Tylko grajek/Tom II/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Tylko grajek
Podtytuł Powieść
Wydawca Karol Bernstejn
Data wyd. 1858
Druk Drukarnia Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Fryderyk Henryk Lewestam
Tytuł orygin. Kun en Spillemand
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




XVIII.



Jesteśmy w Paryżu! Chodźcie! Zostawmy nasz pokój i zejdźmy lśniącemi schodkami hotelu; lekkie garsony śpieszą z usługą; na dziedzińcu spotykamy zgrabne gryzetki, bo wysoko na górze mieszka kilku studentów, a przyjaciołki ich te same wraz z niemi zajmują mieszkania; teraz te milutkie dzieweczki idą do magazynów i sklepów, by dzień cały przepędzić na szyciu wykwintnych strojów lub na wyrabianiu delikatnych kwiatków, — lecz wszystkie wrócą na wieczór. Odźwierny ukłonił się i otóż jesteśmy na zgiełkliwej ulicy, gdzie domy aż do kominów pomalowane są nazwiskami, znakami i łokciowemi literami w najsprzeczniejszych kolorach, jakby ubranie arlekina; pojazdy turkocą blisko domów; stare baby nócą piosnki Bérangera; jakiś nieznajomy wtyka ci do ręki bilet, który albo trzeba rzucić, albo zaraz schować do kieszeni. Wokoło wiszą śliczne ryciny, lecz jeżeliś skromnisiem, to lepiej nie patrz na nie, — jeżeliś wielkim rojalistą, to się przerazisz widokiem tych wizerunków dwóch ostatnich panujących z dynastyi Bourbońskiej. Wchodzimy do passażu, który nie jest niczem innem, jedno ulicą z dachem szklannym, gdzie sklepy są dwupiętrowe, i gdzie mniejsze passaże, jakby boczne zaułki, łączą się z główną ulicą. W największe deszcze i flagi możesz się tu przechadzać bezpiecznie, a wieczorem lśnią tysiące lamp gazowych przed kosztownemi sklepami, gdzie dostaniesz wszystkiego, czego dusza twa zapragnie. Jeśli wędrówka cię znuży, to już i omnibus pędzi od rogu, a schodkami w tyle pojazdu wchodzisz do tej ruchomej izby, gdzie w długich szeregach siedzą goście, którzy ciągle to wchodzą, to wychodzą, bo każdy róg ulicy nową jest dla nich stacyą. W szybkim biegu zbliżasz się do cmentarza Père Lachaise, a jeśliś romantykiem, klękasz na grobie Abelarda i Heloizy; jeśliś fabrykantem, jedziesz do Gobelinów; jeśliś pobożnego serca, dążysz na wyspę, do starego kościoła Notre Dame, tylko że pusty teraz i tylko kilkunastu księży odbywa w nim uroczystą processyę, a nędzny żebrak przy drzwiach wyobraża całą gminę. Paryż w tej chwili nie ma religii; zapomniał swojej Madonny, zapomniał prawie ojca i syna i pozostał mu tylko duch jedynowładny. Żadnego mnicha nie ujrzysz na ulicy, żadnej processyi; nawet ze sceny poeci głoszą protestantyzm; w tem mieście katolickiem widzisz w Robercie Meyerbeera, ruiny klasztoru zakonnic; księżyc zasyła swe światło w ciemne jego sklepienia, gdzie zapadłe stoją grobowce; raptem o północy zapalają się światła w starych mosiężnych pająkach, sarkofagi otwierają się i wychodzą z nich umarłe zakonnice. Niezliczone ich mnóstwo unosi się z nad cmentarza i wychodzi bliżej na scenę; rzekłbyś, że stopy ich nie dotykają ziemi: ale w tem opadają z nich szaty grobowe, a wszystkie stoją przed tobą wpółnagie i rozpoczynają bachanalię, tak samo jak niegdyś za życia, gdy się kryły jeszcze w murach klasztornych. Dwie z nich grają w kostki na trumnach; jedna siedzi na sarkofagu i czesze długie włosy; inne znów piją i trącają kielichami, — jeszcze inne spuszczają powrozy, żeby wciągnąć kochanków do bluźnierczej schadzki. — Oto, co ujrzysz w mieście katolickiem i co jest jedną z wyraźnych oznak czasu! Przypatrz się temu zgiełkowi ulicznemu! Kobiety roznoszą wodę lukrecyową[1], chłopcy częstują cię laskami, ale wszyscy, mali czy wielcy, noszą wstążki trójkolorowe. Nawet Henryk Czwarty na moście dźwiga chorągiew obywatelską, która wieje ze wszystkich wież i fasad.
