Trapezologjon/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trapezologjon
Wydawca Nakładem Pillera i Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Na przybyłego nie wiele kto zważał, a po obejściu z nim poznać było można, że się liczył za domowego, za coś nakształt rezydenta. — Mnie wyraz jego twarzy uderzył więcej niż innych. Głowę miał mocno śpiczastą i łysą, twarz niezmiernie długą, wybladłą, oczy dziwnie wypukłe na wierzchu siedzące, żabie; usta wykrzywione w tęż samą stronę co ramiona; a w ogóle był jak mara jaka. Wzrost jego, przygarbienie i pochylenie, przymrużanie jednego z tych oczów wypukłych naprzeciw skrzywionego ust kąta, odpowiadające zgięciu ramion, a szczególniej pełen niespokoju charakter fizjonomji, wielkie na mnie zrobił wrażenie; poczułem wstręt nieopisany do niego. Musiał i on doznać tegoż samego uczucia na widok natręta, gdyż jednem okiem swojem wyszczerzonem, a drugiem powieką nawpół pokrytem pilno mi się przypatrywał, jakby chciał odgadnąć kto byłem, i po com przyjechał.
Pan Henryk rozprawiał tymczasem, szczególniej na słuchaczy obrawszy ojca i matkę, a mnie za konfirmatora.
— Tak, kończył z głową podniesioną i tonem doktora mówiącego z katedry, przyszły czasy potężnych odkryć, przyszła era ducha i jego rozwoju... Duch tryska zewsząd by się zlać w ognisku duszy ludzkiej, do jedności. Obrót stołów jak zawsze drobnostka, poczyna epokę nową i wielką, od kropli z lodów alpejskich rodzą się rzeki ogromne... Zaledwie się poczęły obracać: jużci mówią, zgadują, prorokują.
— A toż co? przerwał ojciec... niechże kręcą się to jeszcze, przyczyna być może fizyczna, ale żeby mówić miały...
— A kiedy mówią! i co gorsza wróżą, zgadują, opowiadają i rozumują.
— Co? oszalałeś? ruszając ramionami rzekł podkomorzy.
— Ale tak jest! widziałeś papa jedno, możesz zobaczyć i drugie...
— Nie żartujże ze mnie! dodał po cichu.
— Ale to najprawdziwsza prawda... Stoły gadają...
— Jakimże sposobem?
— Nogami! zawołał pan Henryk.
— A toż być trzeba głupim jak stołowe nogi, by temu uwierzyć! krzyknął podkomorzy.
— Ojcze kochany, przerwał uczony pneumatolog, w rzeczach ducha nie ma niepodobieństwa. Siadajmy i probujmy...
— Mnie jeszcze od pierwszego doświadczenia ręce drgają, niechętnie odezwał się podkomorzy, dziękuję, dziękuję! do gawędy ze stołem należeć nie będę... macie na miejsce moje Nieklaszewicza...
Blady jegomość skłonił się tylko wstawszy trochę z krzesła i przysiadł, ale usta jego wykrzywił uśmiech tak tajemniczo szyderski, że mi się aż straszno zrobiło. Gdy się to dzieje, podkomorzyna przywoławszy uśmiech na usta, drzemie i przebudza się co chwila, panna Celestyna bawi się pasem sukni, a ja przestraszony oczekuję ażali mnie nie przywołają do stolika, czegom się niezmiernie obawiał.
Szczęściem pan Henryk który się zajął urządzeniem gadającego stolika, pociągnął siostrę i matkę, przywołał Nieklaszewisza, pospiesznego na zawołanie, a ja prostym tylko widzem zostałem z podkomorzym.
Na dworze tymczasem wtórem do czarnoksięzkiej owej roboty odzywały się pioruny, huczało niebo, błyski co chwila stawały się gęstsze i ciemność przeraźliwsza po nich, a deszcz nieustając lał jak z wiadra.
Nim ręce związano w ów tajemniczej władzy łańcuch, który miał mową obdarzyć stolik niemy, pan Henryk zajął się obszernym wykładem teorji języka stołów, rozpowiedział jak nogą stukać będzie na litery i t. d.
Nieklaszewicz który milczał do tej pory, wzruszył ramieniem z tej strony z której był nieskrzywiony, bo uważałem, że część upośledzona u niego do niczego się nie wdawała, i odezwał się zachrypłym głosem nadzwyczaj cienkim, tak że mnie głos ów niemniej od postaci jego przejął.
— Proszę pana grafa, już kiedy może stukać nogą, to mógłby i gadać, poprostu jak my.
