Tylko grajek/Tom I/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tylko grajek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Karol Bernstejn |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Fryderyk Henryk Lewestam |
Tytuł orygin. | Kun en Spillemand |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Wiara ludowa twierdzi, że pyłek kwiatowy berberysu jest trucizną na zboże i że ciężkie kłosy śniedzieją od gryzącego jego soku. Najszlachetniejszy mak, białością jaśniejący, po roku zmienia barwę, skoro ciągle przebywa pomiędzy makiem pstrym i czarnym. Otoczenie — oto niewidzialna ręka, która każdy pierwiastek przekształcić może w swym rozwoju.
Kiedy snycerz zaczyna formować bryłę gliny, nie zaraz pojmujemy, jakie dzieło z pod ręki jego wyjdzie. Czasu potrzeba i pracy, zanim powstanie odcisk z gipsu, a według niego następnie zanim pod uderzeniem dłuta ożyje cios lub marmur! O ile trudniej być musi, z człowieka w wieku dziecinnym czynić wnioski o jego rozwoju i wartości na przyszłość! Widzimy tu ubogiego chłopczyka w Swendborgu; instynkt wewnętrzny i wrażenia zewnętrzne, jakby igła magnesowa wskazują w nim tylko dwa kierunki zupełnie sobie przeciwne. Albo stanie się rzadkim artystą, albo nędzną, obłąkaną istotą. Kwiatowy pyłek otoczenia już zaczyna nań działać barwą i wonią.
Bożek tonów ucałował go jeszcze w kolebce, ale czy śpiew bogiń czasu sprowadzi mu natchnienie, czy też obłąkanie? Granica między jednem a drugiem niekiedy zaledwie jest widzialną. Czy kiedyś może wznieci podziw tysiącznych tłumów, czy też w nędznej karczmie, ze skrzypcami w ręku, jako staruszek zagra przed dziką, nieokrzesaną młodzieżą, co go nazwie nawpół waryatem z wiecznemi marzeniami, chociaż dusza jego niezatarte na sobie nosi piętno tonów?
O księciu Reichsztadzkim wiadomo, że nieżywy przyszedł na świat. Napróżno używano wszystkich środków, by go przywołać do życia; w tem zagrzmiały sto jeden wystrzałów armatnich, a on otworzył oczy i serce bić zaczęło. Był to syn wielkiego cesarza, dlatego też cały świat dowiedział się o tym wypadku; ale nikt nie wiedział o podobnem zdarzeniu syna ubóstwa. I on także był umarłym, nowonarodzonym umarłym; już leżał na stole obok zbitego okna, w tem raptem zabrzmiały na ulicy flety i skrzypce, na których zagrali wędrowni muzykanci; śpiew kobiecy odezwał się smętny, lecz silny, a mały otworzył oczy i ruszył rączką. Czy w istocie tony odwołały jego duszę, by działała tu na ziemi, czy też był to jedynie przypadek, ów miecz Salomonowy rozumu ludzkiego?
Rzadkim musi zostać artystą, albo nędznym partaczem, krogulcem ze złotem piórem w skrzydłach, którego inne krogulce dziobami za to na śmierć zasieką. A gdyby został takim? Jakaż stąd dla niego pociecha? Jakaż pociecha dla ludzkości z sercem pełnem dumy? Zgaśnie on i zapomną o nim, jak gasną płatki śniegu, wpadające do bystrej rzeki; tylko pojedynczych dzieła i nazwiska w potomne przejdą stulecia. Los to godny zazdrości! Ale w tem nowem życiu może przyszłe na nas czekają uciechy, a daleko już ztamtąd będzie do szczęścia jego sławy, w której samo udziału nie otrzyma. Cóż bo z tego jak wysoko stoimy, abyśmy tylko stali dobrze! taka jest zwykła pieśń pociechy tego świata, taka pociecha wielkiej fali człowieczeństwa, co bezustannie płynie naprzód do brzegów wieczności.
Po sękach jodły poznajemy wiek drzewa; życie ludzkie także ma swoje widzialne jakby stawy. Ważnym punktem przejścia, niejako głównym momentem w dzieciństwie Krystyana, były tego lata znajomość jego z Naomi, lekcye muzyki i wycieczka do Thorseng.
