Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część piąta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Od owej nocy tragicznej, kiedy Kandya, zniżywszy głos, mówiła o czarach, ciążących nad ludźmi z trabocco, ten wielki szkielet białawy, rozpościerający się na rafach, nieraz pociągał u sobie oczy i budził ciekawość przybyszów, zamieszkujących pustelnię. W półkolu małej, szemrzącej zatoki, ten kształt zjeżony i przyczajony podstępnie, wiecznie stojący na czatach, zdawał się zadawać kłam szczęściu samotności. W palące i nieruchome południe, w mgliste zmroki, przybierał czasami potworną jakąś powierzchowność. Niekiedy, gdy wszystko odpoczywało dokoła, słychać było zgrzyt windy i trzask wiązań. W noce księżycowe widziałeś czerwone blaski pochodni, odbitych w wodach.
W któreś popołudnie ciążącej bezczynności, Jerzy zaproponował Hipolicie:
— Nie poszłabyś obejrzeć trabocco?
Odpowiedziała:
— Chodźmy, jeśli chcesz. Ale jak ja to zrobię, żeby przejść przez pomost? Próbowałam raz już...
— Prowadzić cię będę za rękę.
— Przejście jest zbyt wązkie.
— Spróbujemy.
I poszli. Zeszli po ścieżce. Na jej zakręcie znaleźli rodzaj schodów, wyciętych w granicie, mało zdatnych do przejścia, których nieregularne stopnie schodziły do raf, aż do początku chwiejnego pomostu.
— Widzisz, co ja zrobię? — mówiła Hipolita z żalem. — Dość mi patrzeć tylko a już zawraca mi się w głowie.
Pierwsza część mostku składała się z jednej, jedynej deski, bardzo wązkiej, podtrzymywanej przez belki, przytwierdzone do skały; druga część, szersza, złożona była z cienkich tarcic poprzecznych, białych, białością niemal srebrzystą, przegniłych, łamiących się, źle spojonych i tak rzadkich, że zdawało się, iż się muszą załamać pod najlżejszym naciskiem stopy.
— Nie chcesz spróbować? — spytał Jerzy, skonstatowawszy z wrażeniem wewnętrznem osobliwszej ulgi, że Hipolicie nie uda się nigdy przedostać po niebezpiecznem przejściu. — Patrzaj, ktoś idzie, aby nam podać rękę.
Dziecko wpół nagie biegło od pokładu, zwinne jak kociak, brunatne jak bronz obfity w złoto. Pod jego pewną nogą tarcice trzeszczały, belki się gięły. Doszedłszy do środka mostu, blizko już obcych, poczęło ich zachęcać energicznemi giestami, aby mu się powierzyli, wpatrując się w nich bystremi oczyma drapieżnego ptaka.
— Nie zechcesz spróbować? — podjął znów Jerzy z uśmiechem.
Niezdecydowana postawiła nogę na chwiejnej desce, popatrzała na skały, na wodę, potem cofnęła się, niezdolna pokonać strachu.
— Obawiam się zawrotu głowy — rzekła. — Jestem pewna, że spadłabym.
I dodała z wyraźnym żalem:
— Idź, idź sam. Ty się nie boisz?
— Nie. Ale co ty będziesz robić przez ten czas?
— Usiądę sobie w cieniu i poczekam na ciebie.
Dodała jeszcze z wahaniem, jak gdyby próbując go zatrzymać:
— Ale bo po co ty tam idziesz?
— Idę. Ciekaw jestem zobaczyć.
Wydawała się zmartwioną, że nie może iść tam za nim, zirytowaną, że pozwala mu iść w takie miejsce, w którem go dosięgnąć nie może; a jak się zdawało, prócz konieczności wyrzeczenia się przyjemności i zaspokojenia swej ciekawości, inna jeszcze jakaś przyczyna niewyraźna martwiła ją i gniewała. Co jej sprawiało przykrość, to przeszkoda stająca między nią a kochankiem, przeszkoda, której usunąć nie była w stanie. Tak dla niej nieodzownem stało się bezustanne trzymanie go przy sobie, przykuwanie dotykalnym węzłem ciągłej obecności, przestawania z nim nieprzerwanie, władania nim, posiadania wyłącznego!
Wymówiła tonem ledwie dostrzegalnej irytacyi:
— Idź-że już, idź!
Jerzy zauważył w głębi siebie samego uczucie, będące kontrastem instynktownego uczucia Hipolity; był to rodzaj ulgi dlań, że mógł stwierdzić istnienie takiego miejsca, w które Hipolita za nim nie pójdzie, schronienia całkowicie niedostępnego dla Nieprzyjaciółki, schronienia, bronionego przez skały i przez morze, gdzie mógłby nakoniec znaleźć kilka godzin rzeczywistego odpoczynku. I te dwa wrażenia ich dusz, jakkolwiek niezupełnie określone i nawet nieco śmieszne, ale z wszelką pewnością wprost sobie przeciwne, wykazywały stan istotny kochanków względem siebie wzajem; jedno było świadomą ofiarą przeznaczoną na zagładę; drugie bezświadomym i pieszczącym katem.
— Idę — wymówił Jerzy z odcieniem prowokacyi w tonie i postawie. — Do widzenia!
