PANI ALVING. Więc nie powinieneś się pan narażać...
PASTOR MANDERS. Nie mówiąc już o napaściach niektórych czasopism, któreby się niezawodnie ku mnie zwróciły...
PANI ALVING. Przestań, kochany pastorze, te względy są decydujące.
PASTOR MANDERS. Więc pani nie chce, byśmy się ubezpieczyli?
PANI ALVING. Nie, dajmy temu pokój.
PASTOR MANDERS (opierając się znowu w fotelu). Jednak gdyby zdarzyło się nieszczęście? Tego nikt przewidzieć nie może... Czy byłabyś pani w stanie pokryć szkody?
PANI ALVING. Nie. Otwarcie mówię, nie byłabym w stanie tego uczynić.
PASTOR MANDERS. Więc w takim razie, bierzemy na siebie ciężką odpowiedzialność.
PANI ALVING. Jak pan sądzi, czy możemy inaczéj postąpić.
PASTOR MANDERS. Nie, nie możemy, w tém cała rzecz. Trudno brać na siebie odpowiedzialność i trudno także gorszyć ogół.
PANI ALVING. Naturalnie, szczególniéj panu jako duchownemu...
PASTOR MANDERS. Zdaje mi się téż rzeczywiście, iż możemy polegać na tém, że taki zakład jest święty i musi miéć boską opiekę.
PANI ALVING. Miejmy tę nadzieję.
PASTOR MANDERS. Więc mamy rzeczy zostawić, jak są.
PANI ALVING. Tak, naturalnie.
PASTOR MANDERS. Dobrze, jak pani chce (notuje) więc nie ubezpieczać!
PANI ALVING. Dziwna rzecz, iż pan dzisiaj dopiéro mi o tém wspomina.
PASTOR MANDERS. Dawno już chciałem panią w tym względzie zapytać.
PANI ALVING. Bo wczoraj o mało nie mieliśmy pożaru.
PASTOR MANDERS. Czy podobna?
PANI ALVING. Nie było to nic wielkiego, zapaliły się wióry w warsztacie stolarskim.
PASTOR MANDERS. Gdzie pracował Engstrand?
PANI ALVING. Tak. Ludzie mówią, że on często nieostrożnie obchodził się z zapałkami.
PASTOR MANDERS. Ten człowiek ma zbyt wiele rzeczy w głowie, tyle pokus. Bogu dzięki, słyszę teraz, że postanowił prowadzić nienaganne życie.
PANI ALVING. Czy tak? Któż to powiedział?
PASTOR MANDERS. Sam mnie o tém zapewniał. A co prawda, jest to zdolny robotnik.
PANI ALVING. Tak, dopóki jest trzeźwy.
PASTOR MANDERS. Nieszczęśliwy nałóg. Ale on mówi, że z powodu choréj nogi często pić musi. Za ostatnią bytnością swoją u mnie, wzruszył mnie do głębi. Przyszedł mi podziękować za robotę, którą mu tutaj nastręczyłem, bo mógł być blizko Reginy.
PANI ALVING. Ależ, widywał ją bardzo rzadko.
PASTOR MANDERS. Właśnie, że codziennie, sam mi to mówił.
PANI ALVING. No, być może.
PASTOR MANDERS. Czuje on doskonale, że potrzebuje kogoś, coby go powstrzymywał, gdy przychodzi na niego pokusa. Lubię w nim to właśnie, że sam się oskarża i własne niedobory pojmuje. Będąc u mnie ostatnim razem, opowiadał mi to wszystko... Czy wiész pani, co byłoby dla niego prawdziwą pociechą, oto gdyby miał przy sobie Reginę.
PANI ALVING (podnosi się gwałtownie). Reginę?
PASTOR MANDERS. Nie powinnabyś się pani temu sprzeciwiać.
PANI ALVING. Sprzeciwię się najzupełniéj. A prócz tego Regina będzie miała zajęcie w schronieniu.
PASTOR MANDERS. Pomyśl pani, że to przecież jéj ojciec.
PANI ALVING. Już ja wiem najlepiéj, jakim ojcem był dla niéj. Nie zgodzę się nigdy, aby do niego wróciła.
