Przejdź do zawartości

Tylko grajek/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Tylko grajek
Podtytuł Powieść
Wydawca Karol Bernstejn
Data wyd. 1858
Druk Drukarnia Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Fryderyk Henryk Lewestam
Tytuł orygin. Kun en Spillemand
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




III.


Naokoło ogrodu zamkowego w Odensee ciągnie się ścieżka, która z jednego końca miasta prowadzi na drugi; tą drogą szli częstokroć Krystyan i Łucya, odwiedzając się wzajemnie. Sierpień już się kończył, a wypełniając wolę Piotra Wika, Łucya dla nauki krawiecczyzny od kilku już miesięcy bawiła w tem mieście.
Słońce dochodziło brzegu widokręgu; trudno było wpatrywać się w nie bez przymrużenia oczów.
— Wygląda zupełnie tak samo, jak gdyby schodziło do nas na dół! — rzekła Łucya. — Gdyby istotnie przyszło, a nie było większem niż się zdaje, to gotowabym pobiedz i zobaczyć!
— Jabym pobiegł i tysiąc mil! — rzekł Krystyan. — Ale chciałbym być najpierwszym, a nie chciałbym, żeby wielu biegło za mną! wtenczas cały świat mówiłby o mnie, a nazwisko moje we wszystkich byłoby gazetach!
— Na cóżby ci się to zdało? — odpowiedziała Łucya. — Dziwny też z ciebie chłopiec!
— O nie! to nie dziwactwo! co mówisz! Jakżebym rad siedział w balonie i wzniósł się tak wysoko, jak żaden dotąd nie był człowiek! jakżebym rad robił wielkie wynalazki! Gdybym był został marynarzem i gdyby odemnie zależało, gdziebym chciał popłynąć, tobym się wybrał gdzie na odkrycie nieznanych krajów do wielkiego oceanu, albo pod same bieguny i przedarłbym się przez odwieczne lody!
— A jakbyś sobie palce odmroził, tobyś zaraz powrócił do domu! — rzekła Łucya.
— Wcale mnie nie znasz! W drobnych rzeczach nie jestem bohaterem i tego się bynajmniej nie wstydzę. Ale wierzaj mi, że gdzieby szło o co ważnego, tam znalazłbym i potrzebną odwagę. Prawda, że się boję w płaskiem czółenku przeprawić przez kanał, alebym się nie bał popłynąć na niem po wielkim oceanie, gdyby istotnie szło o cóś wielkiego; prawda, że bałbym się krowy, któraby mnie bodła rogami, ale gdybym był w Afryce, tobym z drugimi wybrał się do lasu na polowanie tygrysów, bo jużby warto było zaryzykować życie. Utonął w kanale w Odensee! krowa zabodła go na śmierć! ot widzisz, w tem nie byłoby żadnej dla mnie sławy. Jużci kiedy poświęcić życie, to już chyba dla rzeczy nadzwyczajnej!
— Ale dlaczegóż chcesz być innym, jak inni ludzie! — rzekła Łucya i zamilkła, gdy doszli do przedmieścia z tamtej strony miasta. Ścieżka tu się zwracała w bok, a na środku drogi ujrzeli staruszkę, w zwyczajnym męzkim kapeluszu, przystrojonym w pióro żołnierskie i w stare, sztuczne kwiaty; tłum uliczników biegł za nią wołając i śmiejąc się.
— To ta waryatka szewcowa, — rzekł Krystyan; — chłopaki się do niej przyczepili!
— Nieszczęśliwa! — westchnęła Łucya i zapłoniła się; wspomnienie dawnego jej stanu przesunęło się przed jej duszą, chociaż nie przypuszczała, żeby Krystyan mógł o nim wiedzieć.
— Biedna kobieta! — rzekł Krystyan — ale pewno nie czuje swego nieszczęścia!
Łucya potrząsła głową. — Dziękujmy Bogu za to, co nam dał — odpowiedziała — prośmy Go, żebyśmy nigdy rozumu naszego nie stracili! To ważniejsze dla nas, aniżeli biedz za słońcem albo dostać się pod bieguny! Pan Bóg użyczył nam tyle, że niezawodnie jest grzechem, wymagać więcej nad Jego zwykłe dary!
— Ja owszem wymagam! — zawołał Krystyan w młodocianem zuchwalstwie. — Chcę być sławnym, albo wcale nie dbam o życie!
