U Chińczyków/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alfons Bohumil Šťastný
Tytuł U Chińczyków
Podtytuł Powiastka dla dzieci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksander Arct
Tytuł orygin. V nebeské říši
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Po pewnym czasie pan Brown i William udali się do nadmorskiego miasta, Kantonu. Droga prowadziła przez rozległe łany, zasiane ryżem.
William przekonał się naocznie, że Chińczycy są bardzo pracowici. Wkładali bowiem dużo trudu, żeby nieurodzajny kamienisty grunt uczynić żyznym. Miejsca, gdzie ryż już powschodził, zalewali wodą, sprowadzaną z pobliskich rzek i potoków, w drewnianych kubłach, przywiązanych do długiej liny, obracającej się na dwóch olbrzymich kołach. Jest to bardzo żmudna praca, lecz przynosi rolnikom znaczne korzyści.
Minąwszy ryżowe pola, nasi podróżni przejeżdżali wśród sadów bambusowych, w których wybujały wysokie kolankowate łodygi, okryte wąskiemi listkami.
— Ta roślina — zauważył pan Brown — oddaje Chińczykom wielkie korzyści i nieocenione usługi. Bambusowych łodyg używają tutaj do urządzania tam wodnych, na płoty i do budowy domków. Z włókien bambusa wyrabiają sita i maty; z cieńszych gałęzi — instrumenty muzyczne, z kolanek — rozmaite naczynia, z najcieńszych zaś łozinek — laski i kojce dla ptactwa domowego. Nie dość na tem, z bambusu wyrabiają bardzo ładny papier, na którym Chińczycy piszą małemi pendzelkami, maczanemi w czarnym tuszu.
Podróżni przez całą drogę podziwiali pracowitość Chińczyków, ich czyste miasteczka i gospody.
Nareszcie przybyli do Kantonu. To dziwne miasto rozsiadło się przy ujściu rzeki Si-kiang, wypływającej z gór Nau-ling.
Większa część miasta wybudowana jest na wodzie: domki stoją na szerokich pomostach, wspartych na grubych palach, wbitych w dno rzeki. Równe rzędy domków formują ulice — kanały, w których mijało się mnóstwo łodzi, przewożących ludzi z jednej strony ulicy na drugą.
Wielu biednych Chińczyków całe życie swoje przepędza na czółnach, dających schronienie w nocy, a zarobek we dnie.
Brown i William wsiedli do ozdobnej łodzi i kazali się wieźć do drugiej części miasta, leżącej na stałym lądzie. Po drodze spotykali setki łodzi, naładowanych jarzynami, workami z ryżem i innemi towarami. Wreszcie czółno dobiło do brzegu. Nasi znajomi znaleźli się na jednej z największych i najruchliwszych ulic Kantonu. Otoczył ich gwar przechodniów i przeraźliwe krzyki kupców, zachwalających swój towar.
— Oto świeże kaczki! Kupujcie tłuste gęsi!
— Wielmożni! Zwróćcie uwagę na moje owoce, na biały ryż, na słodki, jak cukier, „saud-czu“.
— Sprzedaję papier, tusz, laski!
Nasi znajomi skierowali się w stronę wyspy Hong-Kong, na której leży angielska osada Victoria.
Naraz ujrzeli kilkudziesięciu biegnących strażników, którzy z okrzykiem: „Wan-Sai-Jeb!“, co znaczy: „Pan dziesięciu tysięcy lat“ — zaczęli rozpędzać tragarzy, zatrzymywali wozy, rozkazując im usuwać się z drogi.
— Co znaczy to wołanie? — spytał William Browna.
— Jest to przednia straż cesarza, który będzie tędy przejeżdżał. Zatrzymajmy się na rogu ulicy, ujrzymy bardzo ciekawe widowisko.
Po chwili rozległy się piskliwe tony piszczałek, cymbałki i ogłuszające dźwięki instrumentu „tam-tam“.
Była to orkiestra, poprzedzająca wehikuł cesarza i grająca hymn narodowy.
Tekst hymnu przesadnie wychwalał władcę Chin — „smoka niebios“. Autorem tej muzyki miał być cesarz Hing-Cza, panujący 700 lat przed Narodzeniem Chrystusa.
