Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Osoby, znające dobrze Paryż, wiedzą, że wyjście artystów z teatru po widowisku, przedstawia nieraz ciekawy widok.
Gdy na bulwarach grają dramat, mający powodzenie, pewna część publiki, nie należącej do arystokracji, oczekuje na „zdrajcę“ ażeby mu złorzeczyć i na aktora przedstawiającego główną rolę „ szlachetnego“ aby go oklaskiwać. Melingue i Dumaine, otrzymywali niegdyś takie owacje.
Przejdźcie około północy w porze zimowej przez passaż Panoramy, gdy w teatrze na bulwarze Montmartre grają jaką kilkoaktową sztukę ze statystkami, a ujrzycie tam zebrany cały klub owej wyblakłej młodzieży, z podniesionymi u paltotów aż ku uszom kołnierzami, naciśniętemi po same oczy kapeluszami, z ręką w kieszeni, cygarem w ustach, bijących nogami o chodnik, dla rozgrzania się, a rzucających zaciekłe spojrzenia ku przewidywanym rywalom, wymrukującym pół głosem kuplety z jakiej operetki.
Wskutek pierwszego przedstawienia „Aspazji“, zaledwie kilka. takich osobistości przechadzało się obecnie o połnocy, na bulwarze św. Marcina, śledząc wychodzących z teatru artystów.
Grający „główną rolę,“ oraz przedstawiający zdrajcę nie otrzyma, li tego wieczoru ani złorzeczeń, ani oklasków, entuzjaści galerji i paradyzu odeszli spokojnie do domów.
We drzwiach ciasnego korytarza, słabo oświetlonego kinkietom, zapełnionego po obu ścianach porozlepianymi afiszami, okazało się. młode dziewczę przyodziane grubym szaleni tartanowym, z główka, wciśnięta w błękitny flanelowy kapturek. Tuż za dziewczęciem szła jakaś wysoka, szczupła, kobieta, w podeszłym wieku, ubogo ubrana, niosąc pakiecik w ręku.
— Ach! jakiż czas przykrył przemówiła.
— Zimno moja, ciotko, odpowiedziało dziewczę, śnieg będzie padał na pewno. Śpieszmy by przybyć do domu co prędzej, dodała, biegnąc lekkim krokiem przez bulwar w kierunku ulicy de Lancry.
Kapturek nie dozwalał widzieć jej rysów twarzy, lecz krystaliczny dźwięk głosu, zdradzał Dinę Bluet. Gdy obie kobiety oddaliły się o kilkadziesiąt kroków, trzy osobistości, wyczekująco pod teatrem, odłączywszy się z grupy, poczęły iść za niemi. Każda, z nich jest dobrze nam znaną. Pierwszą był Oktawiusz Gavard, drugą mężczyzna w błękitnych okularach, a trzecią nareszcie, lokaj Flamandczyka Van Arlow’a.
Spostrzegłszy że dążą w jednym kierunku i prawdopodobnie w jednym celu, spojrzeli na, siebie z razu ze zdumieniem, następnie z nieufnością, poczem poczęli zmieniać pozycję. Mężczyzna w błękitnych okularach zwolnił bieg, przybrawszy minę obojętną, Oktawiusz zatrzymał się, dla zapalenia cygara, lokaj wreszcie, przyspieszył kroku w ten sposób, ażeby wyminąć obie kobiety, chcąc w czyn wprowadzić ową, tak znaną policjantom zasadę: „Iść za kim, wyprzedzając go.“
Dinah Bluet wraz z ciotką, weszła w ulicę de Lancry. Mężczyzna w niebieskich okularach znajdował się o dwadzieścia kroków po za niemi. Oktawiusz również o tyleż.
Dziewczę obejrzało się z obawą.
— Ciotko, wyszepnęła z cicha, zdaje się, iż ktoś idzie za nami.
— Cóż nam to szkodzi? odpowiedziała stara kobieta. Nie mamy przy sobie nic takiego, co mogłoby stanowić przynętę dla złodziei, lecz widzę że ty się obawiasz?
