Tragedje Paryża/Tom VII/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas gdy się to działo, Sariol oczekiwał w gabinecie, a niecierpliwość jego wzrastała, w miarę jak żołądek dopominał się o swoje prawa.
— Nakryją ci na mojem biurku, mówił mu Filip, mój służący za chwilę przyniesie ci śniadanie.
Dziesięć minut upłynęło, potem jeszcze dziesięć, i znowu dziesięć, a żaden służący się nie ukazał.
Sariol słyszał przez drzwi zamknięte dobiegające go jakieś hałaśliwe głosy, jakieś szybko przebiegające tam i napowrót kroki.
— Przyrządzają śniadanie, pomyślał. Przypomnieli sobie o mnie nareszcie! Ale do czarta zbyt długo czekać mi każą. Wołałbym był pójść do restauracji.
Potem głosy te nagle ucichły i wszelki ruch umilkł, głęboka cisza zapanowała w mieszkaniu, a przyobiecane śniadanie nie ukazywało się wcale.
— Miałżeby baron zapomnieć o mnie, do pioruna? zapytywał sam siebie Sariol. Nie! to niepodobna. Potrzebny mu jestem, zapomnieć więc nie mógł. Co się tu dzieje?
I otworzywszy drzwi do salonu, znalazł go opróżnionym zupełnie. Wszedł do sypialni, nie było w niej nikogo. Wróciwszy do salonu uchylił drugie drzwi, wychodzące do jadalni i spojrzał. I w tym pokoju, zarówno jak w poprzednich, zupełna samotność panowała. Stół stał nakryty na dwie osoby. Na stole galantyna z truflami, otoczona przezroczystą galaretą, spoczywała na srebrnym półmisku. Cztery mniejsze półmiski otaczały galantynę, jeden z gotowanemi rakami, inne z pokrajaną pieczenia, masłem i rzodkiewkami. Przy każdem nakryciu stało z pół tuzina kryształowych karafek z różowemi kapslami. Dwie wysmukłe butelki nosiły napis: Château Lafitte: dwie drugie, pękate, nazwę niemniej drogocenną dla smakoszów: „Chambertin“.
Obok tych flaszek leżał na stole korkociąg, ponieważ Croix-Dieu miał zwyczaj sam otwierać butelki, nie posługując się w tem służącymi.
— Na honor! wyszepnął Sariol, wszystko to ma wielce smakowitą minę. Znać zaraz, że ów niegdyś Loc-Earn przebywa w wyższych towarzystwach.
Zbliżywszy się do stołu, rozłupał kilka raków, a jedząc je mówił dalej:
— Ha! skoro nie myślą o mnie, muszę sam myśleć o sobie. Wszakże zostałem zaproszony? Zaniosę sobie to wszystko na biurko do gabinetu, i bez nakrycia sprzątnąć to potrafię. Wielki czas już jest ku temu.
Jakoż wykonał swój zamiar. Ukroił ogromny kawał galantyny, a na drugi talerz nałożył sobie raków, pieczeni, masła i rzodkiewek. Wziął dwa małe bochenki chleba, serwetę, nóż widelec, i zasiadł do jedzenia na rogu biurka barona. Po uprzątnięciu tego wszystkiego wrócił do jadalni.
— Czego napić się teraz? zapytywał siebie. Trzeba dobry wybór uczynić.
Wahał się między Burgundem a Bordeaux, gdy obróciwszy się w stronę bufetu, dostrzegł długą zapyloną flaszkę, umieszczoną tam przez Filipa w wiadomym nam celu.
— Reńskie wino! zawołał, moje ulubione wino! a jeśli baron będzie z tego niezadowolonym, nie dbam o to wcale. Powinien był o mnie pamiętać.
Sariol, odkorkowawszy butelkę z Johannisbergerem, wziął ze stołu kieliszek, i wrócił dokończać uczty w gabinecie.
