Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Druga rocznica ich miłości przypadała w dniu 2-gim kwietnia.
— Na ten raz — rzekła Hipolita — obchodzić ją będziemy po za obrębem Rzymu. Musimy spędzić długi tydzień miłości, sami zupełnie, mniejsza o to gdzie, byle tylko nie tutaj.
Jerzy spytał:
— Czy przypominasz sobie pierwszą naszą rocznicę, zeszłego roku?
— Tak, pamiętam...
— Przypadała w niedzielę, w pierwsze święto Wielkanocy...
— I przyszłam do ciebie rankiem o dziesiątej...
— I miałaś na sobie ten żakiecik angielski, który tak mi się podobał! Przyszłaś z książką do nabożeństwa...
— Och! Tego ranka nie byłam na mszy...
— Tak ci było śpieszno...
— Moje wyjście z domu było niemal ucieczką. Wiesz, że w święta nie należałam ani na sekundę do siebie. A przecież znalazłam sposób pozostania z tobą aż do południa. Mieliśmy tego ranka gości na śniadaniu!
— Potem przez cały dzień już nie mogliśmy się widzieć. Smutna to była rocznica...
— To prawda!
— A to słońce wówczas!
— A ten las kwiatów w twoim pokoju!...
— Ja także owego poranka wychodziłem na chwilę; zakupiłem cały plac di Spagna...
— Zasypałeś mnie garściami różanych listków, powkładałeś za kołnierz, w rękawy pełno tego... Pamiętasz?
— Pamiętam.
— A potem, w domu, rozbierając się, odnalazłam to wszystko...
Uśmiechnęła się.
— A za powrotem mąż mój odkrył listek na kapeluszu w fałdach koronki!
— Opowiadałaś mi to.
— Nie wyszłam już więcej tego dnia, nie chciałam wyjść. Myślałam już tylko, wciąż myślałem o ranku... Tak, smutna to była rocznica!
Po chwili cichego zamyślenia dodała jeszcze:
— Czy w głębi serca wierzyłeś w to, że doczekamy z sobą drugiej rocznicy?
— Ja nie — odparł.
— Ani ja także.
Jerzy myślał: „Co to za miłość, co nosi w sobie przeczucie swego końca!“ Myślał następnie o mężu bez nienawiści, a nawet z pewnego rodzaju życzliwem współczuciem. „Teraz jest wolną, dlaczegóż zatem jeszcze niespokojniejszym jestem o nią, niż dawniej? Ten mąż był to dla mnie pewnego rodzaju gwarancyą, wyobrażałem go sobie jako strażnika, który strzegł mojej kochanki od wszelkich niebezpieczeństw... Łudzę się może, bo i wtedy także bardzo cierpiałem. Ale minione cierpienie wydaje się zawsze daleko mniej ciężkiem od obecnego cierpienia“. Zagłębiając się w własne rozmyślania, nie słuchał już tego, co mówiła Hipolita.
Hipolita mówiła:
— Gdzież więc pojedziemy? Trzeba się zdecydować. Jutro 1-szy kwiecień. Powiedziałam już mojej matce: „Mateczko, którego z tych dni będę musiała wyjechać“. Trzeba ją potrochu przyspasabiać, ale bądź spokojny, wymyślę już dla niej jakiś pozór prawdopodobny. Poczekaj tylko.
Mówiła wesoło: uśmiechała się. A w uśmiechu, który rozświecił jej twarz pod koniec zdania, zdawało mu się, że dostrzega instynktowne zadowolenie, jakiego doznaje zawsze kobieta, ilekroć obmyśla jakiś podstęp lub oszukaństwo. Łatwość, z jaką Hipolicie udawało się zwodzić matkę, nie podobała mu się. Przyszła mu znów na myśl i nie bez żalu czujność mężowska. „Dlaczego dręczyć się tak okropnie tą swobodą, skoro ona służy do mojej przyjemności? Nie wiem co dałbym, żeby się ustrzedz od tej mojej idée fixe, od tych obaw, które ją obrażają. Kocham ją, a jednak obrażam; kocham i przypuszczam, że jest zdolną do nikczemnego uczynku!“
Ona mówiła:
— Nie trzeba jednak, abyśmy jechali zbyt daleko. Znasz zapewne jakiś spokojny zakątek, samotny, pełen drzew, niezbyt znany? Tivoli, nie, Frascati, nie.
— Weź Baedekera tam ze stołu i poszukaj.
— Szukajmy razem.
Wzięła czerwoną książkę, uklękła obok fotelu, na którym on siedział i z gestami, pełnemi wdzięku, jakiegoś dziecinnego wdzięku, poczęła przewracać kartki. Chwilami czytała po kilka wierszy półgłosem.
On przyglądał się jej, pociągnięty delikatnym rysunkiem karku, zkąd włosy wznosiły się ku wierzchołkowi głowy, skręcona w rodzaj muszli czarnej z odbłyskami światła. Przypatrywał się dwu drobnym plamkom brunatnym, bliżnięco równym pieprzykom, rzuconym tuż obok siebie na bladość szyi aksamitnej, której dodawały nieopisanego uroku. Zrobił w tej chwili uwagę, że nie miała kolczyków. W samej rzeczy od dwóch, czy trzech dni nie nosiła już poprzednio używanych kolczyków z szafirów. „Kto wie, czy ich nie poświęciła dla kłopotów pieniężnych? Kto wie, czy w domu nie znosi niedostatku, ciężkich potrzeb codziennych?“ Musiał zadać gwałt samemu sobie, by zajrzeć w oczy myśli, która go prześladowała. A myśl ta była taką: „Kiedy się znudzi mną (a to z pewnością nastąpi niedługo), wpadnie w ręce pierwszego lepszego, który jej zapewni egzystencyę łatwą i który w zamian za rozkosz zmysłową, oswobodzi ją od niedostatku. Tym człowiekiem mógłby bardzo dobrze być ów mercante, o którym mówił Exili. Przez wstręt do drobnych kłopotów pokona wstręt inny; przystosuje się; może nawet nie będzie potrzebowała pokonywać innego wstrętu”.