La liberté! oto powszechne hasło Paryżan.
Jesteśmy wśród Paryża, w samym Palais royal, którego arkady otaczają nas; tu siedzi kilku Duńczyków, którzy przedstawiający się im widok porównywają z dekoracyą w wodwilu kopenhagskim. Już to co rzeczywistość, to nie naśladowanie! Te oto kwiaciarki przedają róże; damy z powiewającemi na kapeluszach piórami wydzielają wyzywające spojrzenia, a za niemi idą ich, tak nazwane, stare mamy lub ciotki. Między Duńczykami jest jeden, od kilku dopiero dni przybyły, ale nam dobrze znany; każdy mu opowiada, co przedewszystkiem zobaczyć powinien.
— Taglioni! — mówi jeden — koniecznie trzeba, żebyś pan ją widział w Natalii i w Sylfidzie! To mi dopiero taniec! Unosi się jak ptaszek i spada jak bujająca bańka mydlana!
— Trzeba żebyś pan pojechał do Wersalu! — rzecze drugi. Niedługo podobno grać będą wszystkie fontanny! A nie zapomnij pan o théatre français!
— Wszystko zobaczę! — odpowiedział nowo przybyły, — szczególnie zaś cieszę się na rozprawy publiczne w izbach parów i deputowanych. Mam list rekomendacyjny do markiza Rebard. Czy panowie znają tego pana?
— Ja tam bywam! — zawołał jeden. — Jego żona jest z Danii, o ile mi wiadomo, ale umysł ma prawdziwie francuzki, dama wielkiego świata, nader miła i zajmująca. Na dzisiejszy wieczór proszony jestem do loży markiza w wielkiej operze. Jeżeli pan pozwolisz, to i pana tam wprowadzę?
— Ślicznie panu dziękuję, ale mam już bilet do teatru Palais royal, gdzie mam zobaczyć pannę Déjazet w wodwilu: Pod kluczem —!
— Jedno drugiemu nie przeszkadza; najprzód pójdziemy na: Pod kluczem, a ztamtąd do Wielkiej Opery.
Rodacy rozstali się; jeden z nich miał uszczęśliwić się słuchaniem Grisi, owej bella divina, jak się wyrażał, — drugi wybierał się do dziecinnego teatru pana Comte, gdzie młodziuchna panienka, dziecko jeszcze, robiła nadzieję, że wnet podrośnie do wysokości jego serca. Nasi dwaj panowie poszli do teatru w Palais royal, żeby widzieć młodą podówczas Déjazet w wodwilu, któregoby naprawdę u nas przedstawić nie można. Ofiarujący się za przewodnika ziomek był duńskim oficerem.
W lożach naokoło lśniły się bogate stroje damskie. Już w komedyjce: Córka Dominika, ukazała się owa milutka, pełna paryskiego życia artystka, która ich ściągnęła do teatru. I tu już zachwycała wszystkich, lecz dopiero w wodwilu: Pod kluczem, wyłącznie ona występowała na scenie, bo przedstawiała młodą dziewczynę, którą rodzice, wychodząc z domu, zwykli zamykać na klucz. Kochanek jej stoi tedy za drzwiami, a ona wszystkiemi sposobami draźni go i udaje, jak gdyby inny mężczyzna był u niej. W końcu jednak godzą się, a kochanek przynosi szampana, który panna pije, rozwesela się, aż w końcu snem zmorzona oświadcza, że się udaje na spoczynek. W tem właśnie cały dowcip tej sztuki. Otóż rozbiera się, kładzie swoje suknie na stole, jedną nogą już staje w łóżku, kiedy nagle pęka szyba nadedrzwiami i ukazuje się młody oficer, zapewne ów czekający kochanek. Dziewczyna wydaje okrzyk przestrachu, przykrywa się kołdrą po uszy, ale kochanek wpada do izby, tylko że na szczęście w tej chwili spada zasłona.... co w samej rzeczy było wielce moralnem ze strony maszynisty.