— Tak, trochę, a nawet wiele. Wszak oto strażnik miejski, może go przywołać?
— Ależ, szalona, nie czyń tego! Czy sądzisz, że w Paryżu nie wolno iść za kobietami? Iluż biegało za mną tych panów! To pochlebia. Mężczyźni nie ścigają nigdy brzydkich kobiet. Trzeba się do tego przyzwyczaić, moje dziecię. Ilu idzie za nami tych ludzi?
— Dwóch, zdaje mi się.
— Razem idą obadwaj?
— Nie; każdy oddzielnie.
— Zatem, jest ich trzech?
— Jakto?
— Widzisz tego lokaja w długim liberyjnym surducie, z kokardą przy kapeluszu? Wysłanym on został widocznie przez jakąś znakomitą osobistość. Spostrzegłam to zaraz i przekonasz się, że on nie wejdzie w ulicę, des Marais, ale zatrzyma się, patrząc, czy idziemy w prawo lub lewo, czy wprost przed siebie. Ach! ja mam wzrok bystry moje dziecko!
Stara kobieta nie myliła się bynajmniej; następstwa potwierdzały jej przewidywania. Dinah Bluet nic nie odpowiedziała, myśląc, że ciotka miała słuszność.
Zatrzymały się obie przed starym wysokim domem przy ulicy des Marais Saint-Martin i Dinah dzwoniła po kilkakrotnie zanim odźwierny furtkę w bramie otworzył.
Gdy weszły i zamknęły drzwi za sobą, mężczyzna, w niebieskich okularach poszedł dalej z miną obojętną, spojrzawszy jednak bacznie poprzednio na numer domu. Oktawiusz toż samo uczynił, a spostrzegłszy wlokącego, się fiakra, wsiadł weń, rozkazując się zawieść na ulicę Caumartin.
Po raz pierwszy od wielu tygodni anemiczny spadkobierca miljonów nocował w domu.
Mężczyzna w okularach, zatrzymał się, spojrzał na odjeżdżający powóz, a następnie zwrócił się w stronę, z której przybył, będąc pewnym, iż ów służący tak samo uczyni, poczem zwolnił kroku, tak iż ten ostatni wkrótce go dosięgnął, a korzystając z chwili, gdy ten przechodził obok niego:
— Pozwól pan, rzekł, dwa słowa.
— Hę? co takiego? rzekł sługa, wyniośle, mierząc spojrzeniem od stóp do głowy niezbyt elegancko ubranego nieznajomego. Nie zatrzymuj mnie pan, dodał, nie znam cię wcale.
— Ale za to ja ciebie znam doskonale, odparł mężczyzna. Pełnisz obowiązki u pana Van Arlowa?
— Cóż z tego? pytał lokaj zuchwale.
— Wiem, dlaczego przyszedłeś tu w nocy, mam zwyczaj być jednak dyskretnym i nie mieszam się w sprawy, które mnie nie obchodzą.
— Dlaczego więc mnie zatrzymujesz?
Mężczyzna w okularach wyjął z kieszeni dwie sztuki monety po sto sous, a następnie pugilares, z którego kartę wydobył.
— Zatrzymuję cię, odrzekł, prosząc byś przyjął odemnie tę oto drobnostkę na piwo i oddał swojemu panu ten bilet.
— Bilet, od kogo?
— Od pewnej damy, którą on zna dobrze, z jaką widywał się już niejednokrotnie, a która poleca się jego pamięci. Spojrzawszy na kartę, będzie on już wiedział, od kogo pochodzi takowa.
— Nic więcej?...
— Jak na teraz, nic, widzisz że cię to w niczem nie narazi. Co więcej, zjedna ci jeszcze wynagrodzenie od twego pana.
— No, zrobię to, czego żądasz.
— Oto dziesięć franków i karta. Lecz oddaj ją do rąk samemu panu, tak, aby panna Desjardins tego niewidziała. Jest to rzecz ważna.
