Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom IV/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pani Angot czyli de Saint-Angot, zajmowała mały pałacyk przy ulicy de Saussaie.
Obowiązani jesteśmy podać tegoż małe objaśnienie.
Salon przyjęcia, bardzo obszerny, z oknami wychodzącemi na ulicę i ogród, posiadał dwoje drzwi wielkich i cztery małe, ukryte w jedwabnem obiciu purpurowego koloru w pasy złocone. Pasy te ściśle łącząc się z sobą, ukrywały drzwi tak dobrze, że aby wiedzieć o ich istnieniu potrzeba było je widzieć uchylonemi.
Jedne z owych drzwi wielkich prowadziły do gabinetu urządzonego w rodzaju buduaru, w pośród którego stało hebanowe biurko z szufladami. Tutaj to zwykle wdowa de Saint-Angot przyjmowała swych klientów.
Drugie drzwi wiodły do drugiego, bardziej obszernego buduaru, obciągniętego białą jedwabną materją z błękitnemi ozdobami i meblami w stylu Ludwika XV-go. Był to salon przeznaczony dla wspólnej rozmowy i, poznawania się.
Wreszcie czworo owych małych drzwi tajemniczych, wychodziło do czterech małych pokoików, zbytkownie umeblowanych, jakich szczegółowo opisywać nie będziemy.
Żaden z tych pokojów nie łączył się z sobą, każdy posiadał oddzielne wejście na korytarz.
Melania Perdreau miała słuszność twierdząc, że wdowa de Saint-Angot posiadała zyskowną profesję.
Druga godzina uderzyła na zegarze nad kominkiem.
Pani Angot, którą mianować odtąd będziemy jej właściwem nazwiskiem, wsparłszy się na fotelu zadzwoniła.
Szanowna ta dama była obecnie zarówno wymalowana, jak wówczas w teatrze podczas pierwszego przedstawienia „Aspazyj”.
Na głos dzwonka wszedł do buduaru lokaj w liberji nieco teatralnej. Był on przybrany w suknię francuską ciemno-błękitną, zlotem galonowaną, żółtą kamizelkę, czerwone spodnie, szkockie białe pończochy i trzewiki ze złotemi klamrami.
— Józefie, wyrzekła pani Angot, powiedz panu Tamerlanowi. że potrzebuję z nim się widzieć.
Po upływie kilku minut ukazał się wezwany.
Znamy go dobrze. Był to ów mężczyzna w żółtym paltocie i niebieskich okularach, był to Sariol, prawa ręka, doradca i wyręczyciel właścicielki zakładu.
— Co się stało? zapytał wchodząc.
— Potrzeba, Eugeni, mówiła pani Angot w sposób zdrobniały zmieniając nazwę Eugeniusza, potrzeba, ażebyś zeszedł na parter i stanął w oknie, poza szybą Van Arlow ma tu przybyć o drugiej godzinie. Skoro ujrzysz jego powóz, każesz otworzyć bramę dla wjazdu na dziedziniec. Potrzeba nam mieć się na baczności. Panna Desjardins może tu przybyć, co sprowadziłoby nam opłakaną scenę.
— Zrozumiałem.
— Skoro więc tylko Van Arlow wyładuje się z powozu, podasz mu ramię i dopomożesz wejść na schody, wprowadziwszy go do wielkiego salonu.
— Wszystko już?
— Nie jeszcze. Oczekuję również o wpół do trzeciej przybycia panny Melanii Perdreau, znasz ją, tej damy z dużym workiem skórzanym, owej karykatury, która tu była wczoraj. Przyprowadzi ona swą siostrzenicę, małą Dinę Bluet, tę debiutantkę z „Aspazji“.
— Czy je mam również wprowadzić?
— Tak, ale niech zaczekają w przedpokoju dopóki mnie nie powiadomisz. Powiedz zarówno pannie Anicie, ażeby była gotową przyjść na moje pierwsze wezwanie, dla załatwienia tego o czem jej mówiłam dziś rano.
— I nic więcej?
— Nie. Ucałuj mą rękę Eugeni, pozwalam ci to uczynić, i staraj się być dla wszystkich uprzejmym.
Sariol ucałowawszy po kilkakrotnie podaną sobie pulchną rękę pani Angot, wyszedł.
Kilka minut upłynęło, poczem dobiegł odgłos otwierającej i zamykającej się wjazdowej bramy, i turkot toczącego się pod sklepieniem powozu.
Pani Angot powstała z krzesła, a spojrzawszy w zwierciadło, poprawiła końcem palca włosy nastrzępione nad czołem i pobiegła do głównych drzwi salonu, oczekując na wejście przybywającego.
Van Arlow, podpierając się z jednej strony laską, z drugiej wsparty na ramieniu Sariola, wchodził z trudem na schody.
Jego blade, pargaminowe oblicze, z przygasłem spojrzeniem, miało tenże sam wyraz kompletnego zniedołężnienia, jakie zaznaczyliśmy przedstawiając go czytelnikom, w ów wieczór teatralny na bulwarze.
— Witam kochanego pana! zawołała pani Angot. Pewnie nie pojmujesz pan z jak żywą niecierpliwością, oczekiwałam na jego przybycie. Spocznij pan, proszę, tu, na tym miękkim fotelu. Lecz jak wyglądasz pan doskonale. Na honor, odmładzasz się z dniem każdym.