Tak samo jak kwiat kielichem swoim odwraca się za słońcem, tak dusza jego tęskniła za tonami. Muzyka organów ciągnęła go do kościoła; prosty chórał był dla niego miserere Allegra. Zazdrościł więźniom w ratuszu, którzy w urodziny króla i królowej ze swego więzienia całą noc słyszeli muzykę nad sobą, na górze, gdzie tańczono. Im większej nerwy jego nabierały draźliwości, tem ucho jego otwierało się bardziej mowie tonów. Nieszcześliwe[2] napady spazmatyczne wracały coraz częściej i zostawiały po sobie dziwne drżenie w powiekach, jakiś ból w samych oczach, gdy tymczasem wszystkie przedmioty ukazywały się jemu w najrozmaitszych i ustawicznie zmiennych barwach. Ciało jego słabło, a życie duszy było bujaniem pomiędzy wyobraźnią, a marzeniem. Na taki umysł ciągła tęsknota ojca za dalekiemi krajami i dziwactwo Norwegczyka podobne czyniły wrażenie, jak powietrze i woda w dolinach kretynów na dzieci tamże zrodzone i chowane. Jedno tylko życie szkolne swoją surową i rozsądną przewagą byłoby mogło choć w części ochłodzić owego syrokka fantazyi, który nużył umysł i ciało, — ale w owym czasie w całem miasteczku nie było jeszcze porządnej szkoły. Jakiś poczciwy staruszek, pan Sevel, ze swoją głuchą małżonką, byli jedyni w Swendborgu trudniący się nauczaniem, w którym to celu obrali sobie mieszkanie w starym budynku klasztornym, rozwalonym już dzisiaj wraz z szczątkami obocznego kościoła.
Wszędzie, w północnych zarówno jak w południowych krajach, zakonnicy umieli na klasztory obierać najpiękniejsze okolice. Blizko zatoki leżał tu klasztor szarych braci, a z okien jego widok wychodził na Thorseng i Thurö; sklepiona komnata, w której niegdyś może był refektarz, teraz została salą szkolną, a w małej framużce, gdzie może sławnego dłuta stał posąg, teraz leżała rózga nauczyciela i pończocha jego żony. Na sklepionym suficie, pod którym teraz na ławkach i stołkach siedziało młodsze pokolenie z luterskim katechizmem, malowidła wyobrażające Matkę Boską i mnogich Świętych Pańskich sięgały wprawdzie czasów przedluterskich, ale tem większe za to budziły zajęcie. Nieliczne i wązkie okna siedziały dość wysoko, tak iż nie było się co dziwić, że kiedy pan Sevel lub pani nauczycielka wyszli na chwilę, młodzież wskakiwała na stoły i ławki, żeby wyjrzeć na zielony bór i duże statki.
Tuż przy szkole stał stary, opustoszały kościół klasztorny, z którego znikły ołtarze i nagrobki, lecz na ścianach którego widać było jeszcze na wpół zamazane obrazy al fresco z napisami naokoło w mniszej łacinie. Na korytarzach leżały jeszcze grobowe kamienie, okna były potłuczone, szpary w murach porosły mchem i trawą, a tam gdzie dawniej wisiał ogromny, mosiężny pająk, teraz jaskółka ulepiła sobie gniazdeczko. Jeszcze wyrazy: Jesus hominum Salvator w żelaznym nadpisie można było wyczytać na starych drzwiach kościelnych, które otwierano niekiedy, a jeśli wówczas młódź szkolna była blizko, wpadała z wandalicznym krzykiem, który zbyt dziwnie odbijał się silnem echem.
Na Krystyanie kościół wcale inne robił wrażenie; jakoś w nim stawał się zamyślony i smutny, chociaż przekładał go nad wszystkie inne miejsca; tu bowiem obfity był pokarm dla jego marzeń, a świat podań i duchów w bliższem był z nim zetknięciu. Nieraz tak długo wlepiał wzrok w owe zblakłe obrazy, że mu się zdawało, jakoby ich oczy poruszały się; nieraz tak długo klęczał na kamieniach grobowych i syllabizował napisy, że mu się zdawało, jakby umarli stukali w te kamienie i odpędzali go. Jeżeli trawka przy rozbitych oknach zadrżała pod przeciągiem wietrzyku, albo jeśli jaskółka przelękła przeleciała pod sklepieniem, wówczas on myślał o niewidzialnych duchach, jakoby bawiących się długiemi trawkami, lub wyganiającemi ptaszki z swych sypialni.
Ciało słabło; napady epileptyczne pojawiały się coraz częściej. Nie szukano pomocy lekarskiej, bo lud rzadko kiedy wierzy w lekarzy, a zresztą to kosztuje pieniądze. Marya utrzymywała, że zachorować można już z tego samego paskudztwa, które doktor zapisuje z apteki. Na wszystkie też wewnętrzne choroby jedno miała lekarstwo radykalne: jałowiec nalany wódką, który zarazem wzmacnia i rozpędza. Tego lekarstwa dostał także Krystyan.