PASTOR MANDERS (podnosi się także). Ależ, nie unoś się, droga pani. To smutne, że pani tak się uprzedziła do Engstranda. Była pani absolutnie przerażona.
PANI ALVING (spokojniej). Nie o to idzie. Wzięłam do siebie Reginę i ona u mnie zostanie (słucha). Kochany pastorze, nie mówmy o tém więcéj (twarz jéj się rozjaśnia). Słyszysz pan, Oswald idzie po wschodach, teraz myślmy o nim tylko. (Oswald Alving w luźnym surducie, z kapeluszem w ręku, z wielką piankową fajka w ustach, wchodzi z lewéj strony).
OSWALD (stojąc we drzwiach). Przepraszam — myślałem, że państwo są w gabinecie (zbliża się). Dzień dobry, panie pastorze.
PASTOR MANDERS (wpatrzony w niego). Ach!.. Jakież to dziwne!
PANI ALVING. Co mówisz, panie pastorze?
PASTOR MANDERS. Ja mówię... ja mówię... Nie... Ale, czyż to doprawdy?
OSWALD. Tak, panie pastorze, to rzeczywistość, ów syn marnotrawny.
PASTOR MANDERS. Ależ, drogi chłopcze...
OSWALD. No, to syn powrócony.
PANI ALVING. Oswald przypomina sobie czas, kiedyś pan tak bardzo powstawał przeciwko jego malarskiemu powołaniu.
PASTOR MANDERS. Ludzkim oczom może się nieraz coś wydawać niebezpieczném, co jednak potém... (wstrząsa ręką Oswalda). Witaj, witaj, kochany Oswaldzie, bo wszak mogę cię tak nazywać?
OSWALD. Jakżeż pan mógłbyś nazywać mnie inaczéj?
PASTOR MANDERS. Otóż nie sądź, ażebym absolutnie sztukę potępiał. Nie, przypuszczam nawet, że i w tym zawodzie jest wielu takich, co zachowują nieskalaną duszę.
OSWALD. Należy się tego spodziewać.
PANI ALVING (promieniejąc szczęściem). A ja znam takiego, co ciało i duszę swą ustrzegł od skazy. Spojrz tylko na niego, kochany pastorze.
OSWALD (chodzi po pokoju). Tak jest, droga matko, ale dajmy temu pokój.
PASTOR MANDERS. Prawdziwie zaprzeczyć temu nie można. A teraz zacząłeś już wyrabiać sobie nazwisko. Dzienniki niejednokrotnie odzywały się o tobie z pochwałą. Tylko jakoś w ostatnich czasach, zdaje mi się, że mało było mowy o tobie.
OSWALD (stając w głębi koło kwiatów). Nie mogłem teraz wiele malować.
PANI ALVING. Malarz także musi odpoczywać.
PASTOR MANDERS. To łatwe do zrozumienia. Trzeba się przecież przygotowywać i zbierać nowe siły do jakiego wielkiego dzieła.
OSWALD. Tak jest. — Mamo, prędko będzie obiad?
PANI ALVING. Za małe pół godzinki. Dzięki Bogu ma on dobry apetyt.
PASTOR MANDERS. I widać lubi palić.
OSWALD. Na górze znalazłem fajkę ojca, i...
PASTOR MANDERS. Aha! rozumiem teraz!
PANI ALVING. Co?
PASTOR MANDERS. Gdy Oswald wszedł do pokoju, paląc tę fajkę, zdawało mi się, że jego ojciec żywy stoi przedemną.
OSWALD. Doprawdy?
PANI ALVING. Jak możesz pan to mówić? Oswald jest przecież do mnie podobny.
PASTOR MANDERS. Tak, ale to zagięcie w kątkach ust, ten zarys warg, przypomina wyraźnie Alvinga. Szczególniéj też teraz, kiedy pali.
PANI ALVING. Wcale nie. Mnie się raczéj wydaje, że Oswald ma coś księżego w zacięciu warg.
PASTOR MANDERS. Tak, tak, wielu moich współduchownych ma coś podobnego w ustach.
PANI ALVING. Połóż fajkę, mój drogi chłopcze, nie chcę, ażeby tu czuć było tytuń.
OSWALD (to czyni). Uczynię to z największą chęcią. Chciałem tylko téj fajki popróbować, bo raz paliłem z niéj będąc dzieckiem.
