Uparciuch

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Wazow
Tytuł Uparciuch
Podtytuł Opowiadanie
Pochodzenie Wybór nowel
Wydawca Drukarnia
A. T. Jezierskiego
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Anc
Źródło skany na Commons
Indeks stron
Uparciuch.

OPOWIADANIE.

Pociąg dopiero co zatrzymał się na stacyi i już miał ruszać dalej, bo zatrzymuje się tylko dwie minuty — czas potrzebny na wydanie i przyjęcie poczty. — Mała to bowiem stacyjka, rzadko kiedy wysiada tu lub wsiada jaki podróżny,
Lecz dziś, jak jeszcze nigdy, duża gromada wieśniaków i wieśniaczek kręciła się na peronie, żywo rozmawiając; jedni żegnali się z drugimi, mianowicie z tymi, którzy mieli bukieciki i gałązki bukszpanu na czapkach. Byli to żołnierze rezerwy z poblizkiej wsi K., których powołano na ćwiczenia, mające trwać tylko trzy tygodnie, lecz jakaś fałszywa pogłoska o blizkiej wojnie złudziła wieśniaków i żegnali się z młodzieżą tak, jakby jej nie mieli widzieć długo — a może i nigdy.
W jednej chwili wszyscy zgromadzili się przed starym, długim wagonem trzeciej klasy, znajdującym się przy samym tendrze. To pierwszeństwo zawdzięcza trzecia klasa smutnym doświadczeniom, w razie bowiem nieszczęścia, pierwsze wagony zamieniają się w drzazgi wraz z ludźmi, którzy się w nich znajdują, chroniąc przez to tylne wagony, za które się więcej płaci.
W ostatniej chwili, gdy przeciągły gwizd pary dał się słyszeć, a wagony się poruszyły, jakieś piękne dziewcze, wskakując zręcznie na stopień wagonu, podało bukiecik kwiatów wysokiemu, modrookiemu żołnierzowi, który, wychyliwszy się z okna, chwycił kwiaty i uścisnął silnie dłoń dziewczęcia.
Pociąg ruszył, a oboje młodzi nie zdążyli, czy też nie mogli zamienić z sobą choćby jednego słowa. Dziewczę zadyszane, czerwone ze zmęczenia, ścigało okiem okna wagonu, ginącego w dali, w którym widniała nieruchoma głowa modrookiego wojaka.


∗             ∗

Wkrótce pociąg znikł za pagórkiem. Słońce paliło, rzucając na pożegnanie ogniste promienie na czarną górę — i zaszło.
Przez puste, głuche pola pociąg pędził z błyskawiczną szybkością. W wagonach zapalono lampy. Młodzież rozwiązała węzełki z zapasami, aby się posilić tem, co jej dano na drogę. Nagle rozległ się przeraźliwy gwizd pary — pociąg stanął.
— Co się stało? czy to stacya? — pytali chłopcy, wyglądając przez okna w dal ciemną. Lecz nic dostrzedz nie mogli. Pociąg stanął w czystem polu, widocznie jakaś przeszkoda go zatrzymała
— Widać czerwone światło! — zawołał jeden.
I rzeczywiście, przy następnej budce strażniczej wystawiono czerwoną latarkę, jako znak, że najbliższy mostek zepsuty, a pociąg musi tu czekać do jutra, dopóki się naprawa nie skończy.
— Kto chce, może wysiąść! — zawołał konduktor, otwierając drzwiczki wagonów.
W mgnieniu oka żołnierze znaleźli się na otwartem polu. Podróżni z innych wagonów wysiedli także, ale ci nie przyjęli tego niemiłego wypadku tak obojętnie i tak spokojnie.
— To bezczelność! — wołali panowie z drugiej klasy.
Rezerwiści zapatrywali się na ten wypadek z zimną krwią — zdziwiło ich to, ale nie zgniewało. Ocknęło się w nich wychowanie żołnierskie, którego pierwszym obowiązkiem jest pokora i cierpliwość.
— No! słuchajcie — zawołało kilku — położymy się na trawie.
— Panowie niech śpią w wagonach, aby się nie przeziębili — przekpiwali inni.
— Na trawę! pod ciemne niebo!
— Żaden z nich nie chciał zostać w wagonie, i gdy „panowie” pozamykali okna w wagonach, aby się do nich chłód nocny nie wcisnął, żołnierze rzucili się na miękką trawę, utkwiwszy oczy w mrugających gwiazdach, które migotały na ciemnem przestworzu, jak brylantowy piasek — a myśli ich pomknęły w dal, ku rodzinnej wiosce, w której z tęsknotą również o nich myślano.