Sztuczka miała ogromne powodzenie. Damy śmiały się i klaskały, — C’est la liberté! — rzekł oficer duński, a obcy również znalazł ją niezmiernie charakterystyczną, po czem z mniejszego poszli do teatru większego, gdzie głosami swojemi zachwycali Nourrit i Damoreau, i gdzie nowo przybyły Duńczyk miał być przedstawionym markizowi i jego małżonce, swej rodaczce. Nie wiemy, dlaczego na wspomnienie o tem dziwnie jakoś uśmiechnął się.
W Wielkiej Operze nie miano dać żadnej całkowitej sztuki, lecz tylko pojedyńcze akta. Drugi akt Wihelma Tella już się skończył, teraz właśnie kończono hrabiego d’Ory, poczem miał się rozpocząć drugi akt sławnego w owym czasie baletu: la Tentation[2].
Obaj Duńczycy weszli na szerokie, piękne schody, przez pysznie oświecone foje, gdzie światła odbijały się ze ścian zwierciadlanych, potem przez ogromne korytarze do loży markiza. Kilku panów tak elegancko ubranych, że mogliby posłużyć za modele do rycin przy dzienniku mód, stali za krzesłami dam przystrojonych jakby na bal; ostatni zagrzmiał chór z hrabiego d’Ory, zasłona spadła i natychmiast kolporterzy przebiegali cały parter i loże, wołając bez ustanku: —„Voilà l’entr’acte! Voilà le Vertvert! Voilà le programme[3]!” — Zegar nad sceną wskazywał już na godzinę dziewiątą.
Markiz starszy o lat dwanaście, jakeśmy go poznali w Rzymie, przyjął cudzoziemców z galanteryą prawdziwie francuzką; przystojna, dość dobrej tuszy dama, z rozumnemi, ciemnemi oczyma i królewską postawą, ukłoniła się wachlarzem nowo przybyłemu, którego przedstawiono jej jako dowódzcę pułku duńskiego. Był on rodem Holzatczyk, jakoż markiza poznała go, boć już dawniej przyjmowała jego hołdy i wyjeżdżała z nim za rogatki, żeby widzieć pięknego, nateraz już zapomnianego Władysława. Niezawodnie w pamięci obojga powstały jednocześnie te same wspomnienia, choć oczywiście rozmowa obracała się koło innych zupełnie przedmiotów; a oni teraz już niby znali się tylko z imienia. Konwulsyjne drganie brwi było jedyną oznaką poruszenia w Naomi, choć w tej samej chwili została napowrót markizą i damą wielkiego świata; może i to drganie było przypadkowe, lecz nie uszło jednak uwagi dawnego adoratora. Rozmowa szła po francuzku; obcy prosił Naomi, żeby go obeznała z fragmentem rozpocząć się mającego baletu.
— Główną tu rzeczą jest patrzeć — rzekła — akcya bo małoznaczna. Zobaczysz pan teraz Taglioni!
