Tułacze (Sieroszewski, 1909)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Tułacze
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

— Hej! Gołąbeczku chyżoskrzydły! Nieś! Wal! Rwii-i-ij!... Huuu-u-u... hee-e! — wykrzykiwał od czasu do czasu woźnica. Śmigał krótką nahajką, pochylał nizko dziko wykrzywioną twarz i ręce z podebranemi lejcami wyciągał daleko nad zadami koni. Te przysiadały jak płomień, uderzony wichrem, następnie podchwytywały i, grając kopytami po ubitym szlaku, leciały w zapamiętaniu, ile stało tchu.
Chryple rechotało, nikło nieledwie w ogólnym tumulcie oszalałe szczękanie »poddużnych« dzwonków i janczarów uprzęży. Koła furczały jak piły tartaku, tnące powietrze. Wóz jęczał i postękiwał na wybojach. Obłok kurzawy rwał się i pozostawał daleko w tyle. Jeno wielki, czarny, roztrzęsiony cień biegł narówni z unoszonym pojazdem w blaskach słońca po bladej wstędze drogi. Z budy tarantasu wyglądali wtedy wesoło Wiktor i kędzierzawy eser.
— Śmigaj, chłopcze! Nie pożałujesz!
Wlatywali tak na każdą górę, bo tak każe sybirski obyczaj, i spadali tak z każdej góry, bo... lekko.
Nieraz na zakręcie tylne koła wyfruwały poza krawędź siwej przepaści; nieraz z przerażeniem spostrzegali tuż przed wyciągniętymi pyskami koni urwisty brzeg i błękitną toń rozlanego pod górą jeziora. Lecz nim zdołali krzyknąć, już zuchwały woźnica, oparłszy na hołoblach nogi i wygiąwszy się w tył łukiem na koźle, osaczał rozhukane rumaki.
— A co? Gieneralska jazda?! Takeśmy tu na Syberyi wszędzie jeździli, zanim przeszła ta przeklęta kobyła żelazna... A wy pewnie na nią się śpieszycie?
— Na nią. Albo co?
— A bo to, że, jeżeli chcecie miasto ominąć, to tu będzie bliżej kupieckim traktem na Telecką stacyę... I po co pocztą? my za tańsze pieniądze niegorzej was powieziemy... od przyjaciela do przyjaciela!
— Wal kupieckim traktem!
Mieli pasporty, rewolwery, przyzwoite ubranie i po kilkadziesiąt rubli w kieszeni.
— Bodaj to organizacya! Z piasku bicz kręci!
Wyboistym »kupieckim« pojechali o wiele wolniej. I wioski tu były rzadsze i mniej przejezdnych. Wyrąb drogi, niby wązka rysa, roztrącał czarne połacie puszcz. Czasem wśród nich rozwierał się widok na słoneczny łęg, niby uśmiech pełen kwiecia i zielonej jasności.
Eser zeskakiwał wtedy z tarantasu i biegł w zapamiętaniu w sam gąszcz wysokiej trawy, gdzie, niby niezliczone płomienie, czerwieniły się kielichy »sorany«; gdzie fioletowe irysy sybirskie siały swój zapach cudowny; gdzie pałał przejmujący »żarkoj« — kwiat miłości do granatu podobny; gdzie szlaki gwiaździstych rumianków wyszywały swe złociste wzory; gdzie chmurki liliowych dzwonków i błękitna mgła niezabutek naśladowały niebios odbicie...
Po długich wołaniach wracał dopiero młodzieniec, obładowany kwieciem, nurzając w ich kielichach twarz młodą, rumianą, złotowłosą, błękitnooką, jak one, i wesołą, jak pieszczący je promień słońca.
Jechali dzień i noc, spiąc w wozie na sianie.
Ale raz woźnica nie chciał ich wieźć dalej po północku.
— Warnaki... włóczą się! — objaśniał niechętnie.
— Widzieliśmy ich dosyć na drodze, nie zaczepiali nas...
— Ale tutaj co innego... tutaj... zbytkują!... — przekładał im mrukliwie.
Wiktor, któremu nie podobał się ani posępny »przyjaciel«, ani uboga i odrapana jego stancyjka, nastawał.
— Jedziemy. Nie twoja rzecz, co nam zrobią... Nie boimy się, mamy broń!...
— A jakże: nie moja rzecz!? Niby to oni mi popuszczą... Tu komisya ma zjechać. Jutro albo pojutrze z powodu ich rozbojów...
— Jak chcesz. My kogo innego poszukamy. Musimy jechać.
Chłop skrobał się w głowę.
— Jak chcecie — mruczał — ale jak ostrzegałem... Jechać, to jechać. A ile dodacie?