∗             ∗

Powoli rozmowy ustały — wszystko dokoła ucichło. Wzruszenia pożegnania i rozłąki ze wszystkiem, co sercu miłe i drogie, w połączeniu z miłym nocnym chłodem wkrótce ukołysały do snu zmęczoną młodzież i wśród ciszy nocnej słychać było tylko spokojne oddychanie dwudziestu młodych piersi.
Tylko Mładen Rajczew nie spał; jemu to, jak widzieliśmy, dziewczyna podała bukiecik kwiatów. Z przed oczu, z wyobraźni jego nie chciała ustąpić postać dziewczęcia. Widział ją ciągle taką, jak w ostatniej chwili pożegnania: z zarumienioną twarzą, zmęczoną szybkim biegiem, z czarnemi, ognistemi, przestraszonemi oczami, wilgotnemi ze wzruszenia — z czerwonemi jak koral usty, na których drżały słodkie, a niewyrzeczone słowa pożegnania; ręka jego tuliła kwiatki, dane przez nią w ostatniej chwili, drżała jeszcze od uścisku jej ręki. W duszy jego powstało jakieś tajemne, tęskne uczucie, jakieś gorące pragnienie, aby kogoś zobaczyć, komuś coś powiedzieć, coś nieokreślonego, nieuchwytnego, to, co leżało mu jak kamień na piersiach. Zdawało mu się, że dusza, że serce jego, że on sam został tam na dworcu, a tu jest jakiś inny, nieznany mu Mładen.
Męka jego miała źródło w tem, że kilka dni ostatnich nie widywał Canki, ujrzał ją tylko w chwili odjazdu i to na mgnienie oka... Nawet jednego słowa z nią nie zamienił, a tyle — tyle mieli sobie do powiedzenia przed rozłączeniem się! Ale ona zjawiła się przed nim i zniknęła jak sen. Tak, prawdziwie jak senne marzenie na jawie!
Widocznem było, że biedne dziewczę ukradkiem przybiegło, by go pożegnać — i ledwo zdążyło, a gdy się w nią wpatrywał, serce jej zamierało z bólu i rozpaczy! On sam był przyczyną, że ją zatrzymano. Wczoraj poszedł do jej ojca, Miłosza Karażelewa, czorbadzii[1], dumnego i gniewliwego wieśniaka, mającego czasem dobre serce, i zastał go właśnie, gdy wyprowadzał gości.
— Baj[2] Milo, odchodzę jutro z naszymi rezerwistami, przyszedłem, aby cię pożegnać i jako starszego poprosić o błogosławieństwo...
Miłosz czorbadżija zdziwił się. Długie bowiem lata nienawidził się on z ojcem Mładena, zatwardziałym buntownikiem, jakim został do śmierci, człowiekiem bardzo upartym, ale rzadkiej uczciwości. Miłosz pogardliwie nazywał go komita[3], a w spadku po ojcu nienawidził on i Mładena, który otrzymał w dziedzictwie upór i junactwo ojca swego, jako też niechęć tegoż do czorbadżji, zastanowiło więc tego ostatniego, dlaczego Mładen przyszedł się z nim pożegnać i prosić o błogosławieństwo?
— A! idziesz, to dobrze, tam zrobią z ciebie człowieka, nieboszczyk Rajczo zrobił z was samych psich synów. Boże mu odpuść! — dodał Miłosz.
— Baj Milo, tylko nie mów źle o moim ojcu, dość mu dokuczyłeś za życia! — rzekł Mładen wzruszonym głosem.
— E! co mówisz, czyż on był dzieckiem? A teraz jeśli odchodzisz, to idź sobie precz — zawołał Miłosz, obrzucając chłopaka gniewnem spojrzeniem.