Flamandczyk, nie zważając na owe szczebiotanie, upadł jak masa na fotel, trzeszczący pod ciężarem jego otyłej postaci.
— Pracowałam nad naszym interesem wiele, bardzo wiele, zaczęła pani Angot.
Przygasłe spojrzenie Flamandczyka nagle się ożywiło. Przelotna iskra zabłysła w jego bladych źrenicach.
— Dobrze! odpowiedział.
— Pojmujesz pan, mówiła dalej, że nigdy, nigdy, nie zdecydowałabym się zająć tą sprawą, gdyby ona nie była opartą na poważnych podstawach. Pan to rozumiesz, wszak prawda?
— Tak.
— Za kwadrans przybędzie tu do mnie to czarujące dziewczę, na którą raczyłeś zwrócić uwagę; przybędzie tu ze swoją ciotką, nader zacną osobą, zastępującą jej matkę i czuwającą nad nią z godną podziwu troskliwością. Od lat młodocianych nie opuszcza jej ona chwilę. Chodzi jak cień za nią, prowadzi ją i przyprowadza z teatru. Ach! jest to wzór cnoty, to dziewczę!
Oczy Flamandczyka powtórnie ogniem zabłysły.
— Będęż ją mógł zobaczyć? zapytał.
— Nie inaczej.
— Będę mógł z nią mówić?
— O! nie... to niepodobna.
— Dla czego?
— Dla bardzo wielu przyczyn. Pojmujesz pan, iż w tak młodym wieku ma się główkę zawróconą różnemi romansowemi ideami, trzeba ją więc zwolna przygotować do oczekującego ją szczęścia.
Van Arlow zasępił się nagle.
— Nie troskaj się pan, wyrzekła żywo pani Angot. Ja to wszystko biorę na siebie. Potrzeba tylko nieco cierpliwości i przezorności wiele w postępowaniu. Dinah Bluet widzieć pana nie będzie, a pan ją zobaczysz.
— Jakim sposobem?
— Sposobem bardzo prostym. Przygotowałam małą scenę, nader dla pana przyjemną, zwracam jednak pańską uwagę, że sprawa jest ważną. Należy panu zbadać ściśle samego siebie, ażeby wiedzieć, czy z tego egzaminu wyniknie pewność, że uczuwasz dla Diny silne i trwale uczucie?
— Tak, odrzekł głucho starzec.
— Inaczej bowiem nie przyłożyłabym ręki do tego, kochany panie. Sumienie wkłada na mnie obowiązek jasnego wypowiedzenia panu, że taki skarb zasługuje na coś trwalszego, niźli chwilowe upodobanie. Zajmuję się, jak panu wiadomo, kojarzeniem małżeństw.
— Jestem żonaty, przerwał Van Arlow.
— Wiem o tem, lecz są małżeństwa i małżeństwa. Znana moja wysoka moralność nie pozwala mi na protegowanie przelotnych miłostek, gdy znów przeciwnie, pobłażanie ludzkim słabościom nakazuje mi uległość dla głosu serca, jeżeli rzeczywiście ono przemawia, a nie chwilowa fantazja. Pojmujesz pan tę różnicę? Wiem, że istnieje gdzieś pani Arlow, legalna pańska małżonka, lecz i uważam zarówno pannę Desjardins jako pańską żonę z lewej ręki, co na szczęście pozwala panu zerwać z nią stosunek.
— Zerwać? zapytał Flamandczyk zamyślony.
— Mówmy pomiędzy sobą otwarcie. Panna Desjardins jest szczątkiem starej gwardji, zkąd nie przynosi panu zaszczytu bynajmniej, a obok tego, jeżeli można wierzyć złym językom, zawojowała pana, źle się z nim obchodzi.
Van Arlow zadumał się głęboko. Walka widoczną była na jego pomarszczonej twarzy. Dwie krople potu spływały z jego siwych włosów.
— Jakto? pan dotąd nie przedstawiłeś sobie tej kwestji? pytała pani Angot. Przed panem wybór, wziąść młodą, uroczą, lub zachować starą, która cię tyranizuje. Sądzę, że tu nie powinno być wahania. Zresztą rozmyśl się pan. Za pół godziny oznajmisz mi swoją decyzję. Starzec poruszył głową na znak przyzwolenia. Jednocześnie zapukał ktoś do drzwi salonu.
— Można wejść, odpowiedziała właścicielka.
Sariol ukazał się w progu.
— Te panie przybyły, rzekł.
— Wprowadź je za parę minut, odparła pani Angot, a zwracając się do Van Arlow’a dodała: To one. Podaj mi pan rękę i odejdźmy.
Tu wyprowadziła gościa do jednego z owych małych pokojów, bogato umeblowanych, a łączących się jednocześnie z salonem i korytarzem, posiadających ukryte drzwi w ścianie.
— Spocznij pan tu, wyrzekła, podsuwając fotel milionerowi. Zbliżywszy się do ściany, odsunęła dwie małe blaszki, zakrywające dwa otwory wielkości monety dziesięciu sous, wyżłobione jeden obok drugiego we drzwiach ukrytych wiodących do salonu.
— Oto pańskie obserwatorjum, wyrzekła, stąd możesz wszystko widzieć i słyszeć. Staraj się tylko nie kaszlać wcale. Skoro wrócę powiesz mi pan o ostatecznej swojej decyzji.
Tu wyszła ażeby przyjąć Melanię Perdreau, wraz z Diną Bluet.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.