Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom VII/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Jobin, prowadzony przez zaniepokojonego służącego tem wdaniem się policji, przejrzał salon, jadalnię, sypialnię, nie spotkawszy tu żywej duszy. Wszedłszy nareszcie do gabinetu pracy barona, przystanął w progu zdumiony.
Ujrzał tu Sariola siedzącego przy biurku obok dwóch czubato nałożonych talerzy, trzymającego w prawej ręce widelec, a w lewej wypróżnioną butelkę Johannisbergera, śmiejącego się wybuchowym śmiechem, bez żadnych ku temu powodów, ponieważ sam się tylko znajdował w pokoju.
Mimo, że jego spojrzenie było w stronę drzwi zwróeonem, zdawał się nie spostrzegać obecności Jobin’a.
— Kto jest ten człowiek? pytał agent służącego.
— Jest to gość, jakiego nie znam wcale, a który przyszedł dziś rano w odwiedziny do pana barona.
— Podałeś mu śniadanie z rozkazu swojego pana?
— Bynajmniej. On je sam wziął sobie. Zapomniałem zupełnie że on się tu znajduje.
Jobin utkwił badawcze spojrzenie w śmiejącym się ciągle Sariolu, który zdawał się nie dostrzegać egzaminu, jakiego był przedmiotem.
Policjant, ściągnął brwi. Liczne zmarszczki wystąpiły mu na czoło, widocznie myśl jego pracowała, zbierał w pamięci wspomnienia. Nagle drgnął cały.
— Ha! wyszepnął miałem słuszność, jak widzę.
I zbliżywszy się do Sariola, uderzył go po ramieniu mówiąc:
— Znamy się z sobą, mój chłopcze! Obecne twoje ubranie zmieniło cię trochę, nie tyle jednak, ażebym poznać cię nie miał. Widziałem cię raz jeden, to wystarcza. Jesteś „Dużym Ludwikiem“, tak zwanym „Konopiastym“. byłym maszynistą teatralnym, w imieniu więc prawa aresztuję ciebie, za usiłowanie zabójstwa popełnionego z premedytacją na osobie panny Diny Bluet!
Najmniejsze wzruszenie dostrzedz się nie dale na twarzy Sariola. Bądź czy nie słyszał, bądź nie mógł zrozumieć, wybuchał wciąż śmiechem monotonnym, strasznym, denerwującym.
— Czy ten człowiek jest obłąkanym, czy idjotą, pytał Jobin służącego.
— Nic nie wiem panie, rzekł lokaj. Wszystko co mogę o nim powiedzieć, to, że nie miał tej miny, jaką ma teraz.
— Twój pan życzliwie go przyjął?
— Jakby dawnego kolegę.
— To przekonywa mnie tem mocniej, żem się nie mylił co do tego pana Croix-Dieu, pomyślał agent. Równy, znajdzie sobie zawsze równego. Skoro się baron łączy z podobnym nędznikiem, jasno to przekonywa, że sam jest łotrem ostatniego rodzaju.
Na rozkaz Jobin’a, jeden z towarzyszących mu agentów, przetrząsnął kieszenie Sariola, który bez najmniejszego oporu czynić to pozwolił, wybuchając wciąż swoim idjotycznym śmiechem.
Znaleziono w jego kieszeni pugilares zawierający kilka banknotów pięćdziesiąt frankowych, i z pół tuzina wizytowych biletów z napisem: „Tamerlan (Eugeniusz)“, bez oznaczenia miejsca zamieszkania.
Urządzono zasadzkę w apartamencie barona, ażeby nie uciekł powtórnie, gdyby powrócił.
Spieszymy dodać, iż Jobin niewiele na ten traf rachował.
Ów były Fryderyk Müller jest za zbyt przebiegłym, mówił, ażeby się dał pochwycić w swem gnieździe. Zdoławszy zemknąć na czas, już tu nie powróci więcej!
Z wielkim trudem zdołano wyrwać z rąk Sariola widelec i butelkę, jaką ściskał w palcach z nadludzką silą.
Dokonawszy tego, zapakowano łotra do fiakra, nie umiejąc wytłumaczyć sobie jego dziwnej wesołości, i powieziono go w stronę Conciergerie...
Podczas drogi Sariol popadł w sen głęboki, podobny do letargu.