Jakkolwiek nie czuł się całkiem pewnym siebie, odmówił pomocy dziecka i wytężył uwagę, by iść krokiem pewnym a elastycznym, nie wahać się, nie zachwiać na ruchomej desce. Jak skoro tylko postawił nogę na szerszej części, przyśpieszył kroku, wciąż pamiętny na wzrok Hipolity, kładąc instynktownie w swe usiłowanie zapał reakcyi jej wrogiej. Kiedy stanął na deskach platformy, doznał złudnego wrażenia, że się znajduje na pomoście statku. W jednej sekundzie chłód morza pluskającego, co się rozbijało o rafy, rozbudził w jego pamięci niektóre epizody z życia, które pędził na pokładzie „Don Juana“, i doznał w całej swej istocie dreszczu nagłego, na myśl fantastyczną, że mogą podnieść kotwicę. „Do żagli! Do żagli!“
Zaraz natychmiast oczy jego zwróciły się na otaczające przedmioty, których najdrobniejsze szczegóły zauważył ze zwykłą sobie jasnością.
Turchino skłonił mu się szorstko, ruchem, którego nie osłodziły ani słowa, ani uśmiech, jak gdyby żadne wydarzenie, jakniebądź byłoby niezwykłem, nie było w stanie przerwać bodaj na chwilę okropnych rozmyślań, które znać było na ziemistej jego twarzy, bez podbródka prawie, niewiele co większej nad pięść, z długim, wystającym nosem, spiczastym jak paszcza szczupaka, między parą małych iskrzących się oczu.
Toż samo zamyślenie czytać mogłeś na twarzach dwu jego synów, którzy również skłonili się tylko w milczeniu i zabrali zaraz napowrót do roboty, nie pozbywając się przecież swego stałego smutku. Byli to młodzieńcy lat dwudziestu przeszło, wychudli, spaleni, wstrząsani jakimś niepokojem muskulatury, jak opętańcy. Wszystkie ich ruchy wyglądały raczej na kurcze konwulsyjne, na dreszcze; a pod skórą ich twarzy, pozbawionej podbródka, widać było chwilami, jak drgają muskuły.
— Połów dobry? — spytał Jerzy, ukazując szeroką sieć zanurzoną, której rogi widać było na powierzchni wód.
— Nie dziś, panie — pomruknął Turchino, z akcentem hamowanego gniewu.
A po chwili milczenia, podjął:
— Kto wie, może to ty, signore, przynosisz nam połów szczęśliwy...
— Wyciągnijcie sieci; zobaczymy.
Synowie jego zabrali się do windy.
Przez szpary pokładu widać było migocącą i spienioną wodę. W jednym rogu platformy wznosiła się nizka chatka, o dachu słomianym, którego szczyt osłonięty był szeregiem dachówek czerwonych i przyozdobiony rzeźbą dębową, przedstawiającą głowę wołu, z parą wielkich rogów, przytwierdzonych tam, jako ochrona od czarów. Inne jeszcze amulety zwieszały się z dachu, pomieszane z krążkami drzewa, do których przytwierdzone były mazią kawałki lustra, okrągłe jak oczy; pęk widłów czterozębnych, zardzewiałych leżał u niskiego jej wejścia. Na prawo i lewo wznosiły się dwa maszty prostopadłe, oparte o skałę, podtrzymywane u podstawy palami wszelkiej grubości, co krzyżowały się pogmatwane, połączone z sobą grubemi gwoździami, pospajane klamrami żelaznemi i linami, umocnione na wszystkie sposoby przeciwko burzom morskim. Dwa inne maszty, poziomo położone, przecinały tamte na krzyż i sterczały jak przednie maszty okrętu daleko po za rafy na głębokich i zarybionych wodach. Na końcach widlastych czterech masztów zwieszały się bloki z linami, łączącem się z rogami sieci kwadratowej. Inne liny przechodziły znów przez inne bloki na końcu mniejszych drągów; aż do najodleglejszych skał koły powbijane, podtrzymywały liny posiłkowe; niezliczone deski, poprzybijane do belek, wzmacniały słabe punkty. Walka długa i uporna przeciw szałowi i zdradom fali, była tu jakby wypisaną na tym olbrzymim tułowiu za pomocą tych węzłów, tych gwoździ, tych machin. Cały przyrząd zdał się żyć własnem życiem, miał pozór i kształt ożywionego ciała. Drzewo wystawione przez lata całe na działanie słońca, na deszcze, na burze, ukazywało wszystkie swe fibry, odkrywało wszystkie swe chropowatości i wszystkie sęki, odsłaniało wszystkie strony wytrzymałej struktury, obnażało się, trawiło, stawało białem jak piszczel, lub świecącem jak srebro, to szarawem jak krzemień, nabywało charakteru i znaczenia osobnego, znamienia tak wyrazistego, jak człowiek, na którym cierpienie i starość dokonywa straszliwego dzieła zniszczenia.
Winda zgrzytała, podnosząc się przy pomocy czterech drągów i cała maszyna trzeszczała, drżała pod wysiłkiem, kiedy równocześnie sieć obszerna wynurzała się zwolna z toni zielonkawej, o złotawych, migotliwych blaskach.
— Nie — mruknął ojciec, widząc występujące na powierzchnię wód dno pustej sieci.
Synowie puścili drągi wszystkie razem i z mocniejszym jeszcze zgrzytem, winda poczęła się obracać w powietrzu czterema swemi grubemi ramionami, które mogły przeciąć na pół człowieka. Sieć zanurzyła się znowu. Wszyscy umilkli. W ciszy nie było słychać nic już więcej, prócz plusku fali, uderzającej o rafy.
Ciężar przekleństwa jakiegoś przygniatał nędzne te istnienia. Jerzy stracił ochotę rozpytywania się, oglądania, badania, ale czuł, że to towarzystwo milczące i tragiczne, niezadługo będzie dlań miało urok jakiegoś bolesnego powinowactwa. Nie byłże i on także ofiarą jakiegoś przekleństwa? I spojrzał instynktownie ku brzegowi, gdzie na tle skały rysował się profil postaci kobiecej





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.