Czas uciekał, a choroba nie polepszała się. Najlepiej będzie, mówiła Marya, poradzić się mądrej kobiety w Kwerndrup, ale tylko tak, jakby od niechcenia albo przy okazyi. Kobieta przyszła i podała niektóre środki sympatyczne. Nicią wełnianą zmierzono jege ręce i nogi; przewiązano mu na dołku sercowym nieco poświęconej ziemi i serce kreta; to wszystko miały być środki niezawodne.
Tak mijały dnie i tygodnie i blisko dwa lata. Mądra kobieta radziła udać się do źródła Frörup, które pomogło już w niejednej chorobie, kiedy najlepsi powątpiewali doktorzy; Marya wierzyła w jego skuteczność, jak w słowa Pisma Świętego. Po dziś dzień jeszcze lud w Danii zachował podanie, przypisujące niektórym źródłom jakąś wielką świętość; i tak, mieszkańcy Fyonii uważają źródło Ś. Reginy, blizko wioski Frörup, za nadzwyczaj skuteczne; ponieważ zaś połączono z niem tak zwany jarmark źródlany, przeto tłumy gromadzą się tam w wielkiej massie. Z kilkomilowego okręgu, nawet z tamtej strony Odensee i Swendborgu, przybywają tu chorzy w wilją Ś. Jana, piją wodę źródlaną, kąpią się w niej i nocują pod gołem niebem. Przez trzy lata z kolei chory zwiedzać powinien to źródło; jeśli go i to nie wyleczy, tak twierdzi wiara ludu, wówczas nic mu już nigdy nie pomoże.
— Jedźcie tylko do źródła! — powiedziała ich wyrocznia. — Jedźcie do źródła, a przekonacie się, jaka zajdzie zmiana!
Słowa te mimowolnie stały się proroctwem; nietylko bowiem chłopca, ale całą rodzinę czekała w tej podróży nader wielka zmiana. Nieraz później już mawiała Marya: — Zapewne! gdybyśmy wtenczas nie byli pojechali do źródła, może wszystko byłoby poszło inaczej! — Może? A ludzie jednak mają wolną wolę.
Marya była zdania, że koniecznie wypada dla chłopca pojechać do źródła; byłoby to bowiem zbyt wielką odpowiedzialnością przed Panem Bogiem, gdyby zaniedbać coś podobnego. Wiara męża była mniej silna, ale kontent był z dobrej sposobności wydobycia się na świeże powietrze. Sierżant, jego przyjaciel, właśnie na kilka dni był w mieście, bo pułk jego stał w Odensee[3].
Z Swendborga cztery mile do źródła Ś. Regissy, leżącego tuż przy trakcie głównym, tak iż matka z synem pojechać mogli wracającym tamtędy do Nyborga landkuczerem; dwaj przyjaciele poszli pieszo, bo to im zostawiało swobodę wybierania najpiękniejszych ścieżek przez łąki i bory. Malarz może nam wprawdzie przedstawić grę kolorów w pięknym dniu wiosennym, nawet może dać poznać ciepłe powietrze, ale nie potrafi odtworzyć piękności aromatycznej, która równą nam sprawia przyjemność, jak kształty i kolory przedmiotów, owej woni bzów i akacyi i zielonych liści na krzaczkach dzikiej róży. Ptaszki świergotały, a krawiec wtórował im rozlicznemi pieśniami, których nauczył się niegdyś w obcych krajach, i opowiadał o szczęśliwej wędrówce nad brzegami Po i Tybru.
— Patrzcie! bocian leci! — zawołał. — Ach, biedny mój bocian już pewno nie powróci! Albo umarł ze zmartwienia po śmierci samicy i młodych, albo też podróżuje jeszcze, żeby się rozerwać i zapomnieć! Boże przebacz! mnie się zdaje, że na wędrówce zapomnąć można o każdej największej stracie.
— I mnie się tak zdaje — rzekł sierżant. — Dlatego też bo ja nigdy nie chciałem powiedzieć wszystkiego co myślę w przytomności waszej żony, żeby czasem do mnie żalu nie miała, — dlatego też powinniście dostać z jakie tysiąc talarów, bo tyle dziś dałby nie jeden syn gospodarski, aby pozostał tylko w domu, a któś przecież musi go zastąpić. Za te pieniądze, którebyście dostali, Marya z chłopcem mogliby być wygodnie! Zostalibyście podoficerem i dostalibyście się znowu do obcych krajów, a toć o tem tylko marzy wasza dusza. Czasy teraz niespokojne, żołnierz nie może wiedzieć gdzie mu przeznaczono, a do Francyi jemu nie dalej niż do Niemiec.