Lekarz służbowy, któremu poruczono obowiązek sprawdzenia, czyli ten sen jest naturalnym, uniósł powieki Sariola, a zbadawszy puls i źrenice, rzekł:
— Chorobliwa ospałość tego człowieka, wynikła z nadużycia roślinnej trucizny. W ciągu trzech lub czterech godzin żyć on przestanie.
— Niemógłżebyś dać mu doktorze przeciwdziałającej trucizny? pytał Jobin.
— Byłoby to daremnem. Doza ogromna być musiała. Jest to już człowiek umarły.
— Tam do djabła! Ale przynajmniej zanim się przeniesie na tamten świat, przebudzi się i będzie mógł mówić?
— Mam nadzieję. Będę robił wszystko, ażeby powstrzymać chwilowo kongestję, a tym sposobem wrócić umierającemu na chwilę przytomność.
To mówiąc zabrał się do dzieła.
Słyszeliśmy, jak Croix-Dieu mówił, przygotowując butelkę Johannisbergera:
„Oktawiusz wyjdzie odemnie zupełnie zdrów i wesoły. Nazajutrz, uczuje się nieco słabym. We trzy dni potem położy się w łóżko, a przed końcem miesiące otworzy-się po nim sukcesja“.
Czyliż te słowa nie świadczą jasno, że baron wiedział o skutkach przygotowanej przez się trucizny? Nie będąc jednak ani chemikiem, ani lekarzem, przesadził dozę, chcąc skutek pewny otrzymać. Zresztą, nieprzewidywał, że ów napój zostanie całkiem wypróżniony z butelki przez pijącego.
Niezwykłe objawy widzieć się dały na Sariolu, którym zapobiegły w części usiłowania lekarza. Nareszcie otworzył oczy, spojrzał w około siebie zdumiony, i wyszepnął:
— Gdzie jestem?
Pytanie to było zupełnie naturalnem, bo widocznie Sariol nie przypominał sobie nic z tego, co nastąpiło od chwili, gdy straszny ów napój obezwładnił mu możność myślenia.
— Znajdujesz się w więzieniu, odparł Jobin, dając znak ręką drugiemu agentowi, by pobiegł co prędzej sprowadzić sędziego śledczego, dla odebrania zeznania od umierającego, gdyby ten mógł mówić.
Oblicze Sariola nagle się zmieniło. Zimny pot spływał mu po skroniach.
— W więzieniu? powtórzył głucho. Zdaje mi się żem spał, snem jakimś strasznym! Głowa mi cięży. Cierpię! mocno cierpię. W więzieniu! Dla czego miałbym się znajdować w więzieniu?
— Dla mnóstwa przyczyn, z których najmniejsza jest bardzo ważną, rzekł Jobin. Nie mówiąc o przeszłości, co by nas zaprowadziło bardzo daleko, grałeś ostatnio podłą rolę pod nazwą „Dużego Ludwika“ zwanego „Konopiastym“. i twoja sprawa, mój panie Tamerlan, wzięłaby bardzo zły obrót, gdyby baron Croix-Dieu, twój bliski towarzysz, nie był wziął na siebie uregulowania rachunku ze sprawiedliwością otruwszy cię dziś rano.
Sariol począł drzeć na calem ciele. Zęby mu szczękały, oczy nadmiernie się powiększyły.
— Otruwszy mnie? wykrzyknął chrypliwie. Jestem wiec otrutym? Co mówisz?
— Tak, niestety!
— Mimo to, ocalicie mnie. Będziecie mieli litość nademną. jęczał żałośliwie. Nie pozwolicie mi umrzeć bez ratunku, wszak prawda?
— Ten pan, którego tu widzisz, jest doktorem, rzekł Jobin, czynił wszystko co było w jego mocy.
— I coż?
— Ha! cóż? powiedział nam z żalem, iż wątpi ażeby cię mógł ocalić.
— Jednak, zawołał Sariol, jakkolwiek słabą byłaby nadzieja utrzymania mnie przy życiu, ona istnieje. Niech próbują, niech walczą ze złem. Na miłość Boską ratujcie mnie panowie! Pójdę jako skazaniec na galery, jeżeli trzeba, ale darujcie mi życie! Ratujcie mnie, ocalcie! Ja nie chce umierać!
Głębokie milczenie zapanowało w około nędznika. Zrozumiał że wyrok został nań wydanym bez odwołania, czuł, że jest zgubionym i gniew gwałtowny zastąpił u niego miejsce rozpaczy.