— Oto prawdziwe wino! wino pamiętać.
poważne,mówił, pociągając z roskoszą napój z kieliszka. Jakże żałuję owych biedaków, którzy zmuszeni są zakrapiać się tym podłym napojem z d’Argenteuil albo Suresnes. Podam myśl baronowi, aby mi ofiarował kosz tego przepysznego wina. Nie będzie mógł tego odmówić.
A napełniwszy sobie drugi kieliszek, cmokał językiem, mówiąc dalej:
— Zaprawdę! kto mógłby był przewidzieć, gdym owego wieczora opuszczał gabinet pod „Koszem kwiatów“ gdzie hrabia Loc-Earn; pozostawił mnie leżącego bez życia, jak otrutego szczura, że będę pił kiedyś z największym spokojem zapasy z jego wytwornej piwnicy? Czasy się zmieniły! Jestem mu teraz potrzebnym. Nie mam się czego obawiać, mogę spokojnie wyprzątnąć nie dla siebie przeznaczoną butelkę.
I po raz trzeci napełniwszy kieliszek, do dna go wvchvlił.
∗ ∗
∗ |
Fanny Lambert, hrabina de Tréjan, rzadko kiedy dzwoniła na swoją pokojówkę z rana przed dziesiątą. Tym sposobem wszyscy służący wstawali późno w pałacu przy ulicy Le Sueur.
Odźwierny, wyszedłszy nad ranem ze swej stancyjki w kilka godzin po owej strasznej tragedji, jakiej byliśmy świadkami, ujrzał z osłupieniem, że furtka w pałacowej bramie bvla na oścież otwarta.
Pamiętał doskonale, że widział ją na klucz zamkniętą wieczorem, po odjeździe barona de Croix-Dieu. Pobiegł szukać klucza i nie znalazł go wiszącym na zwykłem miejscu.
Co to znaczyło?
Skradziono więc ten klucz. Kto jednak go ukradł i w jakim celu. Podczas gdy biedny człowiek stawiał sobie to zapytanie, dostrzegł jednocześnie, że drzwi od pałacowego przysionka były zarówno otwartemi. Zadrżał z obawy.
Zuchwały złoczyńca wemknął się więc do pałacu wśród nocy? O tem trzeba się było przekonać jak najprędzej. Pobiegł obudzić kamerdynera i powiadomić Genowefę pokojówkę, że coś się stało w pałacu niezwykłego.
— Ależ to okropne, zawołała Genowefa. To nie do uwierzenia! Coś niewytłumaczonego w tem się ukrywa! W pięć minut po północy, zamknęłam sama własną ręką na klucz i na zatrzask drzwi od przysionka.-Niepodobna, ażeby te drzwi same się otwarły. Jakiś rozbójnik widocznie był ukrytym w pałacu!
— Zanim krzyczeć zaczniemy o złodzieju, rzekł kamerdyner, należy się nam przekonać, czyli co ukradzionem zostało. Rozkochani korzystają tak dobrze z nocnych ciemności jak i złodzieje.
— To prawda. Wejdę do pani, odpowiedziała dziewczyna.
I wzruszona, przejęta trwogą, przebiegłszy apartamentu pierwszego piętra, weszła do pokoju poprzedzającego tymczasową sypialnię swej pani, przemknęła się na palcach przez garderobę, i uniosła zlekka aksamitną portjerę, dzielącą ów gabinet od właściwej sypialni, odstąpionej przez panią de Tréjan księciu Aleosco na choroby.
Wiemy jak straszny widok wzrok jej uderzył.
Cofnęła się, wydawszy krzyk głośny i uciekła jak wpół obłąkana, ukrywszy twarz w dłoniach, zatrzymawszy się dopiero na środku dziedzińca z głośnym jękiem i krzykiem.
— Co to jest? Co się stało? pytali, przybiegając razem odźwierny z kamerdynerem, nie rozumiejąc co mogło być powodem tak strasznego przerażenia dziewczyny.
— Pani... och!.. pani i książę, jąkała zaledwie dosłyszanym głosem, zamordowani, zamordowani oboje! krew... krew wszędzie I jakież nieszczęście!.. Boże!.. wielki Boże!..