PANI ALVING. Ty?
OSWALD. Byłem wówczas jeszcze bardzo mały, przypominam sobie jednak, że któregoś wieczora poszedłem do pokoju ojca, a on był bardzo wesoły.
PANI ALVING. Ba! Nie możesz sobie tych lat przypominać.
OSWALD. Przecież przypominam sobie wyraźnie, jak ojciec posadził mnie na kolanach i dał mi fajkę, mówiąc: „Pal, mały, śmiało”. I ja téż paliłem z całych sił, aż uczułem, że blednę, a pot wielkiemi kroplami spływał mi z czoła. Ojciec tymczasem śmiał się serdecznie.
PASTOR MANDERS. To było bardzo dziwne.
PANI ALVING. To się musiało Oswaldowi przyśnić.
OSWALD. Nie, mamo, wcale mi się nie przyśniło, bo — jakże tego nie pamiętasz — bo przyszłaś i zaniosłaś mnie do dziecinnego pokoju. Tam zrobiło mi się niedobrze i widziałem, żeś płakała. Czy ojciec często w ten sposób żartował?
PASTOR MANDERS. Tak, za młodu wesoło używał życia.
OSWALD. Przecież dokonał na świecie tylu dobrych i pożytecznych rzeczy, a nie był starym, gdy umarł.
PASTOR MANDERS. Tak jest, kochany Oswaldzie. Odziedziczyłeś nazwisko dzielnego i zacnego człowieka. Będzie to bodziec dla ciebie.
OSWALD. Tak być powinno.
PASTOR MANDERS. W każdym razie to ładnie z twojéj strony, żeś wrócił do domu na dzień, czci ojca poświęcony.
OSWALD. Mniéj przecież dla ojca uczynić nie mogłem.
PANI ALVING. Najładniejszém z jego strony jest to, że powrócił na długo.
PASTOR MANDERS. Jak słyszę, masz tu zabawić całą zimę.
OSWALD. Zabawię czas nieograniczony, panie pastorze. Ach! jak to miło znów być w domu.
PANI ALVING (promieniejąca). Nieprawdaż? O! ty mój...
PASTOR MANDERS (spogląda na niego ze współczuciem). Wcześnie wyprawiono cię w świat, drogi Oswaldzie.
OSWALD. To prawda. Czasem myślę nawet, że to było zawcześnie.
PANI ALVING. Wcale nie, to zdrowemu chłopcu na dobre wychodzi, szczególniéj kiedy jest jedynakiem. Taki nie powinien siedziéć w domu przy tacie i mamie, bo się rozpieści.
PASTOR MANDERS. Jest to jeszcze nierozstrzygnięte pytanie. Dom rodzicielski pozostanie zawsze prawdziwą ostoją i najwłaściwszém miejscem pobytu dla dziecka.
OSWALD. Muszę panu pastorowi przyznać słuszność.
PASTOR MANDERS. Spojrz pani tylko na własnego syna. Możemy przecież mówić o tém wobec niego. Jakie to miało dla niego następstwa? Ma już dwadzieścia sześć czy siedem lat, a nigdy dotąd nie poznał, co to jest ognisko rodzinne.
OSWALD. Przepraszam, w tém pan pastor myli się w zupełności.
PASTOR MANDERS. Czyż tak? Sądziłem, iż żyłeś wyłącznie w kołach artystycznych.
OSWALD. Tak też było.
PASTOR MANDERS. A zdawało mi się, że najczęściéj artyści nie mają dostatecznych środków, ażeby założyć rodzinę i własne ognisko.
OSWALD. Zapewne jest pomiędzy niemi wielu takich, którzy nie mogą się ożenić z powodu braku pieniędzy.
PASTOR MANDERS. To właśnie mówiłem.
OSWALD. Ale pomimo to, mogą miéć swoje ogniska, mają je zazwyczaj a nawet często, bardzo porządne i wygodne.
PANI ALVING (słucha uważnie, czasem przytakuje, ale nic nie mówi).
PASTOR MANDERS. Nie mówię przecież o kawalerskich gospodarstwach. Przez wyraz ognisko rozumiem ognisko rodzinne, w którém żyje mąż z żoną i dziećmi.
