Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Na kilka minut przed ósmą, nazajutrz z rana, pan de Grandlieu przybył do Jerzego Tréjan.
O ósmej świadkowie kapitana Grisolles dzwonili już do drzwi i Walenty wprowadził ich do pracowni.
Jeden z nich był ową wyłysiałą wąsatą osobistością, z którą szedł Grisolles, prowadząc się pod rękę przy wyjściu z teatru, drugi jego towarzysz, szczupły, mały mężczyzna o kędzierzawych włosach, trzymał w ręku tyrolski kapelusz. Gęsta długa broda, na dwie połowy rozdzielona, spadała mu na kamizelkę. Pantalony miał, w buty wysokie włożone.
Ci obaj przybyli, mieli tak dziwne i podejrzane fizjonomie, że wicehrabia z Tréjanem zamienili pomiędzy sobą zaniepokojone spojrzenie. Trwożyli się, widząc młodego markiza, oddającego swe życie w ręce porucznika,, jaki nie zdołał sobie dobrać innych ludzi, po nad „przyjaciół i braci“ tego rodzaju.
Wzajemne porozumienie się trwało kilka minut. Grisolles, jako zobelżony, miał prawo broń wybierać.
Świadkowie oznajmili, że wybrał szpadę.
Postanowiono, że spotkanie nastąpi za dwie godziny, to jest punktualnie o dziesiątej, w oznaczonem miejscu wśród lasku Winceńskiego, po czem przyjaciele owego kapitana, salutując po wojskowemu obecnych, odeszli.
— Jak ci się zdaje, kuzynie? Możebym poszedł Andrzeja o warunkach powiadomić, zapytał Tréjan.
— Pojadę wraz z tobą, mój chirurg czeka w powozie. Wziąłem z sobą na wypadek szpady i szkatułkę z rewolwerami, odparł wicehrabia Grandlieu.
Wicehrabia wraz z Jerzym udali się do pałacyku przy ulicy Boulogne, gdzie zastali pana de Croix-Dieu, próbującego broni z Andrzejem.
Pan de Grandlieu odpowiedział z zimną obojętnością na ukłon barona, ku któremu instynktownie czuł wstręt nieprzezwyciężony, w zamian, z gorącą życzliwością uścisnął dłoń Andrzeja.
— O której godzinie, wicehrabio, nastąpi spotkanie? pytał ten ostatni.
— 0 dziesiątej, w lasku Winceńskim. Przyjedziemy po ciebie.
— Każę zaprządz do mego powozu.
— Dobrze, będzie jechał za nami, ponieważ pojedziesz moim.
Powyższe zajście miało miejsce w połowie Lutego, jednego z najokrutniejszych w roku miesięcy, trudno bowiem wyobrazić sobie czas bardziej ponury i przykry, w chwili, gdy lando wicehrabiego i powóz Andrzeja wjechawszy do Wińceńskiego lasku, zatrzymały się u brzegu alei, w pobliżu oznaczonego miejsca spotkania.
Croix-Dieu został w powozie młodego markiza, pragnąc z oddalenia przypatrywać się pojedynkowi.
Stary dwukonny fiakr stał już przy drodze, ów fiakr przywiózł Grisoll’a z jego świadkami. Garybaldyjczyk, jak powiedzieliśmy, był bardzo urodziwym chłopcem a swoją piękną urodę uważając jako kapitał, ciągnął z niej dochody. Nieszczęściem ów kapitał uczuł się mocno nadwerężonym od wczoraj. Czerwone znaki na twarzy przybrały podczas nocy barwę błękitną, w żółtą wpadającą. Prócz tego, szerokie czarne koło otaczało prawe oko Grisoll’a, którego nabrzękła powieka przymkniętą była do połowy. Napróżno Grisolles starał się przyprowadzić do jakiej takiej jednostajności swe zeszpecone oblicze, pokrywając je grubą warstwą ryżowego pudru. Wyglądał jak dziki człowiek tatuowany i zamączony, jak Pierrot. Wściekłość widniała na jego obliczu.
Przedwstępne punkta szybko ułożonemi zostały.
Świadkowie Grisoll’a przyjęli szpady, dostarczone przez pana de Grandlieu. Wybrano grunt walki. Przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie i owe uroczyste wyrazy: „Dalej panowie!“ zabrzmiały wymówione przez wicehrabiego.
Wyższość potężna Grisoll’a w rzutach szpadą, dawała się dostrzedz za pierwszem spojrzeniem.
Pojął San-Rémo, że ma do czynienia z nielada zapaśnikiem, a niepokój jego świadków, w trwogę się zmieniać począł, wicehrabia wszakże i Jerzy, uspokoili się nieco, spostrzegłszy, że Grisolles zdawał się jakoby szczędzić Andrzeja.
— Bezwątpienia, myśleli sobie, jakaś cząsteczka szlachetności tleje widocznie jeszcze w głębi duszy tego hultaja. Nie chce on nadużywać swojej przewagi w robieniu bronią i usuwa się przed zwycięztwem, jakieby mu przyszło z łatwością zmienić w morderstwo.
W rzeczy samej tak wnosić było można. Grisolles powstrzymywał się, ale hamował swą siłę z takiem matematycznem wyrachowaniem, iż pięść jego, nie tracąc na giętkości, jak stal była twardą. Wyraz jego twarzy zmieniał się stopniowo. Gniew ustąpił miejsca ironii. Uśmiechał się teraz z pod swych czarnych zawiesistych wąsów, ukazując rzędy białych zębów, jak tygrys, czychający na zdobycz.