Mładen nie ustąpił, grubijaństwo czorbadzii odbiło się o jego upór, jak o skałę. Odezwał się stanowczo:
— Ja pójdę, lecz zanim pójdę, mam ci powiedzieć dwa słowa, które powinieneś sobie dobrze zapamiętać.
— Mów, zobaczymy.
— Gdy powrócę żywym z wojska...
— A gdy nie powrócisz, przez to nie zrobi się dziura w niebie — przerwał mu ostro Miłosz.
— Lecz jeśli powrócę, poproszę cię o Cankę. Pamiętaj więc, byś jej nie dał nikomu aż do tego czasu.
Usłyszawszy te zuchwałe słowa, Miłosz wpatrzył się w chłopaka dla przekonania się, czy on sobie nie kpi z niego, lecz spojrzenie Mładena wcale nie oznaczało żartu, tylko śmiałą stanowczość. Wtedy Miłosz wybuchnął pogardliwym gniewem:
— A! ty psi synu! ty chcesz mojej córki, ale kto zechce ciebie, wszawy prosiaku. „Patrzcie go, on pyta o popa, kiedy go ze wsi psami szczują”.
— Canka mnie chce, my się kochamy — zawołał Mładen wzburzony.
Miłosz wybuchnął śmiechem, a włożywszy ręce w kieszenie swych tureckich spodni, odwrócił się i odszedł.
— Słuchaj — krzyknął za nim Mładen — pamiętaj, abyś Canki nie dał nikomu, dopóki nie wrócę, bo inaczej puszczę cię z dymem.
I chłopak odszedł, słysząc za sobą głośne wymyślania i przekleństwa Miłosza.
— Ty zbójecki synu! przeklęte plemię! Syn komity musi być także komitą...
Leżąc na trawie, wszystko to przypominał sobie Mładen, a wściekły gniew zakipiał w jego piersi.
— Zabiję ich i siebie, jeśli stary odda ją innemu — pomyślał z wściekłością... Lecz wkrótce uspokoił się przyjemniejszemi myślami. Widział przed sobą wioskę swoją. Spoczywała cicho we śnie pod gwiaździstem niebem, strumyczek szemrze obok płotu Miłoszowej zagrody, pod spuszczającemi się gałęziami wierzb starych, nad brzegiem rzeczki drzemią gąski, w podwórzu cisza, tylko grusza czasami zaszumi, a liście fasoli zaszeleszczą; pod gruszą stoi szopa z warsztatem tkackim, a w niej śpi Canka. Wszyscy tam w domu śpią, tylko Canka sama czuwa, czuwa i jej luby, on o niej myśli i wzdycha do niej... Jakby się ona ucieszyła, gdyby tak nagle usłyszała jego ciche nawoływania, gdyby się znowu ujrzeli, i bez przeszkody mogli się nagadać o wszystkiem, co im leżało na sercu w chwili rozstania. Cóżby to była za radość! Onaby wyszła do niego, wymykając się jak wąż niepostrzeżenie ze swego posłania..
Nagle błysnęła mu myśl: a gdyby tak pójść do niej i zobaczyć ją? Do świtu jest jeszcze sześć lub siedm godzin, dość czasu, aby z ukochaną zobaczyć się choćby na końcu świata, a nie o godzinę drogi! Bez namysłu zdecydował się. Teraz już nic zatrzymaćby go nie mogło, gotów był przebyć i ognistą rzekę, któraby go oddzielała od Canki, i zdobyć mury forteczne, gdyby w nie zamienił się płot zagrody Miłoszowej.
Gwiazdy milcząco migotały na lazurowem niebie. Cisza panowała dokoła. Przerywały ją tylko chrapania junaków. Mładen wstał ostrożnie i puścił się szybkim krokiem przez pola, wzdłuż linii kolejowej. Wkrótce zniknął w pomroce nocnej.