OSWALD. Tak, albo też z dziećmi i z matką swoich dzieci.
PASTOR MANDERS (zdumiony, wznosi złożone ręce). Boże miłosierny!
OSWALD. Cóż?
PASTOR MANDERS. Żyć z matką swoich dzieci!
OSWALD. Czyż byłoby lepiéj, gdyby porzucił matkę swoich dzieci?
PASTOR MANDERS. Mówisz więc o związkach nieprawych?
OSWALD. Nigdy nie dostrzegłem nic nieprawego w pożyciu tych ludzi.
PASTOR MANDERS. Ależ, czyż to podobna, ażeby... ażeby człowiek pod pewnemi względami dobrze wychowany, albo téż młoda kobieta, mogli się odważyć na podobne życie... pod okiem całego świata?
OSWALD. Cóż mają robić? Młody artysta jest ubogi, dziewczyna uboga, ażeby się ożenić, potrzeba pieniędzy. Cóż mają robić?
PASTOR MANDERS. Co mają robić? Powiem to panu, panie Alving. Powinni od początku trzymać się zdaleka, jedno od drugiego. Oto co mają robić.
OSWALD. Z taką mową nie trafisz pan do ładu z ludźmi młodemi, krwi gorącéj.
PANI ALVING. Tak jest, nie zajdziesz daleko.
PASTOR MANDERS. Że téż władza może cierpiéć, ażeby jawnie działy się podobne rzeczy! (staje przed panią Alving). A co, czy nie miałem słuszności troszczyć się o syna pani, wśród kół gdzie jawne wyuzdanie wyrobiło sobie niemal prawo bytu?
OSWALD. Otóż powiem panu, że co niedziela bywałem u takiéj nielegalnéj pary...
PASTOR MANDERS. I to jeszcze w niedzielę!
OSWALD. Naturalnie, jest to dzień zabawy, a nigdy tam nie słyszałem słowa, ani téż dostrzegłem cośkolwiek, coby mogło zasługiwać na nazwę nieprzyzwoitości. A czy wiész pan, gdzie się z nią spotkałem, w kołach artystycznych?
PASTOR MANDERS. Dzięki Bogu, tego nie wiem.
OSWALD. Otóż pozwól sobie powiedziéć, że miało to miejsce wówczas, kiedy który z naszych poważnych mężów i ojców, rodziny chciał się trochę zabawić na własną rękę i raczył zniżyć się do knajp, gdzie zbierali się artyści. Było wtedy co posłyszéć! Ci panowie wiedzieli i opowiadali takie rzeczy, o których nam się nigdy nie śniło.
PASTOR MANDERS. Jakto? Chcesz nam dać do zrozumienia, że poważni mężowie tutejsi i za granicą...
OSWALD. Alboż nie słyszałeś pan, jak ci poważni mężowie za swoim powrotem wygadywali na zepsute obyczaje tamtejsze?
PASTOR MANDERS. To bardzo naturalne.
PANI ALVING. Słyszałam to także.
OSWALD. Można im śmiało uwierzyć na słowo, sprawdzili to sami, (bierze się za głowę). O! że téż to piękne, swobodne życie, może być tak zohydzane!
PANI ALVING. Nie unoś się, Oswaldzie, to ci szkodzi.
OSWALD. Masz słuszność, mamo, szkodzi mi to, zaraz owo przeklęte znużenie. Trzeba mi się troszkę przejść przed obiadem. Przepraszam cię, panie pastorze, nie może pan tego zrozumiéć, znowu się uniosłem (wychodzi drugiemi drzwiami na prawo).
PANI ALVING. Mój biedny chłopiec.
PASTOR MANDERS. Tak jest, masz pani powody tak mówić. Zaszło z nim daleko.
PANI ALVING (patrzy na niego i milczy).
PASTOR MANDERS (chodzi tu i tam). Nazwał się sam marnotrawnym synem! Niestety, niestety!
PANI ALVING (ciągle na niego patrzy).
PASTOR MANDERS. I cóż pani mówi na to wszystko?
PANI ALVING. Mówię, że Oswald miał słuszność w każdém słowie.
PASTOR MANDERS (zatrzymując się). Słuszność? Słuszność? głosząc podobne zasady?