— A kiedy gęby nie ma! odpowiedziała bardzo naiwnie podkomorzyna tłumiąc ziewanie.
— Tak to jest, że gęby nie ma, ani słowa, że nie ma, rzekł spuszczając głowę Nieklaszewicz, ale ba! kiedy ludzie magnetyzowani brzuchem widzą, stolik mógłby gadać nogami.
— Śmiejcie się państwo, przerwał pan Henryk gorąco, ale na honor, Nieklaszewicz ma racją, zupełną ma racją... stolik mógłby i powinienby gadać.
Podkomorzy splunął i ruszył ramionami, ja grzecznie milczałem, a towarzystwo złączyło się końcami palców i objęło nieszczęśliwy stolik. Nieklaszewicz zabrał się do tej czynności, z takiem, jeżeli tego wyrazu użyć wolno, namaszczeniem, z takiem woli napięciem, że podwójnie stał się straszny. Oko jego jedno wyszło zupełnie na wierzch, drugie zaciągnęło się powieką, usta przechyliły i zacięły skrzywione poczwarnie, policzki ściągnęły w jednę stronę a blade wielkopalczaste ręce z góry wpięły się w stół, jak szpony jastrzębia w nieszczęśliwe kurczę....
Nic mu nie brakło do fizjognomji czarownika.
Głuche milczenie przerywane tylko szumem wichru i wyciem burzy panowało w pokoju, przez którego jedyne okienko przelatywały błyskawice to żółte, to czerwone, to sine... Scena poczynała nabierać fantastyczności... a ja nie mając co robić i chcąc oczy odwrócić od Nieklaszewicza, którego fizys mnie męczyła jak zmora nocna, począłem przyglądać się stolikowi męczennikowi, będącemu właśnie pod władzą magnetyzujących.
Sprzęty które nas otaczają mają wszystkie fizjonomię jakąś nadaną im przez myśl ludzką co ich dokonała, lub przez długie ich użycie. Stoły, kanapy, krzesła nasze byle im się przypatrzyć uważnie, każdy z właściwym przedstawiają się nam charakterem; znam między niemi arystokratów, znam birbantów, widziałem indywidua łagodne i burzliwej dyspozycji. Są sprzęty do których przywyknąć niepodobna tak są nietowarzyskie, są inne przylepki z któremi odrazu jesteś jak stary znajomy. Toż co z ludźmi.
Stoliczek o którym mowa, znać przeniesiony do Monplaisir z dawnej rezydencji podkomorstwa, ze starego ich pałacu, nie był już wcale młody, a budowano go w czasach gdy wszystko robiło się na greckim smaku. Miał też coś niby trójnogowego, jakieś ornamentacje w stylu grecko-rzymskim, i choć odarty, odrapany, poklejony, z poodskakiwanym miejscami fornirem, pachniał jeszcze pałacem.
Nie wiem z jakiego drzewa zrobiono go pierwiastkowo, ale po wierzchu okryty był mahoniem, trochą bronzu, a u spodu ponad trzema jego nóżkami związanemi w pośrodku, artysta przylepił trzy główki sfinksów z twarzami niewieściemi, koloru zielonego bronzu... Te trzy główki na których zielona masa połuszczyła się tu i owdzie i biały gips z pod spodu jej wyglądał, miały wyraz spokojnej powagi i tę piękność pospolitą, zimną, jaka zwykle cechuje naśladowania sztuki greckiej.
Siedzieli dość długo czarnoksiężnicy nad biednym stoliczkiem, który się w początku ani ruszył, po kilkunastu jednak minutach zadrgnął konwulsyjnie jak gdyby się chciał wyrwać z ich rąk, zakołysał, poruszył... Nieklaszewicz przycisnął go lepiej jeszcze i usta zacisnął mocniej, a oko przymrużył...
— Kto jesteś duchu? spytał pan Henryk...
Jakoś i burza trochę ustała na chwilę, a podkomorzy usłyszawszy pytanie, odwrócił się od okna w które patrzał.
— Kto jesteś? powtórzył pytanie magnetyzujący.
Patrzałem w tej chwili na twarz Nieklaszewicza, usta mu zadrgały jakby intencją uśmiechu.
— Kto jesteś? po raz trzeci ozwał się pytający.
Stolik co miał stukać nogą, czy rady Nieklaszewicza posłuchał, czy licho go tam wie co mu się zamarzyło, zdawało się jakby doprawdy zcicha mruczeć coś począł.