W ciągu pięciu minut wiadomość o zbrodni rozbiegła się z szybkością iskry elektrycznej na ulicy i w całym okręgu.
Odźwierny pobiegł powiadomić o wszystkiem komisarza policji.
Na początku naszej powieści, opowiedzieliśmy o rozpoczętem śledztwie przez sąd i policyjnego agenta, nazajutrz po zamordowaniu barona Worms. Szczegóły tego śledztwa wzbudziły, jak mniemamy, żywe zainteresowanie czytelników, ponieważ morderca pozostał im nieznanym.
Potrzeba było odnaleść jego ślady, ścigać go bezprzestannie, a ze wszystkich łowów na świecie, polowanie na zbrodniarza jest najciekawszem, i najbardziej zajmującem.
W obecnej chwili nie było ono takiem, ponieważ sprawca podwójnego morderstwa, jest nam znanym.
Wystarczy zatem objaśnienie, iż rzeczy poszły tym torem w pałacyku Le Sueur, jak niegdyś na bulwarze Malesherbes. Komisarz policji wyekspedjowmł bezzwłocznie posłańca do pałacu sprawiedliwości i prefektury.
Sędzia śledczy wraz z sekretarzem, dwoma sądowymi pisarzami, i policyjnym agentem, wyróżniającym się tak bystrością umysłu, jak doświadczeniem i niepospolitą zręcznością, przybyli w najmożliwiej krótkim czasie, na plac owej potwornej rzezi.
Urzędnikami tymi zajmować się nie będziemy. Co zaś do agenta, znamy go dobrze od dawna.
Był nim Jobin, nasz poczciwy, dobry znajomy, Jobin, któregośmy widzieli jako szlachcica z Perigord, na wieczornem zebraniu u pani de Tréjan.
Otwarta a opróżniona kasa żelazna, w której nic nie było, prócz kilku widocznie zapomnianych rulonów złota, jasno świadczyła, że kradzież była jedynym celem morderstwa.
Jobin spojrzał na księcia Aleosco na wznak leżącego, skostniałego, z otwartemi oczyma, i przerżniętem gardłem.
— Jakaż straszna rana! wyszepnął. Gdzie ja podobną kiedyś widziałem?
I zaczął sobie przypominać, a pamięć mu podszepnęła: Baron Worms! Agent schylił się nad trupem.
— Tak, w rzeczy samej, mówił półgłosem, baron Worms! Ręka kasjera Müller zadała mu takiż sam cios straszny. Jakaż inna ręka mogłaby tego tąż samą bronią zamordować? Jakaż inna ręka? I po krótkiem milczeniu: Ha gdyby to on był? zawołał.
— O czem rozmyślasz, Jobin’ie pytał jeden z urzędników.
— Zastanawiam się i szukam, panie sędzio, rzekł agent.
W chwili, gdy Jobin odpowiedział: „Zastanawiam się, i szukam “; nowa osobistość ukazała się na miejscu popełnionej zbrodni.
Był to doktor przez sąd wezwany.
Ów lekarz, doktor Bernier, jest nam już znanym. Widzieliśmy go przy pielęgnowaniu Diny Bluet, gdy biedna ta przyjaciółka Oktawiusza Gavard leżała bez zmysłów, otruta beladonną, wsypaną w węgierskie wino przez panią Saint-Angot.
Pan Bernier cofnął się, zgrozą przejęty na widok strasznej rany, oddzielającej głowę księcia od reszty ciała.
— Zaprawdę! wyszepnął, śmierć pod gilotyną byłaby za zbyt łagodną karą dla takiego mordercy. Przydałaby się surowa sprawiedliwość naszych ojców, wobec tyle potwornych czynów. Dobrze byłoby wskrzesić tortury, koła i ćwiertowanie.
— A co najgorsza, ozwał się Jobin, że umknął nam ów zbrodniarz!