Pierwszy akt tego baletu przenosi nas do okolicy dzikiej i górzystej, gdzie anachoreta obrał sobie mieszkanie; prosta słomianka stanowi jego łoże. Wtem wysoko na górze ukazuje się orszak ślubny, którego pienia dokoła rozlegają się: pustelnik słucha i przypomina sobie świat ludzki i jego szczęśliwość. Jakaś pielgrzymka przynosi mu wino i owoce, których zrazu nie przyjmuje, ale głód i pragnienie zmuszają go w końcu do skosztowania ich; wino rozpala krew jego, pije więc raz jeszcze, a żądza ogarnia jego zmysły. Wówczas wychyla kielich do dna, a na wpół upojony, ze wrzeniem we krwi, chwyta pobożną i przelęknioną piękność; namiętność wzrasta, dziewica ucieka, lecz dopędzona, pada w omdleniu na słomiankę. Oczy jego pałają, wyciąga do niej swe ramiona — w tem obraz podnosi rękę, a piorun uderza w anachoretę. Jednej chwili na czarnych i ognistych chmurach złe duchy występują z przepaści, chcąc porwać jego duszę, — lecz z powietrza spuszczają się również srebrzyste obłoki, a na nich są klęczące aniołki, wpośród których stoi jeden z nich archanioł z tarczą. Rozpoczyna się walka między duchami złemi i dobremi: wtem jeden unosząc w górę tarczę, nakazuje milczenie i pozwala duszy powrócić w martwe ciało. Duchom przepaści wolno będzie kusić zmartwychwstałego, lecz jeśli go nie znęcą do grzechu przeciw świętości, wówczas należeć ma do nieba. — Już on naszym! — wołają złe duchy uradowane — skusimy go do złego! — ale i aniołowie śpiewają dziękczynne hymny, pustelnik wstaje i żyje! — taki jest koniec pierwszego aktu. W następnych widzimy przedstawioną pokusę, a oraz zwycięztwo pustelnika. — Mniej więcej w takich wyrazach obznajmiała Naomi swego gościa z treścią baletu.
Podniesiono zasłonę i rozpoczął się akt drugi, który dla swego przepychu najdłużej utrzymywał się na scenie, przedstawiającej teraz głęboki krater w wypalonym wulkanie. Ogromne schody, wysokości całej sceny, wypełniały głąb’; zagrano marsza, a wystąpiło kilkuset demonów, w najdziwaczniejszych, fantastycznych postaciach. Tu była chodząca ręka, tam kadłub szatana, latające oko, lub straszne kształty zwierzęce; uczta zaczęła się, kocioł gotował na ogniu, a każdy z diabłów wrzucał doń swoję potrawę. Para zamieniała się w diabelskie postacie, i wnet wyrosła z niej naga, piękna kobieta, dziecię przepaści, przeznaczone na pokonanie pustelnika: był to obraz piękności, taki sam, jaki niegdyś wyszedł z piany morza, jakim go sztukmistrze wyciosywali z marmuru. Taką wysunęła się z pomiędzy szatanów Taglioni, a oni stroili swe dziecko i uczyli użycia wszystkich zmysłów. Jakby postać powietrzna przemknęła się przez te dzikie postacie; tylko czarny kędzior na jej piersiach dowodził pochodzenia piekielnego. W tryumfie potem ze swojem stworzeniem pociągnęli tamci na powierzchnią ziemi.
Naomi siedziała i patrzyła na wszystko, jakby przez sen; nagle zapłoniła się i równie prędko zbladła: oczy jej zwarły się.
— Pani niedobrze! — szepnął Duńczyk; otworzyła oczy i głęboko odetchnęła.
— To nic! — rzekła — dostałam zawrotu, ale już po wszystkiem! — i uśmiechnęła się. — Tyle jest fantazyi — mówiła dalej — w tej jednej uczcie diabelskiej, że trudno aż objąć wszystko okiem; zdaje się, jakby widzenie gorączki!