Wszyscy nastawili uszy, podkomorzyna zbladła, panna Celestyna drgnęła, pan Henryk osłupiał.
Wyraźnie z pod stoliczka szmer, jakby zdaleka pomięszanemi głosy kilka razem osób mówiły, dawał się słyszeć ku nam zbliżając...
Obracający stolik patrzali po sobie, jeden Nieklaszewicz ani mrugnął.
— Kto jesteś? spytał przyjmując na siebie obowiązek pana Henryka, który zaniemiał.
— Źle pytacie! źle pytacie! dał się słyszeć głos cichy ale wyraźny...
Podkomorzy i ja, jakbyśmy uszom wierzyć nie chcieli, zbliżać się poczęliśmy powoli...
— Źle waćpanowie pytacie! powtórzył stolik.
— Jakże pytać mamy? przerwał ośmielając się pan Henryk.
— Kto jesteście rzekł stolik...
— Dlaczego podchwycił pan Henryk.
— Bo nas kilkoro...
Gdy to się wyraźnie i coraz wyraźniej o uszy nasze obiło, podkomorzy pobladł, a całe towarzystwo znalazło się w najprzykrzejszem w świecie położeniu.
Proszę sobie wystawić grono niedowiarków którymby nielitościwa ręka rzeczywistości cudem oczywistym dała w twarz nagle i niespodzianie.
— Któż teraz z was za ten stolik gada te głupie żarty, rzeki podkomorzy ruszając ramionami.
— Ale na honor papo, głos wychodzi z pod nóg naszych! odezwała się panna Celestyna bledniejąc...
— Pierwszy tego rodzaju fenomen, dodał pan Henryk... ale dla ducha nic nie ma niepodobnego. Mogę papie dać słowo honoru... że nikt z nas ust nie otworzył... tylko mu nie przerywajmy...
— Nie przerywajmy! powtórzyli wszyscy, a ja bojąc się podejrzenia o podpowiadanie, jak to bywało w klasie między uczniami, odsunąłem się w sam kąt pokoju.
— Kto jesteście? odezwał się pan Henryk z powagą zasiadającego na indagacji sędziego...
Trochęśmy na odpowiedź czekać musieli, aż głosik z pod stołu znowu się dał słyszeć wyraźny, ale cichy, póki się nie rozgadał i nie wzniósł coraz wyżej.
— Duchy na pokucie!
Na te słowo podkomorzyna jeszcze bardziej pobladła, podkomorzy głową pokiwał i ramionami ruszył.
— Jest nas tu siedmioro... trzy duchy mieszkające w trzech nogach, czwarty w blacie na wierzchu, piąty w karuku, szósty w ćwieczku którym przeszłego roku połatano złamany bronzik, siódmy w kawałka bronzu.... jest nas siedmioro...
— Suto ich tu widzę! rzekł do siebie podkomorzy.
— Kto jesteście, mówcie z kolei, zawołał pan Henryk.
Znowu musieli się duchowie naradzać, czy może po naszemu ceremonjowali się kto z nich pójdzie przodem, ale nareszcie któryś z nich odezwał się powoli.
— Ja jestem Jan...
— Nazwisko?...
— Zrzuciłem z ciałem... u nas nazwisk niema. Jan się za życia zwałem; na naszym świecie nie pytają, kto cię rodzi i czem się zwiesz... ale co przynosisz z sobą...
— Wszędzie się wciśnie ta demokracja! rzekł po cichu podkomorzy.
— Radzibyśmy wiedzieć coś więcej... przerwał pan Henryk.
— A! możecie odpowiedział duch ze stolika, qu’a cela na tienne!
— Dobrze wychowany! zdziwiona dorzuciła panna Celestyna...
— Cyt! cyt! nie przerywajcie!
I zbliżyliśmy się w milczeniu podziwu i ciekawie oczekując co z tego dalej będzie, a ja spojrzawszy na Nieklaszewicza, chciałem wybadać co się z nim działo, ale żaden kuchta z zimniejszą krwią nie urzyna łba kurczęciu, jak on gadał ze stolikiem... Na jego twarzy ani zdumienia, ani zajęcia, ani znaku życia, podniecanego tak nadzwyczajnym fenomenem, siedział ciągle rozpięty z oczami w stół wpojonemi, ze wzrokiem wytężonym, z ustami zakąszonemi... chłodny, nieporuszony, jakby najpospolitszą w życiu spełniał funkcję. Stolik tymczasem rozgadał się w ten sposób.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.