— Nie można jednak pozostawić tych trupów, leżących w kałuży krwi, rzekł sędzia. Dam rozkaz, ażeby ich wyniesiono z pokoju i położono na materacach.
Doktor Bernier przyklęknął obok ciała Fauny, a ująwszy jej rękę uniósł ją w górę.
— Rzecz dziwna! zawołał. Nie ma śladów trupiej skostniałości w tem ciele. Członki zachowały swą giętkość. Ta kobieta nie umarła! ona jeszcze żyje!
— Ach! doktorze, pomyślał Jobin, oby Bóg wysłuchał słów twoich! Gdyby ta ofiara ożyła, gdyby mogła przemówić!
Rzecz prosta, że w tej chwili, o księciu zupełnie zapomniano. Zmarły mógł oczekiwać. Zajęto się wyłącznie ratunkiem pani de Tréjan.
Pozostała jednak iskierka życia w tem pięknem ciele, w tych piersiach przebitych dwukrotnie nożem mordercy, błyszczała światełkiem bardzo słabem, bardzo niepewnem, jakie mogło zagasnąć, nie wydawszy żywszego blasku!
Doktor zbadawszy ranę potrząsnął głową.
— Jak sądzisz, doktorze? pytał sędzia śledczy, czy jest możebnem przywrócenia jej do życia?
— Tak, i nie, rzekł lekarz.
— Odbierasz nam więc nadzieję?
— Ta nieszczęśliwa otrzymała cios śmiertelny. Wyzionie ducha lada chwilę! odparł pan Bernier.
— Nie odzyskawszy przytomności?
— Obawiam się tego.
— Na imię nieba! użyj wszelkich środków, ażeby ją ożywić choćby na sekundę, mówił dalej sędzia. Daj jej możność, ażeby usłyszawszy zapytanie, odpowiedziała choć jednym wyrazem. Gdy tego dokonasz, uczynisz sprawiedliwości najwyższą przysługę!
— Będę próbował, ale za skutek nie ręczę, rzekł lekarz.
To mówiąc wziął się do dzieła.
Nie tracąc ani sekundy czasu, użył najsilniejszych środków, których skutek przewyższył wszelkie oczekiwania.
Najprzód dało się dostrzedz lekkie drżenie powiek. Usta jej się poruszyły. Iskierką blasku zapłonęły jej przygasłe źrenice. Zamglone dotąd spojrzenie przybrało wyraz trwogi i przerażenia. Widocznem było, że umierająca ujrzała jakiś odrażający przedmiot przed sobą.
Sędzia śledczy przybliżył usta do ucha Fanny.
— Czy pani mnie słyszysz? zapytał.
Żadnej na to odpowiedzi.
— Przybyliśmy tu, ażeby cię bronić, mówił dalej, aby cię ocalić, pomścić się za ciebie!
Drobna iskierka życia w oczach hrabiny silniej zabłysła.
— Ja przedstawiam tu sprawiedliwość, mówił dalej sędzia, a sprawiedliwość spełni swój obowiązek, karząc zbrodniarza, którego się stałaś ofiarą. Ułatwij nam to zadanie. Wszak to od ciebie zależy. Jeśli widziałaś mordercę, jeśli go znasz, wystarczy jedno słowo, wystarczy wymienienie jego nazwiska. Wymów to słowo, powiedz nam jego nazwisko!
Blask powracającej inteligencji oświetlił twarz pani de Tréjan.
Sędzia śledczy, sekretarz, doktor i Jobin, otoczyli łoże umierającej, słuchając w najwyższym niepokoju.
Fanny poruszyła się z wysileniem. Z jej ust, nawpół otwartych wybiegło tchnienie, w którem obecni dosłyszeli szept niewyraźny, jeden z nich tylko pochwycił w biegu nazwisko: Croix-Dieu“.
Głowa Fanny osunęła się na ramię. Głęboko westchnęła, wzrok jej przygasł.
— Obecnie, rzekł doktor Bernier, wszystko skończone. Umarła!