PANI ALVING. Tu, w mojéj samotności, doszłam do takich samych przekonań, panie pastorze. Tylko nigdy nie ośmieliłam się tych rzeczy dotykać. Niech-że teraz mój syn mówi za mnie.
PASTOR MANDERS. Jesteś pani godną pożałowania, jednak muszę z panią mówić na seryo. Nie już, jako pani pełnomocnik i doradca, nie jako pani przyjaciel i przyjaciel młodości twego zmarłego męża, ale jako duchowny, w sposób, w jaki to już uczyniłem, w najcięższéj chwili twego życia.
PANI ALVING. Cóż ma do powiedzenia duchowny?
PASTOR MANDERS. Muszę się wprzód odwołać do pani pamięci. Chwila jest stosowną. Jutro dziesiąta rocznica śmierci męża pani, jutro będzie otwarty zakład wzniesiony na cześć jego pamięci, jutro przemawiać będę do tłumnego zgromadzenia, dziś mówić będę do pani jednéj.
PANI ALVING. A więc mów, panie pastorze.
PASTOR MANDERS. Przypomnij sobie pani, że po roku zaledwie małżeństwa, stanęłaś nad przepaścią, żeś porzuciła dom i uciekła od męża. Tak jest, uciekłaś pani, uciekłaś i pomimo jego błagań, wzbraniałaś się do niego powrócić.
PANI ALVING. Zapominasz pan, jak bezgranicznie byłam nieszczęśliwą w tym pierwszym roku.
PASTOR MANDERS. Zawsze duch buntu pożąda szczęścia. Jakież ludzie mają prawo do szczęścia? Powinniśmy tylko spełniać nasz obowiązek, a pani obowiązkiem było pozostać przy mężu, któregoś sobie raz wybrała i z którym połączył cię święty związek.
PANI ALVING. Wiesz pan dobrze, jakie wówczas życie prowadził Alving, do jakiéj rozpusty dochodził?
PASTOR MANDERS. Wiem, niestety, jakie krążyły o nim pogłoski i nie myślę wcale usprawiedliwiać jego prowadzenia się w latach młodości. Ale żona nie powinna być sędzią swego męża. Jej obowiązkiem jest dźwigać z pokorą krzyż, jaki wyższa wola na nią zesłała. Zamiast tego, odrzuciłaś pani ten krzyż buntowniczo, porzuciłaś zbłąkanego, którego miałaś być podporą, puszczałaś na los swoję dobrą sławę i gotową byłaś nawet sławę innych na szwank narazić.
PANI ALVING. Innych? masz pan tylko jednego na myśli?
PASTOR MANDERS. Było to z pani strony wielką nieostrożnością, szukać u mnie schronienia.
PANI ALVING. U duchownego? u przyjaciela?
PASTOR MANDERS. Tém gorzéj. Dziękuj pani Bogu, iż posiadałem potrzebną siłę, żem pokonał twoje egzaltowane zamysły i że mi daném było skierować panią na drogę obowiązku, powrócić rodzinnemu ognisku i prawowitemu mężowi.
PANI ALVING. Tak, panie pastorze, to było w zupełności twojém dziełem.
PASTOR MANDERS. Byłem tylko posłuszném narzędziem w ręku Najwyższego. A czyż nie było to błogosławieństwem dla dalszych lat pani życia, że mi się udało ugiąć cię pod jarzmo obowiązku i posłuszeństwa? Czy wszystko nie stało się tak, jakem to przepowiadał? Czyż Alving nie porzucił swych błędów, jak to mąż powinien był uczynić? Czy nie żył od tego czasu z panią w miłości i bez zatargów? Czy nie stał się dobroczyńcą okolicy, a panią podniósł jako współpracownicę swoich przedsiębiorstw? Byłaś pani dla niego dzielną współpracownicą, wiem o tém, pod tym względem należy się pani uznanie. Ale teraz przechodzę do drugiego, ważnego błędu twego życia.
PANI ALVING. O czém chcesz pan mówić?
PASTOR MANDERS. Tak jak niegdyś wyrzekałaś się obowiązków żony, wyrzekłaś się obowiązków matki.
PANI ALVING. Ach!