Krawiec potrząsał głową: — Marya nigdyby na to nie przystała! — rzekł i dodał na wpół smutno: — Zresztą i ja wątpię, czybym się mógł z nią rozstać. Nie! o tem nie ma co myśleć.
Szybkim krokiem szli naprzód do wioski Broholm. Liście drzew były przezroczyste, fijołki rosły całemi krzaczkami, brzegi boru kwitły różnem kwieciem, a pomiędzy drzewami widać było Wielki Bełt i wyspę Langeland, która ze swemi lasami i wiatrakami wznosiła się wysoko nad morze.
W „Listach nieboszczyka“ księcia Pückler Muskau[4], parki i wille Anglii cudownym jakby sposobem stają przed naszemi oczyma i widzimy wyraźnie owe aleje starych, dużych drzew, którędy się zajeżdża do pałacu. Taka sama aleja prowadzi także do Broholmu. Wszystkie poezye Wilhelma Müllera są małemi rodzajowemi obrazkami; widzimy w nich jak się obracają koła młyńskie, a woda jak na największe spada koła; podobny młyn stoi tuż przy wspomnionej alei, ale tak głęboko, że piękna młynarka aż główkę podnosić musi do przejeżdżających tą drogą. W naszych własnych duńskich podaniach doszły nas wieści o cichych jeziorach, w środku których sterczały niegdyś kępy ze staremi zamkami rycerskiemi, ale dziś kępy znikły, a łabędź płynie nad szczytami wieży. Takie same jezioro leży tuż przy alei i młynie, ale kępa sterczy jeszcze ze starym zamkiem; wielka okrągła wieża z miedzianym dachem i wieżą przegląda się w jasnej wodzie to jest Broholm; jeszcze widać w wieży strzelnice, jeszcze woda przezroczysta i świeża płynie przez podwójne rowy.
W sklepionej komnacie służebnej, podpartej grubemi murowanemi filarami, siedzieli dwaj nasi podróżni przy dużym stole, na którym każdy ze sług nożem wyrył swoje nazwisko. Był zaś z niemi jeszcze gość trzeci, młody chłop z Örebäk, brat pierwszego konkurenta Maryi.
Po dziś dzień jeszcze zewnętrzny pozór zamku pozostał niezmieniony. Rogi jelenie przystrajają drzwi strzelca, a wejście do pańskich pokojów prowadzi przez wysoką wieże, tam gdzie kręcone schody poukładane z potężnych jednej na drugiej belek prowadzą do samego szczytu. Wzdłuż muru ogrodowego w środku zamczyska dziś jeszcze zielenią się szeregami stare, kwitnące lipy.
Przy każdej pamiątce dawnych czasów krawiec wspominał wszystko, co już w życiu swojem widział podobnego za granicą, i ciągle przytem robił swoje postrzeżenia porównawcze. Tak pyszne lipy widział tylko w jednych Czechach, w owych długich, cienistych alejach, gdzie wędrując śpiewał hożą Krasna holga! Sam ów stary budynek z wysoką wieżą zdawało mu się że widział gdzieś daleko, nad Dunajem, gdy statek wesoło bujał nad przepaściami i wirami. Nawet chłodne sklepienie, pod którem teraz siedział między grubemi filarami, przypominało mu komnaty klasztorne. O czem zaś serce myślało to plotły usta, czy to drugich bawiło, czy nie.
— A to się wybierz znowu w drogę — odezwali się drudzy.
— Mamci ja teraz włożyć czerwony spencer[5]! — rzekł młody wieśniak; — za miesiąc podobno mamy wyruszyć w drogę; ale mam chęć i możność kupienia w swoje miejsce zastępcy! Tysiąc talarów w papierkach wyliczę na jednym stole, jeżeli macie ochotę!
Tysiąc talarów w papierkach! jakaś woń spoczywała w tych białych karteczkach, woń mogąca napełnić serce marzeniami o czarodziejskich skarbach. Biedny krawiec podniósł oczy i spojrzał przez okna na zielone wierzchołki drzew lipowych. Czy te zielone liście, czy białe, silniej wpłynęły na jego biedne serce?