Przypomniał sobie kochankę jednego ze swych towarzyszów, hrabinę Albertini. Ta kobieta, rozwiedziona z mężem, wolna a bez majątku, zeszła potrochu aż do miłostek lukratywnych, posiadając nieco zręczności w zachowywaniu pozorów. Przypomniał sobie jeszcze drugi przykład, który uczynił prawdopodobniejszą jeszcze możność tego, czego się obawiał. I wobec tej możliwości, która wyłaniała się z przyszłości ciemnej, doznał niewypowiedzianego bólu. Odtąd już te obawy nie miały mu dawać spokoju, prędzej, czy później skazany był na to, by widzieć upadek istoty, którą postawił tak wysoko. Życie jest pełnem takich detronizacyj.
Ona mówiła, szczerze zmartwiona:
— Nic nie znajduję. Gubbio, Narni, Viterbe, Orvieto... Przyjrzyjno się planowi Orvieto: Klasztor św. Piotra, klasztor św. Pawła, klasztor Dzieciątka Jezus, klasztor św. Bernarda, klasztor św. Ludwika, klasztor św. Dominika, klasztor św. Franciszka, klasztor sług Maryi...
Czytała tonem kantyczki, jak gdyby powtarzała słowa litanii. Nagle poczęła się śmiać, przechyliła w tył głowę, nadstawiła piękne swe czoło ustom kochanka. Była w jednej z tych chwil wylanej dobroci, które nadawały jej twarzy wyraz dziewczęcy.
— Co tu klasztorów! Co tu klasztorów! Dziwny to musi być kraj to Orvieto! Chcesz, żebyśmy tam pojechali?
Jerzy doznawał wrażenia jakiegoś powiewu dziwnej świeżości. Poddawał się z wdzięcznością tej pociesze. I przyciskając usta do czoła Hipolity, przypomniał sobie siedzibę Gwelfów, siedzibę opustoszałą, pogrążoną w niemym zachwycie dla wspaniałej swej katedry.
— Orvieto! Nie byłaś tam nigdy? Wyobraź sobie wśród szczytów skał w dolinie, pełnej dziwnego smutku, miasto tak skończenie ciche, że zdaje się nie mieć mieszkańców: okna szczelnie pozamykane, uliczki szare, na których trawa zarasta; kapucyn tylko przechodzący placem; biskup, przed szpitalem wysiadający z karety całkiem czarnej, ze służącym zgrzybiałym u drzwiczek; wieża na niebie białem, dżdżystem; zegar, wydzwaniający powolnie godziny; i nagle, w głębi ulicy, cud: ta przepiękna katedra!
Hipolita ozwała się, nieco zamyślona, jak gdyby miała jeszcze w oczach wizyę tego grodu milczenia.
— Co za spokój!
— Widziałem Orvieto w lutym, w taki czas właśnie jak dzisiaj, niepewny: kilka kropli deszczu, kilka promieni słońca. Pozostałam tam dzień jeden i byłem smutny odjeżdżając; unosiłem z sobą nostalgię tego spokoju... Och! Jakiż spokój! Nie miałem innego towarzystwa, prócz samego siebie i tak marzyłem: „Mieć kochankę, albo, lepiej mówiąc, siostrę duszy, coby pełną była gorącej pobożności; i przybyć tu, zamieszkać tu na miesiąc, długi miesiąc kwietniowy, nieco dżdżysty, popielaty, ale ciepły, z ulewami słońca; spędzać godziny, długie godziny w katedrze, przed nią, dokoła niej; iść zrywać róże w ogrodach klasztornych; chodzić do zakonnic na konfitury; pić z filiżanek etruskich; kochać strasznie i spać bez miary w miękkiem łóżku, przysłonionem białemi firankami, dziewiczem...“
To marzenie wywołało uśmiech szczęścia na usta Hipolity:
— Ja jestem szczerze pobożna! Czy zabierzesz mnie z sobą do Orvieto?
I zwijając się w kłębek u nóg ukochanego, ujęła jego ręce, niezmierna słodycz jakaś ją ogarniała; miała już przedsmak tego odpoczynku, tej bezczynności, tej melancholii.
— Opowiadaj jeszcze!
Ucałował ją w czoło, długo, z czystem jakiemś rozrzewnieniem. Potem pieścił ją długo wzrokiem.
— Masz takie piękne czoło! — wymówił z lekkim dreszczem.
W tej chwili Hipolita rzeczywista odpowiadała w zupełności idealnej postaci, żyjącej w jego sercu. Wydała mu się dobrą, serdeczną, uległą, otoczoną nimbem szlachetnej i rzewnej poezyi. Zgodnie z tą dewizą, którą jej przeznaczył, była poważną i słodką: gravis dum suavis.
— Opowiadaj mi jeszcze — szepnęła.
Światło złagodzone wpadało przez balkon. Od czasu do czasu słychać było lekki szmer o szyby a krople deszczu wydawały jakiś łoskot zgłuszony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.