∗             ∗

Północ minęła, gdy Mładen, upojony słodkiem spotkaniem z ukochaną, wychodził ze wsi ku stacyi, aby ztamtąd iść dalej wzdłuż plantu kolejowego. Dotąd nikt go nie widział, nikt nie spotkał. Wieś była pusta, jakby wszystko w niej wymarło; to mu sprawiało przyjemność, pragnął, aby bytność jego we wsi i przyczyna tejże pozostały dla wszystkich tajemnicą. Teraz dopiero przyszło mu na myśl, że popełnił występek przeciw dyscyplinie wojskowej, że postępek ten był szalonym — lecz to było ponad jego siły, aby tam nie pójść. Spieszył się, nie wiedział która godzina, bał się, aby zanim dobiegnie do pociągu, zorza nie spotkała go w polu... biegł więc coraz prędzej... Wiatr powstał, szumiąc głucho pomiędzy płotami i konarami orzechów.
Gdy Mładen był już daleko w polu, silny blask uderzył go z lewej strony. Obejrzał się, w dali na niwach żółte płomyki wybiegały ze snopów, wiatr je rozwiewał — a one obejmowały coraz to nowe snopy i stogi, tworząc dwie rzeki płomieniste. Cała okolica tonęła w tem świetle — pożar przeniósł się na wysoki stóg — słup ognisty wzniósł się w powietrze, a wiatr coraz silniejszy rozpryskiwał go w miliony języków.
Nagle Mładen usłyszał w pobliżu jakieś kroki — spojrzał przestraszony i zobaczył naprzeciw siebie dwie postacie; byli to z jego wsi dwaj wieśniacy, on zwinnie skoczył w krzaki, szedł dalej pochylony — był przekonany, że owi wieśniacy go nie poznali.
Uspokojony, biegł dalej i znowu przystanął, aby spojrzeć na pożar. Ten widok sprawiał mu boleść — ileż to pracy ludzkiej ginęło — w mgnieniu oka obracając w popiół dobrobyt, zdobyty przez człowieka, a żadna siła ludzka nie mogła nic uratować z tego morza płomieni.
Z pewnością ten ogień był podłożony ręką jakiegoś złoczyńcy! Mładenowi wydawał się złym znakiem dla niego. Biegł szybko, lecz złowroga łuna wszędzie mu towarzyszyła. Gdy nareszcie jakiś pagórek zakrył ją przed oczyma Mładena, lżej mu się zrobiło na sercu.
Gdy stanął na miejscu, towarzysze jego byli pogrążeni w śnie głębokim. Rzucił się na ziemię i zasnął przy nich w chwili, gdy blado-różowa jutrzenka ukazała się na cichem, ciemnem tle nieba.
Słońce zeszło, most był poprawiony, pociąg ruszył dalej, po południu stanęli w mieście, gdzie był cel ich podróży.
Nazajutrz wieczorem zawołano Mładena do przełożonego. Zdziwił się wielce, po co go wołają. Lecz zdziwienie jego zamieniło się w przestrach, zbladł, gdy wszedłszy do naczelnika, ujrzał tam ojca Canki, Miłosza.
— Czyżby mnie kto widział? — pomyślał — nie, o tem nikt nie wie... Miłosz zapewne chce mnie oskarżyć za to, co mu przedwczoraj powiedziałem. To mi nie zaszkodzi.
Twarz oficera była surową. — Miłosz był wściekły.
Mładen stanął jak posąg.
— Mładenie Rajczow, gdy zatrzymaliście się przy zepsutym moście, czyś się oddalał ztamtąd? — zapytał go oficer.