Przed dworem, niedaleko kuźni, stoi dziś jeszcze potężny pień starego dębu. W owym czasie drzewo to było jeszcze całe; duży krzyż żelazny, zabytek przedreformacyjnych czasów, przymocowany był do drzewa. Kiedy w 1808 roku Hiszpanie byli w Fyonii, dąb ten był dla nich świętym krucyfiksem przy drodze, ołtarzem pod otwartem niebem, przed którym klękali i swoje odbywali nabożeństwo. Popalone od słońca marsowe postacie leżały tu na świeżej trawie i pełne ufności wlepiały ciemne swe oczy w święte znamię; ksiądz stał na ich czele, a śpiew zabrzmiał w obcym, melodyjnym języku.
Teraz dąb ten nie był już tem, czem był dawniej; piorun przed rokiem przerwał jego siłę żywotną i już tylko jedna zielona gałązka sterczała obok innych suchych i bezlistnych. Dla naprawienia drogi miano nawet zupełnie sprzątnąć stare drzewo; już topór głęboko przeciął jego sęki, a pień obwiązano długą liną i w należytej odległości zaprzągnięto do niego parę koni. Za chwilę dąb miał upaść.
Krawiec z towarzyszami podróży stanął na drodze, gdy powożący trzasnął z bicza i konie z całej siły szarpnęły po raz pierwszy. Stare drzewo zatrzęsło suchą koroną, lecz jeszcze nie obaliło się. Jedno jeszcze szarpniecie, a z potężnym łoskotem i głuchym jękiem powaliło się na ziemię, a wykręcając się w upadku, odwróciło na wierzch stary swój krzyż żelazny. Tak runął wspaniały trup dębi ze znakiem orderowym na piersi!
Sierżant zauważył mniej więcej to samo. Krawiec zamyślony wlepiał wzrok w ziemię; coraz jaśniej pojmował teraz, co mu tak chodziło po głowie: — Z honorem poledz w bitwie, najlepszą musi być śmiercią! A zresztą nie koniecznie każdemu umierać! Ach! gdyby Marya myślała tak samo!
— No i cóż, czynie spróbujem szczęścia? — zapytał sierżant. — Życie na otwartem powietrzu, to co innego, niż siedzieć w domu na stole. Dziś rano po raz pierwszy w tym roku widzieliście latającego bociana; to znaczy, żebyście wy także puścili się w drogę.
Krawiec milczał.
W poprzek drogi leżało stare, ogromne drzewo, w którego wierzchołku bocian od wieków stukotał swą ewangelię o gorących dniach letnich. Stary dwór odbijał się w wodzie; pozór z rzeczywistością tworzyły całość dziwnej piękności. Miejscowość i otoczenie działały tu na duszę marzącą, jak smyczek fizyka na szklanną tablicę, na której pełne znaczenia powstają figury akustyczne.
Stalaktyk, skrzydełka motyle i latające chmury, wszystkie mają swoje hieroglify przyrody, których rozwiązanie nie jest dane człowiekowi, a które jednak zwiastują siłę rozwijającego się świata. Tak samo i serce ludzkie miewa niekiedy podobne jakieś znaki, których samo pojmować nie jest zdolne. Niewidzialny sternik zapisuje w niem swoje: Mene, mene, tekel ufarzin, a powstaje stąd konieczność, i najbliższym jej skutkiem jest niepojęte: Muszę!
— Czy słyszeliście kiedy o górze Wenery? — spytał marzący, — o której tak często mówią w starych podaniach? Niejeden zacny rycerz, nawet biedny rzemieślnik z tornistrem na plecach wszedł do tego czarodziejskiego kraju, z którego wszelako nigdy nie powróci; jeśli zaś wydarzyło się trafem, że pojedynczy wędrownik wydobył się z góry i powrócił do swoich, tedy już nigdy jakoś nie był spełna, trapiła go tęsknota i albo znowu wrócić musiał do niej, albo umierał. Oczywiście jest to tylko bajeczka, którą wymyślił taki, co się dobrze nachodził po Bożym świecie, a później porzuciwszy wszystkie jego piękności, spokojnie siedzieć musiał w domu. Te pięć lat mojej wędrówki dla mnie też były górą Wenery, boć trudno inaczej nazwać piękność tego świata. Teraz znów jestem w domu i dlategom niespokojny; tęsknota jest moją pracą całodzienną, chęć do podróży poduszką, na której odpoczywam, i byleby Marya chciała — ! ale musi — Oczy jego zaiskrzyły się, uchwycił sierżanta za rękę i zawołał: — Zostanę żołnierzem!