Za orkiestrą, niesiony we wspaniałej lektyce, ukazał się cesarz, czyli Tien-Tse — syn niebios, witany dzikiemi okrzykami tłumu.
Gdy orszak zginął za zakrętem ulicy, William i Brown przeszli most, łączący ląd z wyspą Hong-Kong i wkrótce znaleźli się w mieszkaniu pewnego angielskiego kupca, przyjaciela Browna.
Kupiec zatrzymał ich u siebie przez parę dni w gościnie i pokazywał wszystkie osobliwości Kantonu.
Przechadzając się nad brzegiem rzeki, zobaczyli Chińczyka, który karmił rybami kilka pelikanów. Ujrzawszy cudzoziemców, Chińczyk chwycił za sznurki, ścisnął niemi gardła pelikanów i wydał głośny przenikliwy świst.
Na to hasło pelikany zaraz skoczyły do wody i zginęły w jej głębiach. Po chwili zaczęły się wynurzać z rzeki, niosąc w dziobach lśniące ryby.
Chińczyk gwizdnął: pelikany pooddawały mu zdobycz i na rozkaz pana znów zanurzyły się w wodzie. Po pewnym czasie na dnie łodzi było sporo mniejszych i większych ryb.
Gdy ptaki się zmęczyły i nie chciały nurkować, srogi Chińczyk zaczął je bić kijem bambusowym, zmuszając do dalszej pracy; pozwolił im odpocząć dopiero wtedy, gdy miał prawie pół łódki ryb. Zdjąwszy kapelusz, poprosił widzów o pieniądze.
— Wielmożni! — zawołał. — Czyście widzieli kiedy takie mądre ptaki? Ponieważ są bardzo żarłoczne, ścisnąłem im gardła powrozami, żeby nie jadły złowionej zdobyczy. Teraz, w nagrodę za pracę, dam im cząstkę połowu.
To mówiąc, odwiązał ptakom z szyi sznurki i rzucił im kilkanaście małych rybek, które pelikany połknęły w mgnieniu oka.
Wieczorem kupiec wybrał się z gośćmi do teatru chińskiego. Zaledwie jednak uszli kilkadziesiąt kroków od domu, dały się słyszeć na ulicach przeraźliwe krzyki:
— Tajfun! Tajfun!
Na dźwięk tego strasznego wyrazu wszyscy ludzie, znajdujący się na ulicach, uciekali do najbliższych domów i kryli się pod dachem. Zamykano drzwi, okna; kto żyw, chował się w najodleglejszych kątach mieszkania.
Brown i William powrócili śpiesznie do domu kupca, który również pozamykał drzwi i okiennice. Zaledwie to uczynił, na ulicy zahuczał straszliwy wicher. Pęd wiatru był tak mocny, że cały domek drżał w swych posadach.
Tymczasem tajfun dął przeraźliwie, huczał, świszczał, niszcząc wszystko, na co po drodze natrafił.
Przez szczeliny w okiennicach było widać tumany kurzu, kłębiące się na ulicy: straszny wicher porywał deski, szyldy i inne drobne przedmioty, miotając niemi o ściany i dachy domów.
Nasi znajomi bladzi i drżący z przerażenia siedzieli w kątku pokoju i w najwyższej obawie czekali końca burzy. Szczęściem, tajfun tym razem nie szalał długo; po kwadransie wichura zaczęła się uspokajać, wreszcie burza szczęśliwie przeszła.
Po godzinie, gdy się niebo wypogodziło, Brown i William wyszli na miasto, gdzie mogli oglądać ślady zniszczenia, sprawionego przez groźną trąbę powietrzną. Na ulicach leżały porozrzucane rozmaite szyldy sklepowe, lampjony, porujnowane kramy. Niektóre domki tak były uszkodzone, że groziły zawaleniem. Rozkołysana wichrem woda w rzece garbiła się od wielkich fal, zalewających brzegi. Wiele czółen roztrzaskało się, a rodziny, mieszkające na nich, poginęły lub, zdoławszy uratować życie, zostały nędzarzami.
Groźny tajfun pozbawił całkowitego mienia wielu rolników; pola, sady, plantacje ryżu były doszczętnie zniszczone. W sadach owocowych wiele drzew leżało powyrywanych z korzeniami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alfons Bohumil Šťastný i tłumacza: Aleksander Arct.