Trzeci akt ukazał zamek, wystawiony na prędce przez złe duchy; widać było przez okna wnętrze przepysznych komnat; małe diabełki, przebrane za kucharzy, smażyły i piekły w suterenach, a na górze tymczasem tańczyły małe, zgrabniutkie kobiety. W tem nadszedł anachoreta, który głodny i zmęczony żebrał okruszyny chleba i kropli świeżéj wody; kucharz roześmiał się i wskazał na duży krzyż, stojący przed zamkiem na rozstajnej drodze, — jeśli krzyż ten wywróci, to pospołu z niemi zasiądzie do stołu. Pustelnik oczywiście odmówił, a gdy w tej chwili nadjechali przebrani za myśliwych szatani z kobietą, ktorą sami stworzyli, też same następują żądania, też same obietnice. Piękna kobieta przyrzeka podarować mu cały ten przepych i bogactwa, jeśli wywróci krzyż święty, lecz natomiast on przed nim klęka, gdy tymczasem z zamku grzmią dzikie śpiewy i brzęk kielichów szatańskich. Przez okna widać ucztę pijacką, kobieta zbliża się do pustelnika; lecz słowa jego działają na nią, jak blask słoneczny na jadowitą roślinę, bo czarny kędzior niknie widocznie. Stworzenie przepaści, które ma ludzką myśl i ludzkie czucie, słucha tych słów zdziwione, a gdy on klęcząc obejmuje krzyż oburącz, ona zapada się w ziemię, zaś zamek ze wszystkiem, co się w nim znajdowało runął w głębie, z których natomiast bucha czerwona łuna płomienna.
Przedstawiono tylko te dwa akty baletu. — Pustelnik — rzekła Naomi — działa na dziecię szatańskie, że je aż niebu zjednywa; szkoda, że nie będziesz pan widział zakończenia baletu, gdzie już anachoreta należy do nieba i ją także uprowadza z sobą do wiecznej szczęśliwości. Duchy przepaści w palących się dymem siarkowym chmurach zapełniają cały spód sceny; nad niemi, unoszą się białe obłoki, zajęte przez samych aniołów; milionami widać klęczące grupy; na przodzie ludzi dorosłych w bieli, z białemi, dużemi skrzydłami; nad niemi dzieci, a za niemi znów grupy nieskończonej przestrzeni, malowane na tylnej dekoracyi i tak dziwnie oświetlone, że nie znać wcale granicy między rzeczywistością a złudzeniem: ale patrzy się tylko w niebo bez końca, które w miarę wznoszenia się obłoków, coraz się bardziej rozszerza, aż nakoniec raptem na całą scenę spada zasłona.
Teatr się skończył, już było po dwunastej, a w domu markiza byli goście, którzy czekali powrotu gospodarstwa.
— Zobaczysz pan u nas dziś wieczór Aleksandra Dumasa i kilku z tych młodych malarzy, którzy wsławili się dekoracyami do naszego baletu, — rzekła odchodząc do ziomka swego Naomi.
Przyjąwszy zaproszenie, dwaj cudzoziemcy pojechali tedy do pałacu markiza, gdzie weszli do przepysznie urządzonych salonów. W najpierwszym z nich były dwa nowe obrazy młodych artystów, ustawione w szczególnie korzystnem oświetleniu: jeden z nich przedstawiał scenę z Notre Dame Wiktora Hugo: Quasimodo przywiązanego do pręgierza, dręczonego pragnieniem i boleścią, a wysmukłą, zgrabną Esmeraldę podającą mu kubek wody. Drugi obraz wyobrażał ostatnią scenę z najnowszej tragedyi Kazimierza Delavigne: Dzieci Edwarda, ową przejmującą scenę, w której oboje dzieci w ubraniu siedzą na swojem łóżku i słuchają. Wiedzą, że mordercy nadejdą, by ich zabić, — lecz wiedzą także, iż przyjaciele pracują nad ich oswobodzeniem, a jeżeli usłyszą pieśń: God save the king! ratunek będzie bliskim. W samej rzeczy, pieśń daje się słyszeć — poznajemy to po uśmiechu młodszego brata — lecz w tej samej chwili otwierają się drzwi i wpadają mordercy, którzy ich przebijają, zanim jeszcze przebrzmiewa pieśń oswobodzenia. Dzieci te były portretami dwóch sławnych podówczas artystek: Menjaud i Anais.