Mładen zrozumiał, że wycieczka jego do wsi jest wszystkim znaną, zapewne poznali go owi dwaj wieśniacy, których na drodze spotkał, i donieśli o tem. Postanowił nie kłamać, wyznać całą prawdę i odważnie znieść karę. Tylko nie powie jednego — ani słówka o widzeniu się z Canką! Nie, za nic w świecie tego wstydu nie zrobi dziewczęciu. Raczej umrze, a tego nie powie. Postanowił to w jednej chwili — i nie ustąpi od tego. Upór jego przemienił się w żelazną wolę.
Mładen był jednym z tych naszych surowych wieśniaków, mających twardy i nieugięty charakter, który podczas ostatniej wojny zadziwiał wszystkich w szpitalach nadludzką cierpliwością i nieczułością pod nożem chirurga.
Na pytanie naczelnika Mładen odpowiedział krótko, że był w swojej wsi.
— Coś tam robił?
Mładen milczał.
— Kłamiesz! boś nie chodził do naszej wsi, byłeś na naszych polach! — zawołał Miłosz z gniewem.
Było to niespodzianką dla Mładena. Widocznie o jego spotkaniu z Canką nikt nie wie. To go ucieszyło. Lecz dlaczego Miłosz tak się gniewa? po co on tu przyszedł? Nic a nic tego nie rozumiał.
— Co robiłeś na polach Miłosza? — zapytał oficer, który uważał, że nie ma potrzeby pytać się go, dlaczego chodził do wsi, gdyż był mocno przekonany, że Mładen do wsi nie chodził.
Teraz dopiero Mładen domyślił się, o co go oskarżają. Spalone stogi należały do Miłosza, a Miłosz podejrzewał go o podłożenie ognia — o taki okropny występek! Ta myśl oburzyła go, lecz rzekł spokojnie:
— Ja byłem we wsi, na niwach Miłosza nie byłem, i nie szukałem tam niczego.
Stanęli mu na myśli dwaj wieśniacy; tak, to oni z pewnością narobili mu tej biedy.
Oficer się zachmurzył.
— A dlaczego przedwczoraj groziłeś Miłoszowi? — zapytał, wskazując na ojca Canki.
Mładen przerażony spojrzał na Miłosza.
— Cóż, teraz udajesz głupiego? — zawołał Miłosz — zapytaj go, zapytaj, panie oficerze, czyż nie powiedział, że mnie puści z dymem?
— Odpowiadaj! — rozkazał oficer.
— Powiedziałem — rzekł Mładen.
Ta szczera odpowiedź zadziwiła oficera — i bardzo mu się podobała. Mładen zyskał jego współczucie, lecz na nieszczęście, wszystkie okoliczności były przeciw niemu. Oficer nie miał żadnej wątpliwości, że ma przed sobą prawdziwego sprawcę pożaru.
— Zaprowadź go na odwach! — rozkazał żołnierzowi, będącemu na służbie.
Gdy Mładena wyprowadzono, oficer zwrócił się do Miłosza:
— To dziwne, ten chłopak niepodobny wcale do...
— E! to łajdak skończony, panie kapitanie, czyż ci nie powiedział, jak na spowiedzi? Z ojca komity jaki syn być może! — przerwał mu żywo Miłosz.
Oficer spojrzał na niego surowo i wyszedł.
Stosując się do praw obowiązujących, oddano przestępcę władzom cywilnym.
Podobna sprawa nigdy jeszcze tak jasno się nie przedstawiała — nigdy też sprawy nie rozpatrzono tak prędko — a sędziowie nigdy jeszcze nie wyrokowali z tak czystem sumieniem. Dowody winy Mładena były tak jasne, tak przekonywające, że nawet adwokat, broniący Mładena, pomimo, że ten ostatni ciągle się zapierał, uważał go za winnego i ograniczył swą obronę do prośby o przyznanie okoliczności łagodzących, a tem samem zmniejszenie kary. Mładena skazano na trzy lata więzienia.