Andrzej, spokojny na początku walki, zaczął tracić krew zimną, widząc szyderczą fizjognomię Garybaldczyka. którego obroty szpadą, szybkie jak piorun, mieszały wszystkie jego ataki. Począł uczuwać znużenie, a jednocześnie i tracić cierpliwość.
— Ha! mój mały panie markizie, zawołał nagle Grisolles, masz silną rękę, jak widzę, do policzkowania ludzi, lecz djablo miękką do obrony! Trzeba było mieć więcej odwagi i zastanowienia, gdy się tak umie słabo władać bronią! Mógłbym cię był już zabić ze dwanaście razy w ciągu tych trzech minut. Sądzę że wiesz o tem?
— Powściągnij pan gminne swe żarty i zabij mnie, jeżeli zdołasz, odparł San-Rémo.
— Nic nie nagli, mamy czas przed sobą. Jest zimno, rozgrzać się trzeba, mówił z szyderczym uśmiechem, odbijając ciosy Grisolles.
Gniew począł owładać Andrzejem.
— Ach! myślał, gdybym mógł dać dobrą lekcję temu bezczelnemu błaznowi!
Podwoił ataki ze wściekłą gwałtownością, nie bacząc na chronienie siebie, a szukając jedynie punktu przez który szpada, prześlizgnąwszy się, dosięgnąć by mogła piersi przeciwnika. Udało mu się to prawie i rozpaczliwym ciosem drasnął go w ramię.
Grisolles rzucił się nagle jak szalony.
— Ha! ha! zawołał, chcesz mnie dosięgnąć. A więc koniec żartom. Baczność młodzieńcze! Staraj się pomnieć na przyszłość, jak wypada zachować się w podobnej sprawie. Cios mój niechaj ci posłuży za naukę!
I z zaciśniętemi zębami, namarszczonemi brwiami, odbił natarcie z tak gwałtowną siłą, że odrzuciwszy na dziesięć kroków broń Andrzeja San-Rémo, ostrze swej szpady zatopił mu w piersiach.
Stal, przebiwszy na wskroś prawą, stronę płuc, wyszła drugą stroną pod ramieniem.
— Herminio! umieram dla ciebie, wyszepnął cicho San-Rémo. Zachwiał się z rozłożonemi rękoma i byłby upadł na ziemię pokrytą śniegiem, gdyby wicehrabia wraz z Jerzym nie podbiegli aby go podtrzymać.
Grisolles, salutując zakrwawioną szpadą jak gdyby w sali fechtunku po ukończonej lekcji, zawołał:
— Wzywam panów na świadków, że wszystko odbyło się według zastrzeżonych prawideł.
Nikt mu nie odpowiedział. Wtedy, zawróciwszy się do swoich sekundantów, dodał:
— Odjeżdżajmy!
Włożył palto, wdział kapelusz i wszyscy trzej udali się spieszno ku oczekującemu na nich fiakrowi.
Pan de Croix-Dieu, siedząc w powozie Andrzeja, nie mógł dokładnie rozeznać, co się działo po za drzewami, otaczającemi miejsce spotkania. Widział jedynie przez ogołocone z liści gałęzie, jak upadł młodzieniec po długiej walce, a ów upadek, oznajmujący ciężką ranę, napełnił go trwogą. Potrzebował, aby San-Rémo żył, ponieważ z jego śmiercią wszystkie plany, tak osnute przezeń zuchwale, rozpadłyby się w ruinę. Grisolles zbliżał się ze świadkami. Baron zastąpił drogę eks-kapitanowi.
— I cóż? zapytał.
— Cóż, odrzekł rębacz, zapłaciłeś mi pan za cios, zadany szpadą. A więc go zadałem. Nic ci nie winienem... Bądź zdrów!
— Ależ było postanowione, zawołał Croix-Dieu, że będziesz szczędził tego młodego człowieka. Dotrzymałżeś słowa?
— Tak, do milion djabłów, dotrzymałem i bardzo skrupulatnie, bośmy się bawili przez dziesięć minut, podczas gdym go mógł zabić w paru sekundach.
— Dla czego upadł?
— Dla tego, że mimo mojej powściągliwości rzucił się na mnie jak szaleniec.
— Zatem, jest niebezpiecznie ranionym? śmiertelnie być może?
— Nic niewiem. To mnie, nie obchodzi. Czyż od nas zależą te rzeczy?
— Kapitanie! oszukałeś mnie nikczemnie! wołał Croix-Dieu!
Grisolles uderzył nogą o ziemię, stojąc w groźnej postawie.
— Do pioruna, odrzekł, nie przyprowadzaj mnie do wściekłości! Czy znowu szukasz ze mną zaczepki, lecz już na swój własny rachunek? W takim razie gotów jestem ci służyć. Przyślij mi sekundantów, oto mój adres. A teraz zostaw mnie w spokoju!
I w towarzystwie dwóch swoich godnych przyjaciół wsiadł do fiakra.
Baron nie zważając na obecność wicehrabiego z którym zetknąć się nie chciał, pobiegł na miejsce spotkania. Ujrzał tam leżącego Andrzeja bez przytomności, bladego, z zamkniętemi oczyma, krew broczyła mu się ustami, przy każdem odetchnięciu, a chirurg mówił do pana de Grandlieu, klęczącego na śniegu i podtrzymującego to bezwładne ciało:
— Zdaje się, panie wicehrabio, iż ten biedny młodzieniec jest już dla nas na zawsze straconym!
— Zabity, dla mnie, jęknął pan de Grandlieu. Ach! to straszne! straszne, to okropne!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.