— Jakie też z ciebie dziecko! — rzekła Łucya i rozstali się.
Krystyan wracał do domu, gdy go z nienacka z tyłu któś pochwycił za rękę; obejrzał się i zobaczył szewcową. — Czy nie jesteś pan synem Świętego Łazarza? — zapytała, a nasz bohater, który nie był bohaterem, ale jednak gotów był wybrać się na polowanie tygrysów w lasy afrykańskie i pojechać na odkrycie nieznanych krajów pod bieguny i w obłoki, aż się zapocił na widok obłąkanej staruszki, przez chwilę popatrzył na nią i — uciekł, co miał siły. Jeszcze szczęście, że tego nikt nie widział.
Śmiałe pomysły należą do młodości: zuchwale rzuca się ona wpław do rzeki, uczy się pływać i częstokroć dosięga swego celu; starszy przeciwnie szuka gruntu, zastanawia się i przychodzi za późno. Z nim tak samo jak z owym sługą w przypowieści, który powierzone sobie pieniądze zakopał w ziemię, żeby ich nie stracić, gdy tymczasem śmielszy zaryzykował je i zyskał. Szczęśliwa młodości, przed twoim wzrokiem setne są drogi otwarte do szczęścia i zaszczytów!
Rozliczne, dziwne myśli rodziły się w duszy Krystyana, lecz każdą nową i śmiałą, jakby bieguna przed wyścigiem, przeprowadzał najprzód przed sądem Łucyi, jakkolwiek oczywiście właściwy wyścig zwykle pełzł na niczem. Ona uśmiechała się i kiwając kształtną główką zwała go dzieckiem, a opowiadała zarazem, jak w dzieciństwie sama zawsze miewała nadzieję znalezienia ogromnego skarbu, któryby uczynił ją najbogatszą w świecie; więc brała rydel i kopała, raz w ogrodzie, raz w polu, zawsze pewna, że kiedyś natrafi na ten skarb wymarzony. Tak samo i jego górne widoki zwała teraz dzieciństwem.
Po każdej takiej rozmowie Krystyan odchodził od niej z mniejszem dla niej wylaniem, choć po kilku godzinach wszystko już znowu poszło w zapomnienie. Uznawał, że w niektórych rzeczach miała jednak słuszność i to właśnie jego gniewało. Każda zuchwała myśl, z którą się przed nią wymówił: — Chcę być sławnym, lub nie żyć! — jak grzech ciążyła mu na sercu. W samotności błagał Boga o przebaczenie, jakoż uczuwał pewien rodzaj uspokojenia, — ale potem znów powtarzał to samo, równie jak niepoprawny przestępca, który wycierpiawszy swoję karę, dawne grzechy zwykle na nowo rozpoczyna.
Jedna jeszcze przyjemność była spodziewana, a mówiono już o niej na kilka miesięcy naprzód. Tej zimy miała nastąpić podróż hrabiowska, jak się wyrażała pani Knepusowa; wszak już od pięciu lat wielki ten magnat nie spędził zimy w swoich dobrach Fiońskich, więc od pięciu lat artyści i znakomitsi mieszkańcy okolicy we wspaniałym zamku hrabiowskim nie obchodzili święta jego urodzin.
Oboje państwo Knepusowie głównie miewali na oku oszczędność, jakoż przez wzgląd na nią najęto starą, obdrapaną karetę, do której wpakowano najprzód prowiant, potem pudła ze skrzypcami, a na ostatek pana i panią. Krystyanowi dano miejsce między obojgiem, naprzeciwko zaś siedział jakiś urzędnik z żoną, dzieckiem i piastunką, a dla utrzymania ciepła, wszystkich jeszcze naszych podróżników przykryto potężną pierzyną. W powozie tuż nad głową Krystyana zawieszono blaszanną latarkę, która o mało co nie poparzyła mu włosów, a na pierzynie leżała warcabnica, bo dla skrócenia czasu chciano sobie pograć w warcaby. Powody, dla których do tej podróży użyto pory nocnej, również wynikały jedynie z oszczędności; w takim razie bowiem można było zajechać na rano, a wyjeżdżając na powrót wieczorem unikało się noclegu, a zatem duserów dla służących, obok tego zaś powóz i konie trzymano i płacono mniej przez całe dwanaście godzin.