PASTOR MANDERS. Przez całe życie rządził panią duch samowoli. Usposobienie i czyny pani zawsze dążyły do stargania wszelkich więzów, do wyłamywania się z pęt zwyczajów. Nigdy znieść nie mogłaś żadnego przymusu. Co tylko pani zawadzało, odrzucałaś nierozważnie, jako ciężar zbyteczny. Nie podobało ci się być dłużéj żoną — więc porzuciłaś męża. Ciężyły ci obowiązki matki i dziecko wysłałaś na obczyznę.
PANI ALVING. Prawda, uczyniłam to.
PASTOR MANDERS. I dlatego stałaś mu się obcą.
PANI ALVING. Nie, nie, tak nie jest.
PASTOR MANDERS. Tak jest i tak być musi. Jakim-że on powrócił, pomyśl nad tém pani. Zgrzeszyłaś przeciw mężowi — czujesz to teraz i dlatego poświęcasz mu tak wspaniałą pamiątkę, ale poznaj pani także, żeś zgrzeszyła przeciw synowi, może czas jeszcze uratować go z błędnéj drogi, na któréj się znajduje. Nawróć się pani sama i staraj się go nawrócić o ile możności, gdyż (podnosi w górą palec) zaprawdę, ciąży na tobie jako matce wielka wina. Było moim obowiązkiem to pani powiedziéć (długie milczenie).
PANI ALVING (powoli, starając się zapanować nad sobą). Wypowiedziałeś się, panie pastorze, a jutro przemawiać będziesz publicznie, na cześć pamięci mego męża. Ja jutro przemawiać nie będę, ale teraz odpowiem panu w taki sam sposób, jak-eś to uczynił.
PASTOR MANDERS. Chcesz pani, naturalnie, usprawiedliwić swoje postępki.
PANI ALVING. Nie. Będę tylko opowiadać.
PASTOR MANDERS. A więc...
PANI ALVING. Wszystko, coś mówił o mnie, o moim mężu, o naszém pożyciu, od czasu, gdy, jak twierdzisz, powróciłeś mnie na drogę obowiązku — są to rzeczy, na któreś sam nie patrzał, bo od tego czasu — ty nasz przyjaciel i codzienny gość, nie przestąpiłeś progu naszego domu.
PASTOR MANDERS. Opuściliście państwo wkrótce nasze miasto.
PANI ALVING. A tutaj nie byłeś pan nigdy za życia mego męża. Dopiéro potém odwiedzałeś mnie z powodu interesów schronienia.
PASTOR MANDERS (cicho i niepewnie). Heleno, jeśli to ma być wymówka, to zważ...
PANI ALVING. ...że zachować musiałeś względy należne stanowisku. Ja zaś, byłam tylko zbiegłą żoną. Od tak nieostrożnych kobiet trzeba się trzymać, jak można najdaléj.
PASTOR MANDERS. Droga pani Alving, jest w tém niesłychana przesada.
PANI ALVING. Dobrze, dobrze, dajmy temu pokój. Chciałam tylko powiedziéć, że co do moich stosunków małżeńskich, opierasz się pan tylko na zwykłych pogłoskach.
PASTOR MANDERS. No tak, więc cóż daléj?
PANI ALVING. Ale teraz powiem panu prawdę. Poprzysięgłam sobie, że się pan kiedyś o niéj dowiesz. Pan jeden.
PASTOR MANDERS. Jakaż jest ta prawda?
PANI ALVING. Prawdą jest, że mój mąż umarł, tak jak żył, ohydnie.
PASTOR MANDERS (szukając krzesła). Co pani mówi?
PANI ALVING. Umarł po dziewiętnastoletniém małżeńskiém pożyciu, a pozostał przynajmniéj w swoich skłonnościach tak ohydnym, jakim był, zanim nas, panie pastorze, połączyłeś przed ołtarzem.
PASTOR MANDERS. Jakto? te błędy młodości — te wybryki — tę rozpustę, nazywasz pani ohydném życiem.
PANI ALVING. Nasz domowy lekarz użył tego wyrażenia.
PASTOR MANDERS. Nie rozumiem.
PANI ALVING. To niepotrzebne.
PASTOR MANDERS. W głowie mi się miesza. Całe pani małżeństwo — tyloletnie wspólne pożycie z mężem było tylko pozorem.
PANI ALVING. Niczém, tylko pozorem. Teraz wiesz pan o tém.