Umówili się co do dodatku. Wtedy znikł, i, zanim napili się herbaty, już zaprzężony tarantas stał przed ganeczkiem.
Noc cudna, przejrzysta i świeża, gwiaździstym, połyskliwym puklerzem ocieniała ziemię. Tylko w Syberyi i na wysokich górach gwiazdy jarzą się tak jasno, roszczepiają swawolnie na pęki promieni, migocą, mienią się jak drogie kamienie niezrównanego dyademu. Wysoko, ale poniżej gwiazd, dwa widma białych obłoczków płynęły wolniuchno w niewiadomą dal:
Eser, półleżąc w wózku obok Wiktora, zaśpiewał nagle pełnym głosem:

Chmurki niebieskie
Tułaczki wieczne...

Woźnica obejrzał się i gniewnie zaciął konie.
— Dalibyście, panie, ze śpiewaniem spokój... Ech!
— A co?
— Nie miejsce, nie miejsce! — mruczał i konie niecierpliwie popędzał.
— Boicie się? — roześmiał się młodzieniec.
Usiadł i patrzał rozmarzonemi oczami na ciemne, ciche, pierzaje borów, w których turkot wozu i stuk kopyt końskich ginął bez echa, niby szmer biegnącej przez pole myszy. Wtem dostrzegł w dali migocący dziwacznie drobny, czerwony jak iskierka ogieniek. Już go z oczu nie spuszczał. W miarę, jak się zbliżali, ogieniek rósł, przybierał fantastyczne kształty, wreszcie łypnął szeroką łuną aż na drogę i podniebie. Nawet Wiktor podniósł się. U wielkiego stosu ognia stały dwie brodate postacie w łachmanach, oparte na sękatych drągach.
— A co to?
— Stróża!... Pilnują ciała zabitego! — mruknął woźnica, wskazując głową na długi ciemny przedmiot, majaczący na kresach światłości.
Chłopi — radzi przejezdnym — poprosili natychmiast o tytoń.
— Swój to wykurzyliśmy, a cni się...
Zwijali papier w tutki i gawędzili z woźnicą.
— Jedziesz?
— Jadę...
— Rozpaczliwy jesteś chłop!...
— Płacą. Rubla dodali... »Rewolwerty« mają...
— Abo tamci nie mają! Ech, człowieku...
— Wrócilibyście się, panowie, póki czas... Po dniu pojedziecie spokojnie! — zagadał jeden z nich do młodzieńców.
— Policya przyjedzie... obławę urządzi — to potem tu będzie jak w Peterburku... Śpiąc, przejedziecie bezpiecznie... no... nie dalej, jak do następnego przegonu... A tam znowu komisya — drwił drugi.
— My właśnie swego »boja« na tamten przegon chowamy! — żartował Wiktor.
— A to jedźcie z Bogiem!... Ale w jarze podwiązałbyś, Romanie, dzwonki, na wszelki wypadek.
— Ano wiem!
Znów głucho zastukały kopyta i zaturkotały koła po zacienionej borami drodze. Pod górą, która jak brzydki garb, najeżony lasem, wzdymała się do połowy nieba, woźnica zatrzymał się, dał koniom wytchnąć, odpiął brzękadła i podwiązał dzwonki. Noga za nogą, jakby skradając się, wyjeżdżali na przełęcz po piaszczystem zboczu. Chłop szedł obok wozu, Wiktor z towarzyszem również wysiedli. Górą, szczytami drzew, przelatywały ciche poszumy, jakgdyby dreszcze — czasem koń parsknął, czasem okute kopyto ostro stuknęło o korzeń lub skrzesało iskry o porzucony na drodze kamień...
— Dzięki Bogu, świta — szepnął woźnica, gdy stanęli na szczycie. — Teraz siadajcie i trzymajcie się...
Poprawił szleje na koniach, wytarł im mordy, przysiadł na rogu wasągu, podebrał lejce, krzyknął i jak burza spadł po stromej drodze w błękitniejący jar. Zanurzyli się w siwe, zimne opary, w których czerniały kosmate postawy drzew, a z pod których przebłyskiwały blade mokradła. Wielkie, czochrate kępy, jak ogromne jeże morskie, wpełzały nieledwie na wązką drogę, gdzieniegdzie ogaconą przegniłym chrustem. Trzciny i nizkie sitowia oramiały zamulone rowy.
— Zatracone miejsce! Ani zawrócić, ani uniknąć spotkania!... Knieja do ukrycia w trzęsawiskach wszelkiej zbrodni...
Pędzili wskok, choć wóz podskakiwał na wybojach i nakotach, jak gumowa piłka. Przebyli z impetem rzeczułkę, rozbryzgując wysoko błotnistą wodę, i znów znaleźli się przed górzystym garbem, porosłym gęstą jedlą i sośniną. Było tak stromo, że konie rychło zasapały się i zwolniły biegu. Chłop znów zeskoczył z kozła i, idąc obok, ponukał je nerwowo...