W zamkniętej karecie spać można doskonale, a taka nocna jazda przypominała panu Knepusowi, jego przed wieloma laty podróże po Niemczech północnych.
O towarzyszach podróży niewiele co mamy powiedzieć, wyjąwszy chyba, że żona urzędnika kiedyś chorowała ną[1] gorączkę nerwową, więc wszystkie jej wspomnienia dzieliły się na dwie klassy: przed moją ciężką chorobą i po mojej chorobie. O mężu jej i tyle nawet nie wiemy.
Śnieg leżał wysoko i w ostre mrozy grzał pola wieśniaków, ale gościniec był twardy jak posadzka. Szybko szła jazda nocna; Krystyan czuł się bardzo szczęśliwym.
W karczmie o parę mil od zamku, postanowiono poczekać kilka godzin, żeby zbyt wczesnemi odwiedzinami nie stać się hrabiostwu ciężarem.
Różowe obłoki poranne, biały śnieg i zielone jodły przedstawiały widok nader zajmujący. Tuż przy kuźni, na wierzchołku obciętej z góry topoli, stało gniazdo bocianie, którego właściciel tej samej może chwili posilał się wodą ze źródeł Nilu pod ciepłem słońcem Afryki. Krystyan spojrzał na gniazdo z tem samem rzewnem wspomnieniem, z jakiem w starej książce do nabożeństwa znajdujemy zeschły kwiatek, cośmy go przed laty zerwawszy w drogiem nam miejscu, na przechowanie włożyli między kartki.
Teraz przedstawił się ich oczom zamek hrabiowski z mnóstwem innych wokoło zabudowań, podzielonych na dwie części: stary zamek i nowy pałac. Droga wiła się zewnątrz starych kanałów, które teraz wprawdzie zamarzły, lecz jednak dowodziły, że w jak najlepszym stanie bywały utrzymane. Stary zamek ze swemi grubemi, czerwonemi murami, nielicznemi oknami, ze swemi wieżami i strzelnicami, niekoniecznie wielkie obiecywał wygody; ale za to nowy pałac o dwóch eleganckich piętrach tem więcej zdawał się zastosowany do wymagań dzisiejszych. Szerokie, kamienne schody, na których najniższym stopniu po obu stronach potężne spoczywały sfinxy, stanowiły wchód do pałacu; główna sień była istną oranżeryą, gdzie południowe krzewy, drzewa i kwiaty nęciły dziwną pięknością. Kamienna posadzka pokryta była pysznemi dywanami; zewsząd wiały tu ciepło i rozkosze.
Wszystko w tem miejscu było nagromadzone, co się zwykle liczy do zabaw zimowych duńskiego pałacu magnackiego. Na kanałach uwijały się sanki wokoło wysokiej żerdzi, na której powiewała flaga duńska; w wązkiej alei leszczyny ze stromego pagórka była wyborna ślizgawka, a na wielkim trawniku stały dwie kolosalne figury ze śniegu, z węglami zamiast oczów i z obciosanemi bryłami lodu zamiast tarczy. Długi patyk od chmielu, wodą polany, przedstawiał iskrzącą pikę lodową, zaś w pośrodku tych dwóch figur stała armatka, z której strzelano na wiwaty.
Dyletanci, a między niemi był nawet jeden pastor i jeden burmistrz, pod kierunkiem pana Knepusa grali w bocznej komnacie, za przepyszną portjerą, jakby za kortyną. Na stole leżały bogate podarki, między innemi ogromny bukiet pędzla Naomi, wprawdzie nie własnego pomysłu, lecz skompilowany z trzech różnych obrazów, co niekoniecznie oryginalnym u nas bywa figlem. Samej Naomi w pokoju nie było, — ona tymczasem na dworze stanowiła punkt środkowy nierównie bardziej zajmującego malowidła. Wysmukła, delikatna istota, stojąca na przejściu między dzieciństwem a latami dziewictwa (a piękność już miała obu epok), stała przy psie uwiązanym na łańcuchu, przy ogromnym, ziejącym brytanie, który szczególną jej pozyskał miłość, i który, wywiesiwszy ogromny, czerwony język, obie czarne łapy położył na białych jej ramionach. Zdawało się, że z niej mały byłby tylko kąsek dla zwierza, co tak pieszczotliwie machał teraz ogonem; maleńkie, białe jej rączki głaskały go po kosmatym grzbiecie; śmiała się, — ona i pies w najczulszej z sobą byli przyjaźni!