PASTOR MANDERS. Nie, to nie do uwierzenia. Ja tego wprost pojąć nie mogę. Jakżeż było możliwém, ukryć takie rzeczy?
PANI ALVING. Dzień po dniu było to moją nieustanną troską. Gdy urodził się Oswald, zdawało się z razu, że Alving się trochę poprawił, ale to długo nie trwało. Wówczas musiałam podwoić usiłowań, staczać walki na śmierć i życie, ażeby nikt się nie dowiedział, jakim był ojciec mego dziecka. Zresztą wiesz pan także, jak Alving potrafił zjednywać sobie serca. Nikt nie mógł źle o nim sądzić. Był to jeden z tych ludzi, co mają dużo lepszą sławę, niż życie. Wówczas jednak — o tém także musisz pan się dowiedziéć — przyszła rzecz najokropniejsza.
PASTOR MANDERS. Jakto? jeszcze okropniejsza, niż to wszystko?
PANI ALVING. Wszystko znosiłam, jakkolwiek wiedziałam doskonale, co potajemnie działo się po za domem. Wreszcie, zło wkroczyło aż tutaj.
PASTOR MANDERS. Co pani mówi? Tutaj?
PANI ALVING. Tak, do naszego własnego domu. Ot tutaj (wskazuje pierwsze drzwi na prawo) odkryłam naprzód w tym pokoju, co się święci. Miałam tam jakieś zajęcie, a drzwi były na wpół otwarte. Usłyszałam, jak pokojówka przyszła z ogrodu podlewać kwiaty.
PASTOR MANDERS. I cóż?
PANI ALVING. Zaraz za nią wszedł Alving i mówił coś po cichu. A potém usłyszałam (z urwanym śmiechem). Dotąd w uszach mi to brzmi rozdzierająco i śmiesznie zarazem, słyszałam moję własną pokojówkę szepczącą: „Puść mnie, panie kamerjunkrze, daj mi pan pokój.”
PASTOR MANDERS. Cóż za niepojęta, nieprzebaczona lekkomyślność z jego strony! Bo była to tylko lekkomyślność, wierzaj mi pani.
PANI ALVING. Dowiedziałam się wkrótce, co mam o tém sądzić. Kamerjunkier zjednał sobie pokojówkę i ten stosunek miał następstwa, panie pastorze.
PASTOR MANDERS (jakby skamieniały). I to wszystko tutaj! W tym domu!
PANI ALVING. Czegoż ja nie zniosłam w tym domu! Ażeby go wieczorem i w nocy w domu utrzymać, musiałam uczestniczyć w jego samotnych biesiadach na górze, w jego pokoju. Tam musiałam mu dotrzymywać towarzystwa, trącać się kieliszkiem i pić, słuchać jego bezsensownych słów i zbierać wszystkie siły, ażeby go przemocą zaprowadzić do łóżka.
PASTOR MANDERS (wzruszony). I wszystko to pani znieść mogłaś?
PANI ALVING. Miałam syna, dla którego to znosiłam. Wówczas wyrządził mi ostatnią obelgę — gdy moja własna służąca... Przysięgłam sobie, że to musi miéć koniec. Wybuchnęłam, zrobiłam gwałt, przemogłam go. Teraz miałam broń przeciw niemu, nie śmiał mi się oprzéć. Wtedy to Oswalda wysłałam z domu. Miał już siódmy rok, zwracał uwagę na wszystko, zadawał pytania, jak to dzieci czynić zwykły. Tego już znieść nie mogłam. Zdawało mi się, że dziecię wciąga w siebie truciznę, przebywając w tym domu, oddychając skalaną jego atmosferą. Dlatego to go z domu wysłałam. A teraz rozumiesz pan także, czemu nie mógł się tu pokazywać, dopóki żył ojciec. Nikt nie wie, ile mnie to kosztowało.
PASTOR MANDERS. Zaprawdę, poznałaś pani życie.