Jeden tylko z gości stał przed obrazami; reszta zaś była w dużej sali, gdzie państwo markizostwo przyjmowali przybywających. Młody jakiś oficer rozmawiał o pracach oblężniczych przed Antwerpią, inni o ostatnich rozprawach w izbie parów. Nie przedstawiano sobie gości nawzajem: każdy wedle upodobania przychodził lub wychodził, a całość wyglądała raczej na salę publiczną, niż prywatną.
Jakiś młody literat wdał się w rozmowę z Holzatczykiem, a dowiedziawszy się, że jest z Danii, opowiadał mu o operze Gustaw, która zapewne zajmie go przez wzgląd na treść z historyi kraju skandynawskiego. Mówił także o Bernadocie, którego ostatnio przedstawiono w wodwilu: Le Camarade de lit, oraz o królu duńskim, który w wojsku francuzkiem służył za generała. Wiadomości jego o narodach Północy były zresztą nieco apokryficzne, jeszcze bowiem podówczas Francya nie wysłała była Xawerego Marmier, któryby pięknie i z życiem umiał opowiadać o Gejzerze islandzkim i o państwach skandynawskich, o ich skałach, borach i woniejących równinach, o potędze Szwecyi w polityce, a Danii w literaturze i naukach. Za to tem bieglejszy był Francuz w piśmiennictwie włoskiem i angielskiem, ale ex-adorator Naomi wyglądał w tej mierze jak — użyjmy raz wyrażenia gminnego: jak prawdziwy głąb. — Chcąc jednak wyrzec choć jedno słowo rozumne, powiedział: „Goethe!« Oczy Francuza zaiskrzyły się na wspomnienie tego Kornela Niemców, tego twórcy filozoficznego i pełnego marzeń poematu o Fauście.
Naomi, stojąca właśnie w pobliżu, zapewniła go z uśmiechem, że i ona podziwia Fausta. — Fragment ten — rzekła — wydaje mi się zadziwiającym kometą, kometą z widzialnem jądrem, lecz zarazem z wlokącym się za niem fatalnym ogonem, który mieści się w tych wyrazach: Dalszy ciąg nastąpi. Zresztą sądzę, że daleko się więcej dopatrujemy w tym poemacie, aniżeli zamierzył sam poeta. Kiedy Europa raz już skończy pisać o nim swoje kommentarze, wówczas będzie miała czas zwrócić uwagę na inne, równie dobre poemata. Mnie się zdaje — dodała — że jakiś autor niemiecki już gdzieś powiedział mniej więcej to samo.
— Goethe już nie żyje! — rzekł Holzatczyk. De mortuis nil nisi bene!
— Prawdziwy i wielki poeta nigdy nie umiera! — odpowiedziała szyderczo Naomi — dlatego też śmiało mówić można o jego błędach!
Rozmawiano znowu o Danii, o Skandynawii, a Naomi tłumaczyła w sposób nader dowcipny, że właśnie Północ jest krainą romantyków; mówiła o melancholijnych skałach Norwegii, o szumiących jej wodospadach, mogących się mierzyć z kaskadami Szwajcaryi, o samotnych chatach pastuszków i o ciemnych borach jodłowych. Opisywała niezmiernie wyraziście śliczne położenie wysep duńskich, jakby kwitnących lagun między morzami wschodniem i północnem; mówiła o starych, jeszcze rozlegających się piosnkach, o cyganach w stepach Jutlandyi i o sterczących kurhanach na woniejącej roli.
— Opis pani w jej własnych wyrazach — rzekł Francuz — byłby perłą w naszej Revue du Nord.
Naomi uśmiechnęła się.
Jakiś pan udekorowany nadał rozmowie kierunek polityczny, a Naomi śmiało objawiała swoje zdanie o wszystkiem, — tylko przed bohaterem stulecia, przed jednym Napoleonem, schylała dumne swoje serce.