— Umarła, nie przemówiwszy, nie wyjawiwszy tajemnicy, rzekł jeden z urzędników.
— Przepraszam, zawołał Jobin, właśnie że przemówiła.
— Słyszałeś pan?
— Słyszałem to, co słyszeć było trzeba, nazwisko mordercy.
— Jestżeś tego pewnym?
— Najzupełniej.
— Tym więc mordercą?
— Jest baron de Croix-Dieu.
Zapytującym był młodzieniec, bywający w wyższym świecie, i znający na wskroś Paryż.
— Mylisz się lub łudzisz, Jobin’ie, odrzekł. Pan de Croix-Dieu posiada opinię najuczciwszego dżentlemena. Nie zdoła go dosięgnąć żadne podejrzenie.
— A jednak ja go oskarżam, mówił dalej agent, oskarżam uporczywie, oskarżam na mocy posiadanego upewnienia, a nietylko o popełnienie tej zbrodni, lecz i o inną, dokonaną w podobnych okolicznościach. Oskarżam go o zamordowanie barona Worms przez kasjera Fryderyka Müller, ponieważ ów Müller i Croix-Dieu są jedną i tąż samą osobą. Poznałem tego człowieka przed ośmioma dniami, dziś poznaję tęż samą rękę w morderczym ciosie zadanym ofierze. Zbrodniarz dał się poznać swem dziełem! Przyjmuję na siebie całą odpowiedzialność pogardy, zgadzam się na karę utraty miejsca, jakie zajmuję gdybym zabłąkawszy się w moich domniemaniach, wprowadził sąd na fałszywą drogę. Błagam na imię nieba, pozwólcie mi panowie działać dowolnie. Przysięgam na honor! mówił zapalając się Jobin, przysięgam uroczyście wobec Boga, że zdemaskuję, tego potwora w waszej obecności!
Ów agent policyjny mówił z tak głębokiem przekonaniem, jego spojrzenie i głos wyrażały taką pewność, że urzędnicy wahać się poczęli.
— Dobrze! rzekł po chwili sędzia śledczy, wszak sądzę, nie przedsiębrałbyś lekkomyślnie tyle ważnej sprawy. Podpisze ci rozkaz uwięzienia, tego człowieka i stawienia go przed sądem, co wykonasz z wszelkiemi względami, względami, przynależnemi panu Croix-Dieu, gdyby się niewinnym okazał. Będę go badał wobec ciebie. Przypuściwszy jednak, że jest winnym w tej sprawie, niemógł sam działać to pewna. Tą drugą ofiarą zbrodni, jaką tu widzimy, miałżeby być hrabia de Tréjan?
— Nie. odrzekł Jobin. Tym drugim zamordowanym jest książę Aleosco. Skądże on się tu znalazł? Czy mieszkał w tym pałacu?
— Tak panie sędzio, odkąd został tu przywiezionym, ciężko ranny, w pojedynku z hrabią.
— Skutkiem czego wyniknął ów pojedynek?
— Książę był kochankiem hrabiny.
— A gdzież jej mąż przebywa! natenczas, gdy do jego mieszkania sprowadzono kochanka żony?
— Opuścił ten dom wskutek gwałtownej sceny, wyrządzonej mu publicznie przez księcia, a której świadkiem wypadkowo ja byłem.
— Czy ów pan Tréjan jest bogatym?
— Nie panie sędzio, jest on niezamożnym artysta zaślubił Fauny Lambert, którą stosunki jej z księciem zrobiły miljonerką.
— Stosunek ten miał miejsce przed zaślubieniem pana de Tréjan?
— Na kilka lat wprzódy.
— Natenczas, wyznam, jest bardzo smutne położenie tego pana de Tréjan, rzekł sędzia, i jego niewinność w tej sprawie jest podejrzaną. Chciwość z jednej strony, zemsta z drugiej, mogły go popchnąć do spełnienia tej zbrodni. Zresztą ów hrabia łatwiej niż ktokolwiekbądź inny mógł wemknąć się do pałacu, mając klucze po temu? Cóż myślisz o tem Jobin’ie?