Świt już nadobre zarumienił niebo.
— No, najgorsze tośmy już przebyli; teraz można i zakurzyć!... — rzekł Roman wesoło, gdy wdrapali się wreszcie na przełęcz. — Stąd do promu już niedaleko, a za przewozem — wieś...
Zanim spuścili się z ostatniego zjazdu, wzeszło słońce i zagrało złocistym słupem w bystrej w błękitnoszarej rzece. Ale u samego promu, gdy byli już zupełnie spokojni, nagle rozległo się za nimi przeciągłe gwizdnięcie, i z nadrzecznej trawy uniosło się kilka figur ludzkich...
— Oni!... — szepnął przejmującym głosem woźnica i konie ściągnął.
— Jedź! Czego stajesz? — krzyknął Wiktor.
Nieznajomi nie ruszali się i pozwolili im podjechać do samego przewozowego pomostu. Prom był z tamtej strony uwiązany u przystani, nad którą na urwisku wisiał mały domek. Wszystko tam spało głęboko, bielały zawarte drzwi, martwo sterczał komin bezdymny, zamknięte okno lśniło w słońcu, jak blacha z miedzi.
— Wołaj na prom!
— Ho! ho... hoho! Przewóz! — drżącym tenorem zajęczał Roman.
— Ho! ho hoho!
— A co: pilno wam?... Ale nie śpieszcie się... panowie!... Poczekacie!... Tu można człowieka zabić i pochować, zanim tam się ruszą... Tu takie obyczaje! Prawdę mówię... A skąd jedziecie? — ozwał się tuż blizko chrypławy głos i siwy brodaty oberwus położył łokcie na drążkach tarantasu. Wiktor spojrzał bystro na niego.
— Wasylicz!
Włóczęga cofnął się cokolwiek, i twarz mu poczerwieniała.
— Ignac!... A to spotkanie! Powodzi ci się, widzę, tak... uchasz!?...
— A tobie jak się wiedzie? Daleko jednak zaszedłeś...
— Ano wie-dzie-się... — przeciągnął stary. — A co, czy nie zgadłem odrazu, coś ty za ptak?! Starego włóczęgi nie oszukasz...
— Krzycz, krzycz... na przewóz — upominał Wiktor zbaraniałego woźnicę... — Poczekaj, strzelę, może prędzej usłyszą...
Szybko wyciągnął rewolwer i wypalił w powietrze.
Włóczędzy, którzy, stropieni rozmową, zbliżali się ciekawie do pojazdu, zatrzymali się na chwilkę.
— Co się śpieszysz — ciągnął Wasylicz, jakgdyby nic; — myślałem, że się z nami po dawnemu herbaty napijesz?!
— Nie mam czasu, bracie... Pilne interesy. A wam pewnie niepilno... Przecież już raz musiałem cię dla pośpiechu porzucić... — uśmiechnął się Wiktor.
— Chwackoś nas urządził... Tylkoś niepotrzebnie koszuli mojej nie wziął... jabym wziął...
— No... bo twoja wiara inna... A chcesz, to cię podwiozę?
Wasylicz zamyślił się.
— Nie, nie mogę... Ja, widzisz, nie sam tu jestem. I po co?... Wcześniej, później... dalej, bliżej... jednaki mój koniec!... Daj trzy ruble na przepicie dla chłopaków i zabierz nas na prom... Już płynie... Widzicie ich, myślą pewnie, że »japońcy«... tak się pośpieszyli... — zwrócił się do towarzyszy, którzy z powagą i uszanowaniem przyglądali się wysokiej figurze Wiktora. Es-er też im się ciekawie przyglądał nie wyjmując ręki z kieszeni, gdzie miał rewolwer.
Już na drugim brzegu Wiktor, płacąc za przewóz, dał pięć rubli Wasyliczowi, ale ręki mu nie uścisnął, choć ten zrobił ku niemu ruch. Łuna krwi opłynęła grubą szyję i obwisłe policzki włóczęgi.
— Dziękuję ci, stary, żeś mnie nakarmił...
— Niech ci służy na zdrowie! — odrzekł krótko.
— Może się kiedy jeszcze spotkamy...
— Ech, lepiej... nie!
— Bywajcie zdrowi!
— Jedź szczęśliwie i kłaniaj się od nas macierzy rodzonej — Rossiei... — odpowiedzieli chórem oberwańcy.
— A to przygoda!... — mruczał woźnica, nawracając do wsi.
Włóczędzy skręcili w bok i znikli w gęstwinie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.