Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

giestami, aby mu się powierzyli, wpatrując się w nich bystremi oczyma drapieżnego ptaka.
— Nie zechcesz spróbować? — podjął znów Jerzy z uśmiechem.
Niezdecydowana postawiła nogę na chwiejnej desce, popatrzała na skały, na wodę, potem cofnęła się, niezdolna pokonać strachu.
— Obawiam się zawrotu głowy — rzekła. — Jestem pewna, że spadłabym.
I dodała z wyraźnym żalem:
— Idź, idź sam. Ty się nie boisz?
— Nie. Ale co ty będziesz robić przez ten czas?
— Usiądę sobie w cieniu i poczekam na ciebie.
Dodała jeszcze z wahaniem, jak gdyby próbując go zatrzymać:
— Ale bo po co ty tam idziesz?
— Idę. Ciekaw jestem zobaczyć.
Wydawała się zmartwioną, że nie może iść tam za nim, zirytowaną, że pozwala mu iść w takie miejsce, w którem go dosięgnąć nie może; a jak się zdawało, prócz konieczności wyrzeczenia się przyjemności i zaspokojenia swej ciekawości, inna jeszcze jakaś przyczyna niewyraźna martwiła ją i gniewała. Co jej sprawiało przykrość, to przeszkoda stająca między nią a kochankiem, przeszkoda, której usunąć nie była w stanie. Tak dla niej nieodzownem stało się bezustanne trzymanie go przy sobie, przykuwanie dotykalnym węzłem ciągłej obecności, przestawania z nim