— Swawolnica! — rzekła stara hrabina — ona mnie kiedyś jeszcze na śmierć przestraszy. Życie moje i tak tylko na cienkim wisi włosku! Raz spuszcza dzikiego psa z łańcucha, coby jak nic pożarł ludzi! raz bez siodła na najognistszym koniu pędzi przez pola i łąki! Pan Bóg na nią łaskaw, bo inaczej od dawna już chyba byłaby kaleką! Gdybym miała choć czwartą część jej natury, toby mi lepiej pomogło od wszystkich mixtur i kropli! — I stara, blada dama usiadła na sofie i rozmawiała z tamtą panią z Odensee, której wszystkie wspomnienia sięgały tylko czasu przed ciężką chorobą, albo po chorobie.
— Mówią, że teraz pojawiła się jakaś zupełnie nowa słabość — rzekła — podobno odra.
— Pewno i ja ją miałam — odpowiedziała hrabina — niezawodnie! Ja-bo wszystkie miałam choroby i to w takim stopniu, jak nikt inny na świecie; całą aptekę znam na pamięć. Mogłabym pani pokazać całą szafę pełną słojów i flaszek. Teraz już tylko po trochu z nich kosztuję, skoro i tak nie pomagają! Ach! nawet w tych małych wycieczkach, na które ja słaba kobieta się zdobywam, bez lekarstw obejść się nie mogę. W zeszłym tygodniu byłam na wielkim wieczorze u prezydenta, żeby się choć cokolwiek rozerwać, ale cóż, kiedym musiała pojechać z kataplazmami na nogach i tak zasiadłam do bostona. Bardzo jestem chora, a jednak mój doktór uśmiecha się —! już on wie, że dla mnie nie ma ratunku, więc nie poświęca się mojej chorobie z tym zapałem, z jakim powinien. Jak spojrzę na wiatrak, to już dostaję zawrotu głowy.
Poczas tej cichym głosem prowadzonej rozmowy, muzyka nie ustawała; Naomi także wróciła, zwabiona jej odgłosem i stanęła przy oknie, gdzie dmuchając w pączki tulipanów chciała, żeby się prędzej rozwinęły w kwiaty. W tem skrzypce zagrały solo; dziwnie śmiałe pociągnięcie smyczka, zwróciło nań powszechną uwagę.
Charmant! — zawołała stara hrabina, zapominając o mniemanej swej chorobie.
Naomi rozsunęła portjerę i w samym środku, za nizkim pulpitem, ze skrzypcami w ręku ujrzano Krystyana, ucznia pana Knepusa.
— Mnie się zdaje, żeśmy się już widzieli! — rzekł hrabia. — Tylko nie mogę sobie przypomnieć, gdzie?
— W Kopenhadze — odpowiedział Krystyan głosem przytłumionym.
— Powierzono go mojemu kierunkowi! — rzekł pan Knepus.
Zewsząd dały się słyszeć oklaski i zachęty. Sama Naomi uśmiechnęła się z niewymownym wdziękiem i rozmawiała z nim długo, tylko nie o dniach minionych.
Jakiż to był dla niego dzień pełen radości i szczęścia!
Udano się do ogrodu na ślizgawkę; Naomi była śmiałą, jak chłopiec; Krystyan trzymał się na uboczu.
— Czy się pan boisz? — spytała go Naomi; więc wsiadł do sanek, lecz w tej chwili przewrócił się, wprawdzie bez szkodliwych skutków, tylko że usłyszał, jak Naomi szepnęła sąsiadowi: — Cóż to za niezdara! — Zamilkł i nie śmiał już do niej przemówić, chociaż tem chciwiej ścigał ją oczyma.
Przed obiadem raz jeszcze zagrał i to go znowu w korzystniejszem postawiło świetle. Stara hrabina rozmawiała z nim, a dowiedziawszy się, kto on? zaraz też doskonale była obeznana z dawną jego chorobą, z której już zupełnie zdawał się wyleczonym; opowiadała także o słabości Łucyi. — Już to wszyscy chorzy — rzekła — w okręgu kilkomilowym, nie są dla mnie obcemi. Wprawdzie przyznaję, że możnaby znaleźć ludzi, którzy wycierpieli boleści może większe od moich, ale są to zwykle natury wytrzymalsze i twardsze, które mniej na tem cierpią od osób czułych, dotkniętych choćby mniejszemi dolegliwościami! A ja tak niezmiernie jestem czułą!