— Pani Markiza z oddalenia tylko widziała ów wulkan! — rzekł dworak, który poprzednio oceniał doświadczonego Ludwika Filipa i ogłosił go najpierwszym z monarchów, należących do nowej epoki świata. — Gdyby pani była jedną z matek, którym Napoleon wydarł synów, gdyby pani widziała ich, ze związanemi rękami pędzonych przez kraj cały jak bydło, niezawodnie nie błogosławiłaby jego imienia: był to człowiek próżny i chłodny.
— Ten Bóg, do którego wszyscy się modlimy — odpowiedziała Naomi — również w swoich rządach świata zdaje się oku naszemu nie być bez skazy; czy też te skazy są prawdziwe? Napoleon był cherubinem, co dzierżył w ręku ogień i żelazo, więc nowszą epokę odciął od dawniejszej. Pług przechodzący przez rolę przecina korzenie kwiatów, wyrywa trawę i druzgoce niewinnego robaczka, ależ to jest koniecznością, bo później w brózdach śmierci kołysze się bogaty kłos błogosławieństwa! Miliony na tem zyskują!
Konwersacya zwróciła się do polityki obecnej chwili, a Naomi wyrażała się o niej coraz bardziej zajmująco. Urządzono zielone stoliki i prezentowano karty; Naomi grała namiętnie i była przytem uosobioną wymową; jedne kalambury i dowcipy następowały bez przerwy po drugich; wszyscy słuszne swoje hołdy składali markizie, z której ciemnych oczów jaśniały dowcip i prawdziwe szczęście.
Godzina była trzecia po północy, kiedy światła pogaszono w pałacu. Naomi w nocnym negliżu siedziała w swej sypialni, z głową opartą na ręku; długie jej włosy czarnemi splotami spadały na ramiona; policzki pałały, jakby ogień; trawiona gorączką, wychyliła do dna szklankę zimnej wody.
— Jakże krew moja gotuje się! — rzekła do garderobiany — jestem zmęczona, a jednak spać nie mogę, — ale ty idź spać i zostaw mnie samą!
I została sama; pierś jej wznosiła się i oddychała ciężko i głęboko.
— Jakżem jest nieszczęśliwa! A dlaczego cierpię? Dlaczego wiecznie w mniemanej wiszę męczarni, która rośnie jeszcze z każdym rokiem? — i przypomniała sobie stworzenie demonów w balecie, ową istotę żyjącą i z uczuciem ludzkiem, a zdawało się jej, że ona sarna do niej jest podobną. — Tak jest, szatani przywołali mnie do tego życia! Ach! żeby cała przeszłość znikła w nicestwie, tak jak my sami kiedyś znikniem w śmierci! Jest to choroba, nic więcej! Każdy współrodak jest dla mnie istną torturą, a kat mój jest tutaj! Dałby Bóg, żeby trup jego gnił na dnie Sekwany! Władysław! — westchnęła i nagle zamilkła. — Nie chcę się sama dręczyć! chcę używać woni tego fałszywego życia! — Wlepiła wzrok w portret markiza wiszący na ścianie. — Uśmiecha się! — I ja uczynię toż samo! Grzechy mojej młodości nie są większemi niż jego... i teraz jeszcze —! może w tej właśnie chwili, całuje jasne loki na jakiej gminnej główce. Toć Grassot mi to powiedział! Ach! dlaczegóż nie mogłam jego kochać! — Pochyliła głowę i długo tak siedziała milcząca, oddychając ciężko i głęboko. Lampa paliła się już tylko zaledwie dojrzalnym blaskiem: Naomi zasnęła.
Gdy się z takiego snu niespokojnego zbudziła, światło dzienne już zajrzało przez firanki; teraz dopiero rzuciła się na łóżko, a rozmaite marzenia wiły się naokoło śpiącej kobiety.






  1. Napój ulubiony w Paryżu, znany pod nazwą: Coco.Przyp. tłum.
  2. La Tentation, Ballet — Opéra en cinq actes par Corally; musique de l’opéra par Halévy, musique du ballet par Halévy et Gide.
  3. Zwykłe okrzyki przedających w teatrach paryzkich drobne pisma peryodyczne.Przyp. tłum.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Hans Christian Andersen.