∗             ∗

Pięć miesięcy minęło, jak Mładen męczył się w więzieniu.
Pewnego razu zmieszał się bardzo młody więzień, ujrzawszy wchodzącego do więzienia za wachmistrzem żandarmów ojca Canki.
— Chłopcze! — zawołał Miłosz zadyszany — bądź dobrej myśli, ciebie uwolniono z więzienia, tyś niewinny, dziecko moje.. to ten przeklęty Stano spalił moje stogi, przyznał się sam. No! wychodź-że prędzej.
Mładen zdziwiony, nie wierzył. Wachmistrz potwierdził słowa Miłosza, odczytując rozkaz prezesa sądu okręgowego, uwalniający Mładena.
— Synku, czy mi przebaczysz, żem ci tyle złego zrobił? Ja cię proszę o przebaczenie! — mówił Miłosz pokornie, prawie ze łzami; — dlaczego nie powiedziałeś prawdy? — A tak, cośmy narobili!
— Przecież wam powiedziałem baj Miłoszu, że nawet nie widziałem twego pola?
— No, teraz wierzę... lecz gdy cię pytano w sądzie, dlaczegożeś nie powiedział, gdzieś był i kto cię widział we wsi?
Mładen zamyślił się, zaczerwienił i rzekł: Dlaczego nie powiedziałem? — dla Canki?
— Co! dla Canki?
— Poszedłem do wsi, chcąc się pożegnać z Canką, wtedy przysięgliśmy sobie, że się pobierzemy... Czyż mogłem wspomnieć imię Canki, czy mogłem ją oczernić?
I spojrzał Miłoszowi prosto w oczy, lecz ten zamiast gniewu, doznał innego uczucia.
— A! to tak! dziecko, wy się naprawdę kochacie z Canką? To ona dlatego tak się nachmurzyła od tego czasu... ale ani słówka nie pisnęła... No, no, pocałuj mnie w rękę i poproś, żebym ci ją dał, niech się wszyscy cieszą.
— Dobrze robisz, Miłoszu, bo wziąłbym ją gwałtem, tak po żołniersku — zawołał Mładen, całując go w rękę.
Miłosz spojrzał mu prosto w oczy:
— A gdybym ją był dał komu innemu, czybyś mnie podpalił?
— No, no, baj Miłoszu, ty mnie znasz!...
— Odtąd nazywaj mnie: ojcze, rozumiesz? ojcze, nie myl się, komito! — niby surowo zawołał uśmiechnięty Miłosz, wyprowadzając go z więziennej bramy.
Zaręczyny Mładena z Canką odbyły się tego samego wieczora, według życzenia uszczęśliwionego Miłosza — wesele zaś w tydzień potem.
Gdy we wsi zabrzmiała weselna muzyka, jednocześnie rozeszła się wieść o wypowiedzeniu wojny serbsko-bulgarskiej.
Nazajutrz Mładen udał się na pole walki.
Na nic się nie zdały prośby i łzy młodej zrozpaczonej żony. Mładen nie dał się ubłagać. Na prośby Miłosza władza wojskowa dała Mładenowi urlop tygodniowy — lecz on się uparł, mówiąc:
— Teraz moją żoną, moją rodziną, moim skarbem, mojem wszystkiem jest ojczyzna, dopóki w niej wróg się znajduje.
I poszedł z jednego wesela na drugie — na krwawe...
I już nie wrócił; zostawił on dzielne swe kości na wzgórzach Carybrodu.
Jako pamiątkę po nim Canka miała jedynego synka, pięknego, modrookiego aniołka, wrzeszczącego w niebogłosy, a upartego, jak dyabeł.
Często dziadek, gdy go chłopak podrapał po rękach, mówił mu, całując jego pulchną buzię:
— Zupełny ojciec z niego! cały komita! komita — uparciuch!










  1. Czorbadżija — po turecku chlebodawca, gospodarz, wogóle człowiek zamożny (Przyp. tłum.).
  2. Baj, wyrażenie poufałe, używane po bulgarsku, gdy się nie chce użyć wyrazu pan, lub ty, równa się to polskiemu jegomość lub waszmość (Przypisek tłum.).
  3. Komita, tak nazywają Turcy wszystkich rewolucyonistów, pracujących nad zrzuceniem jarzma tureckiego, a czorbadżije bulgarzy, jako ludzie zamożni, a więc konserwatyści, również komitów nienawidzili i nimi pogardzali. Tak było naturalnie aż do czasu wyzwolenia Bulgaryi, a tak się dzieje i dzisiaj w Macedonii (Przypisek tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Wazow i tłumacza: Józefa Anc.