Trudno uwierzyć, a jednak tak było, że Krystyan większe w niej obudził zajęcie myślą o dawnej swej chorobie, niżeli grą na skrzypcach; koniecznie więc domagała się, żeby ze trzy lub cztery dni pozostał w pałacu. Zresztą wyborna przedstawiała się dla niego sposobność powrotu do Odensee, dokąd pan hrabia miał wkrótce pojechać, wybierając się do Anglii.
Stół był świetnie nakryty; lśniące od białości serwety jak wachlarze sterczały w długich kieliszkach szampańskich. W ciężkich srebrnych kandelabrach jarzyły się obfite światła. Każdy z mężczyzn wybrał sobie damę: Naomi wymknęła się wszystkim jak ptaszek i przystąpiła do Krystyana.
— Czy artysta zechce być moim kawalerem? — zapytała, i podawszy mu rękę, poprowadziła go do stołu. Krew wystąpiła mu na twarz; nie wiedział co z sobą począć.
Naomi szepnęła guwernantce: — Tak będziemy siedziały na tamtym świecie, rajski ptaszek obok wrony! — Ależ baw pan swoję damę! — rzekła do Krystyana, — albo też pan bądź damą, to ja będę kawalerem! — i to mówiąc napełniła jego kieliszek.
Krystyan czuł, że go Naomi przewyższa swobodą i wesołością, nawet wszystkiem. W tem, co mówiła do niego, były wprawdzie drwiny, lecz zarazem pewna życzliwość, — on zaś należał do niej całą duszą i za każdą chwilą pojmował to coraz głębiej. Ciągle nalewała w jego kieliszek, a on bez myśli wypijał jeden po drugim! Krew szybciej krążyła w jego żyłach, nabrał pewnej wymowy: — rozruchał się! — jak mówiła Naomi. Blizko nich siedział syn prezydenta, przystojny blondyn Ludwik, który dręczony zazdrością zajadał za trzech, co najrozsądniejszym podobno jest środkiem przeciwko nieszczęśliwej miłości, a Naomi nie szczędziła mu ciągłych dowodów, jak dalece sprzyjała Krystyanowi.
— Zdrowie tej, którą pan kochasz! — szepnęła mu na ucho i potrąciła jego kieliszek.
— A więc zdrowie pani! — rzekł Krystyan: wino rozwiązało mu język.
Wstano od stołu; Naomi wymknęła się. Zaambarasowany stanął na boku i nie śmiał już do niej zbliżyć się; uczuł głęboko, że wiele mu jeszcze brakuje, do swobodnego wystąpienia na świecie.
Rozpoczęto tańce, lecz w nich także nie umiał brać udziału. Naomi jak łania bujała po sali; ruchy pełne wdzięku podwajały jej piękność; krew świeciła przez płeć przezroczystą, a ciemna jej cera zyskiwała na oświetleniu. Bardzo, o, bardzo była piękną! istna prześliczna Mignon, tylko nieco za delikatna na dziecię południa.
— Jeszcze się nabawi gorączki! — rzekła stara dama.
Pan Patermann, kapelan miejscowy, z obrzydliwym, wiecznie słodkawym uśmiechem na ustach, tego samego był zdania co jaśnie pani hrabina. Na nich obojgu taniec ten sam wywierał skutek, co woda na psach, które się długo bez niej obywają: w końcu sprawiał im wstręt i obrzydzenie.
Zdawało się, że Naomi nie zwraca już uwagi na Krystyana, a przystojny Ludwik był teraz szczęśliwym; wszakże Krystyan nie umiał tańczyć. W tem nagle stanęła przed nim, położyła rękę na jego ramieniu i puściła się z nim w ochoczego walca. Wszystko kręciło się w jego oczach, ależ trudno było ją puścić; deptał ją tylko po nogach i kolanami niejednego dawał jej szturchańca.
— Tak mi jakoś niedobrze! — wybąknął, a ona puściła go na krzesło i śmiejąc się, z nowym tancerzem frunęła znowu przez salę.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – na.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Hans Christian Andersen.