— Rozumiem, odrzekł służący.
Tu obadwąj się rozeszli i, podczas gdy mężczyzna w okularach oddalał się, zacierając ręce, lokaj, zbliżywszy się do gazowej latarni czytał wyrazy umieszczone na karcie danej sobie przez niego.
Była ona więcej niż średnich rozmiarów, z grubego białego glansowanego papieru według dawnej mody ze złoconemi brzegami.
Oto dosłowne powtórzenie wypisanych na niej wyrazów:

Pani de SAINT-ANGOT
WDOWA.
Specjalistka w kojarzeniu małżeństw.
Pierwszorzędne rozległe stosunki. Majątki i posagi, od jednego do pięciu miljonów. Szczegóły, kontrolowane przez lekarzy i notarjuszów stron interesowanych. Wszelka rękojmia bezpieczeństwa. Pewność wyjątkowa.
Dwadzieścia lat działalności powodzenia.
Uczciwości Takt! Dyskrecja!
Oddzielne salony do wzajemnego porozumiewania się.
Dwa wyjścia.
Ulica des Saussies Nr. 205.

Służący po odczytaniu karty śmiać się zaczął.
— Poczynam rozumieć, rzekł wsuwając bilet do kieszeni. Mogę bezpiecznie oddać to panu, gdyż jak się zdaje, znać on musi tę damę.
Mężczyzna w okularach minąwszy bulwar, zwrócił się na prawo i zatrzymał się przy drewnianem oparkanieniu, okalającem ruiny spalonego teatru de la Porte-Saint-Martin, jakiego odbudowanie miało się rozpocząć z nadchodzącą wiosną. Wdział swoje palto żółtawe i otulił się weń, gdyż ostry wiatr mroźny smagał go dobrze i przechadzał się tam i napowrót, na przestrzeni dwudziestu kroków, jak gdyby na kogoś czekając.
Oczekiwanie to trwało blisko godzinę. Wreszcie dały się słyszeć przyspieszone kroki i człowiek, w uniformie publicznego posłańca, nadbiegł zdyszany.
— A jesteś pan, zawołał, czekałeś długo zapewne, ale nie moja w tem wina. Należało mi uczciwie zarobić sto sous, jakie od ciebie otrzymałem i drugie sto, jakie mi przyrzekłeś, nie prawdaż?
— No i cóżeś zrobił?
— Śledziłem owego jegomościa, którego mi pan pokazałeś przy wyjściu z teatru. Rozmawiał długo na bulwarze z jakimiś mężczyznami, poczem wsiadł do swego powozu. Uczepiłem się w tyle i pędziliśmy jak pociągiem drogi żelaznej aż do bulwaru św. Michała Nr. 127, gdzie wysiadł. Wtedy powiedziałem sobie: „Nie, on tu nie mieszka, gdyż powóz wraz z koniem, pozostały na ulicy.“
— I cóż?
— Ha! cóż, powrócił ów pan. Wsiadł do swego pudła, ja znowu uczepiłem się w tyle i jechaliśmy tak aż na ulicę Saint-Lazare pod numer... Woźnica stanąwszy przed domem, zawołał „Brama.“ Drzwi się otwarły, powóz wjechał i zamknięto za nim. Powiedziałem wtedy: A więc tu mieszka. Czekałem jeszcze chwilę i zobaczyłem światło zapalające się w oknach antresoli, a potem owego pana, wyglądającego lufcikiem na ulicę. Wyśledziłem więc jego gniazdo. Starając się skrupulatnie spełnić polecenie, pędziłem jak wiatr z powrotem i jestem. Proszę, powiedz pan czym dobrze się sprawił?
— Dzielnie mój kochany.
Tu ów mężczyzna w okularach, zapisawszy na karcie karnetu numer domu przy ulicy Saint-Lazare, wręczył sto sous posłańcowi, poczem odszedł z uśmiechem zadowolenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.