— Myślę, panie sędzio, że to jest możebnem. Jednak przyznani, nie wierzę tu w winę hrabiego, rzekł agent.
— Ważną wszelako jest rzeczą upewnić się nam w tym względzie. Gdzie hrabia mieszka teraz?
— Niewiem tego.
— Odnajdź go, Jobinie, jest to koniecznie potrzebne. Jeżeli się ukrywa jest winnym.
— Będę się starał wykonać jak najlepiej polecenia pana sędziego, rzekł Jobin.
— Liczę na to.
W kilka minut później, agent wyszedł z pałacyku przy ulicy Le-Sueur, zabrawszy z sobą upoważnienie do przyaresztowania Filipa Croix-Dieu i Jerzego de Tréjan.
Jobin znał doskonale mieszkanie barona.
Nazajutrz po owym wieczorze u Fanny Lambert, gdzie w owym panu Croix-Dieu poznał głos i rysy twarzy kasjera Fryderyka Muller, postanowił działać bezzwłocznie i na swój własny rachunek rozpocząć miał śledztwo nad osobą barona.
Napotkawszy przeszkody w pierwszych usiłowaniach, z przyczyny niezaprzeczalnej pozornie uczciwości Filipa, powstrzymać się był zmuszonym z prowadzeniem śledztwa, pokonany, ale mimo to nie przekonany bynajmniej.
Teraz ożywiła go nadzieja.
— Znajduje się w tem wszystkiem cała góra tajemnic, mówił sobie, istnieją zasłony zgęszczające ciemności. Wniknę w ich głębię, rozedrę wszystkie zasłony. Światło ukazać się musi.
Jobin przypomniał sobie, że niegdyś działając sam, chybił i otrzymał trzy kule w piersi od Fryderyka Müller. Przybrał więc sobie obecnie do pomocy dwóch policyjnych agentów z prefektury, a wsiadłszy z nimi do fiakra, kazał jechać na ulicę św. Łazarza.
Gdy powóz z nimi zatrzymał się przed domem, Filip znajdował się już daleko, a narada pomiędzy lokajem, stangretem, odźwiernym i stajennym, odbywała się pod sklepieniem bramy.
Jobin wraz z dwoma swymi podwładnymi, zatrzymał się naprzeciw tej małej grupy zebranych, a poznawszy odźwiernego, z którym rozmawiał kilkakrotnie podczas poprzednio przez się prowadzonego śledztwa, zapytał:
— Pan baron de Croix-Dieu jest w domu?
— Niema go, wyszedł.
— Od jak dawna?
— Wyszedł przed godziną.
— Jestże to prawdą co mówisz? badał dalej Jobin. Wiedz że tu chodzi o nader ważną sprawę. Przynoszę panu baronowi wiadomość, jakiej oczekuje on niecierpliwie.
— O cokolwiekbądź chodzi, odparł odźwierny, pan baron jest nieobecnym, a ten oto jego służący może potwierdzić, co mówię.
Jobin, wziąwszy za ramię lokaja, zdumionego taką poufałością nieznajomego, odprowadził go do przysionka, mówiąc:
— Jestem policyjnym agentem, oto moja karta, ci panowie są to moi koledzy. Wzywam cię w imieniu prawa, abyś mi towarzyszył!
— Na miłosierdzie! wyszepnął zatrwożony lokaj, cóż pan baron może mieć wspólnego z policją?
— To cię nie obchodzi. Milcz! i pójdź ze mną!
Tu wszyscy czterej weszli do antresoli.
Drzwi przedpokoju były otwartemi.
Jobin umieścił przy tych drzwiach jednego ze swych pomocników, poleciwszy mu dozwalać wchodzić wszystkim, lecz nie wypuszczać nikogo, a dobywszy z kieszeni rewolwer zwrócił się ku drzwiom, naprzeciw będącym, mówiąc:
— A teraz, zobaczymy!