— I to on, on mnie zabił! wykrzyknął z rodzajem dzikiego wycia. On! mój wspólnik. On, który mnie popychał do wszystkiego złego. On, który usiłował mnie zabić przed dwudziestu dwoma laty, on, dziś mnie zabija! Ha! nikczemniku. Podły Loc-Earnie!
— Chciałeś powiedzieć: baronie Croix-Dieu, przerwał Jobin.
— Nie! odrzekł Sariol. Loc-Earn i Croix-Dieu, są jedną i tąż samą osobą. To jeden człowiek. Jeden czart wcielony! Ha! on chciał się mnie pozbyć! więc dobrze. Jeżeli mi jednak tylko godzina do życia pozostaje, nie stracę jej daremnie! Zdemaskuję go, opowiem wszystko! Słuchajcie, piszcie oskarżenie. Galery, to zbyt łagodna kara dla tego szatana. Ja chce, ażeby zginął na szafocie, pod gilotyną. Oskarżam go, oskarżam, oskarżam!
I dyszący, zapieniony, ponieważ niesłychane boleści przerywały mu mowę, Sariol opowiedział wszystkie szczegóły ponurych a znanych nam już tragedyj.
Opowiedział, w jakim celu Croix-Dieu kazał mu zabić Oktawiusza Gavard w Joinville-le-Pont, a objęty szałem wściekłości, sam się oskarżył, wymieniając swe zbrodnicze usiłowania przeciw Dinie Bluet. Oskarżył wdowę Saint-Angot, oskarżył Maquart’a i Loupiat’a.
Skoro skończył, gdy z wykrzywionych ust jego wybiegło ostatnie złorzeczenie, ostatnie przekleństwo, ostatni okrzyk wściekłości i nienawiści, upadł na wznak, pożerany przez truciznę, chrapiąc, szamocąc się, odrażająco wstrętny w swem ostatniem konaniu!
Ostatnie konwulsyjne drgnienie wykrzywiło mu członki, niedokończone bluźnierstwo z ust jego wybiegło, wyprężył się i umarł.
— Wilki zażerają się pomiędzy sobą! wyszepnął Jobin. Bóg czuwa, istnieje! Bóg jest sprawiedliwym! Ci, którzy zaprzeczają temu, są obłąkani, idjoci, lub łotry! A teraz, trzeba nam odnaleść tego olbrzyma zbrodni, o trzech twarzach! Trzeba nam odnaleść Croix-Dieu, Müllera i Loc Earn’a. Lecz kto wie? Być może sprawiedliwość Boża zachowuje go dla siebie?


∗             ∗

Uciekłszy z salonu w pałacu de Grandlieu, w chwili, gdy wicehrabia dal rozkaz wprowadzenia Zimmermanna, Herminia po napisaniu ze łkaniem tego rozdzierającego listu, jaki tak straszny cios zadał szlachetnemu starcowi, pół obłąkana z trwogi i bolesnych wyrzutów sumienia, zarzuciła na głowę czarną koronkową woalkę, i wybiegła z pałacu, jak się ucieka z domu, objętego pożarem, mknąc przez ogród w stronę Pól Elizejskich?
Dokąd biegła ta nieszczęśliwa kobieta?
Upewniamy, że sama o tem nie wiedziała.
W chaosie pomięszanych myśli, nic jej się jasno nie przedstawiało. W głębi jej duszy i umysłu ciemność panowała głęboka.
To pewna, że umrzeć pragnęła; będąc wszelako chrześcianką, mimo popełnionego błędu, odpychała ze wstrętem ponurą myśl samobójstwa, tę drogę wzbronioną, a mimo to wiodącą do wiecznego spoczynku.
Szła szybko przed siebie, na los szczęścia, potrącając przechodniów, przemykając się między powozami, myśląc jedynie o jak najprędszej ucieczce z tego domu, gdzie tajemnicę jej hańby sprzedano mężowi.
Cały świat dla niej zmienił się w pustynię; jedno jej tylko schronienie pozostało, jedyny człowiek odepchnąć jej nie mógł, ani pogardzać nią nie miał prawa.
Był to ten, przez którego zgubioną została.
Owem, jedynem dla niej schronieniem, był dom tego człowieka.
Herminią o tem wszystkiem nie myślała wcale, zadrżała jednak, gdy idąc długo, bezwiednie, ujrzała przed sobą ulicę de Boulogne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.