PANI ALVING. I nigdybym go nie zniosła, gdybym nie miała pracy. Tak jest, mogę powiedziéć, żem pracowała. Całe powiększenie majątku, ulepszenia, pożyteczne zakłady, za które Alving pozyskał sobie sławę, czy sądzisz pan, że go w czémkolwiek zajmowały, że się im oddawał, on, co po całych dniach leżał na kanapie, czytając jakiś urzędowy kalendarz. Nie, teraz powiem panu to jeszcze, jam go pobudzała, gdy miał chwile przytomne, na mnie spadał cały ciężar, gdy znowu oddawał się rozpuście, albo téż chorował i jęczał.
PASTOR MANDERS. I pamięć tego człowieka czcisz pani takim pomnikiem?
PANI ALVING. Jest to potęga złego sumienia.
PASTOR MANDERS. Złego sumienia? Co chcesz pani przez to powiedziéć?
PANI ALVING. Miałam ciągle to uczucie, że prawda musi kiedyś wyjść na jaw i zyskać sobie wiarę; schronienie w tym wypadku, powinno wszystkie pogłoski uciszyć i znieść wszelkie wątpliwości.
PASTOR MANDERS. Pod tym względem osiągnęłaś pani swój cel najzupełniéj.
PANI ALVING. Miałam jeszcze inny powód. Nie chciałam, ażeby moje najdroższe dziecko, Oswald, odziedziczył cośkolwiek po ojcu.
PASTOR MANDERS. Więc to z majątku Alvinga?
PANI ALVING. Tak jest. Sumy, które rok po roku zbierałam na schronienie, wyrównywają mu w zupełności, obrachowałam ściśle ten majątek, który w danéj chwili czynił z porucznika Alvinga dobrą partyę.
PASTOR MANDERS. Rozumiem panią.
PANI ALVING. Była to cena kupna. Nie chcę, ażeby te pieniądze przeszły w ręce Oswalda. Mój syn powinien wszystko odemnie otrzymać. (Oswald wchodzi drugiemi drzwiami z prawéj strony, bez kapelusza i palta).
PANI ALVING (idąc na jego spotkanie). Już z powrotem? mój drogi chłopcze!
OSWALD. Cóż robić na dworze, przy tym nieustannym deszczu? Ale podobno siadamy do stołu — to doskonale.
REGINA (wchodzi z paczką z jadalnego pokoju). Paczka dla pani (oddaje ją pani Alving).
PANI ALVING (spogląda na pastora). Zapewne to śpiewy uroczystościowe na jutro.
PASTOR MANDERS. Hm!
REGINA. Podano do stołu.
PANI ALVING. Idziemy; tylko muszę... (rozwija paczkę).
REGINA (do Oswalda). Czy pan będzie pił jasny czy ciemny portwein?
OSWALD. I jeden i drugi, panno Engstrand.
REGINA. Bien. Zaraz, panie Alving (idzie do jadalnego pokoju).
OSWALD. Muszę jej pomódz odkorkować (idzie także do jadalnego pokoju i zostawia drzwi niedomknięte).
PANI ALVING (otworzywszy paczkę). Tak, mamy tu jutrzejsze śpiewy.
PASTOR MANDERS (ze złożonemi rękami). Jakżeż ja jutro wypowiem moję pochwalną mowę!
PANI ALVING. Już pan to sobie ułoży.
PASTOR MANDERS (cicho, ażeby go nie słyszano w jadalni). Nie możemy przecież dawać powodu zgorszenia.
PANI ALVING (cicho i stanowczo). Nie. Ale skończy się także ta szkaradna komedya. Od pojutrza zapomnę, że zmarły istniał w tym domu. Będzie tu tylko syn i matka (z jadalnego pokoju dochodzi odgłos przewróconego stołka i zarazem głos).
REGINA (szeptem, ale ostro). Oswaldzie, Oswaldzie. Czyś oszalał? Puść mnie!
PANI ALVING (zgorszona). Ach! (spogląda jakby w osłupieniu na drzwi półotwarte. Słychać kaszel i nucenie Oswalda, oraz odkorkowanie butelki).
PASTOR MANDERS (wzburzony). Co to znaczy? Co to jest, pani Alving?
PANI ALVING (głosem ochrypłym). Upiory! Znowu dawna para z oranżeryi!
PASTOR MANDERS. Co pani mówi! Regina? Byłażby?
PANI ALVING. Tak. Chodź pan. Ani słowa. (Oparta na ramieniu pastora idzie słaniając się, do jadalnego pokoju).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.