Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom II/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Filip de Croix-Dieu zajmował przy ulicy Saint-Lazare przyzwoite mieszkanie w antresoli, zbytkownie umeblowane. Jego salon mógł uchodzić za amatorską galerję obrazów, ściany albowiem niknęły pod płótnami wyborowego pędzla, tak dawnych mistrzów, jako i współczesnych artystów.
W urządzeniu jego sypialni, dostrzedz się dawała wielka surowość obyczajów. Meble, obicia, obrazy, wszystko to tchnęło niezmierną powagą.
Obszerna garderoba, przyległa do tegoż pokoju, przedstawiała przeciwnie widok jak gdyby toaletowego gabinetu jakiej podstarzałej zalotnicy. W owym pokoju, jak gdyby w aktorskiej garderobie, znajdowały się ustawione rzędami w porządku flaszki, słoiki, pudełka, pomady, perfumy, farby i pudry, mające służyć do zwalczenia spustoszeń, jakie czas we wdziękach poczynił.
Croix-Dieu, nie jeżdżąc nigdy we „dwójkę“ miał pomimo tego trzy konie w stajni i w remizie trzy powozy.
Rzadko kiedy obiadował u siebie, lecz śniadanie jadał codziennie, mając ku temu wykwalifikowaną kucharkę. Służba jego składała się ze stangreta anglika James’a, lokaja i parobka.
Zegar wydzwonił jedenastą godzinę. Lokaj otworzył drzwi salonu, oznajmując:
— Pan Jerzy Tréjan.
— Witaj kochany przyjacielu! zawołał baron, zbliżając się z wyciągniętą ręką ku artyście. Lecz, dodał, spojrzawszy na niego, co znaczy ta zmiana? Wyglądasz jak gość z tamtego świata. Czy jesteś chorym?
— Nie! odrzekł Jerzy.
— Spotkało cię coś nadzwyczajnego?
— Tak, w rzeczy samej.
— Szczęście, czy nieszczęście?
— Sam nie wiem.
— Jeżeli to tajemnica, nie nalegam o jej wyjawienie.
— Tajemnica? powtórzył Tréjan, nie mogę, nie powinienem jej mieć przed tobą. Widzisz mnie upojonego radością, a zarazem zrozpaczonego bez granic!
— Chodzi więc o Fanny Lambert? Widziałeś ją?
— Spędziłem u niej cały wieczór przedwczoraj. A! jest to anioł!
— Doprawdy?
— Ale ów anioł jest zaślubionym niestety!
— Wiedziałem o tem.
— A ukrywałeś przedemną?
— Musiałem milczeć, przyrzekłem.
— Pojmuję. Fanny mi opowiedziała całe swe życie.
— Życie bez skazy, życie najczystsze, nieprawdaż?
— Tak, zupełnie jak mi przedstawiłeś. Spostrzegłszy w jej buduarze portret księcia, a niewiedząc z jakich powodów on się tam znajduje, uniesiony zazdrością, wyjść chciąłem. Fanny mnie zatrzymała. Natenczas pomimowolnie wyznanie miłości wybiegło z ust moich.
— Ach! do czarta! tego się właśnie obawiałem! Źle przyjęto owo wyznanie, jestem pewny!
— Przeciwnie. Fanny kocha mnie tyle, ile ja ją kocham.
— Powiedziała ci to? zawołał baron z doskonale udanem zdumieniem. Skoro tak, jesteś najszczęśliwszym z ludzi.
— Nie, mów raczej najnieszczęśliwszym!
— Dla czego?
— Ponieważ Fanny mi wyznała, że uważa naszą miłość jako nieszczęście dla nas obojga, że nigdy moją nie będzie, że nie chce widzieć mnie więcej i że ucieknie na krańce świata, gdyby tego było trzeba.
— Ha! uprzedziłem cię o tem.
— Wreszcie, wzruszona memi prośbami, postanowiła rozważyć to wszystko i pozwoliła mi być u siebie nazajutrz.
— Czego więcej żądasz? rzecz idzie dobrze.
— Ależ jak najgorzej! Nazajutrz, było to wczoraj, dwa razy jeździłem na ulicę Le Sueur i po dwa razy znalazłem drzwi przed sobą zamknięte. „Pani wyszła, nie ma jej w domu“ powiedziano mi.
— Być może wyszła w rzeczy samej?
— Nie wiedziałem, że to był rozkaz umyślnie przez nią wydany i oczekiwałem co chwila wiadomości że opuściła Paryż. Osądź o mojej rozpaczy? Jeśli wyjedzie gdzieś w kraj daleki, jak mi to zagroziła, nie mam pieniędzy by jechać za nią, a kocham ją do szaleństwa! Czuję iż nie widując jej, umrę! Ocal mnie przez litość, baronie!
— Lecz w jaki sposób?
— Masz na nią wpływ wielki. Poprzyj mą sprawę. Nakłoń ją, aby nie wyjeżdżała.
— Rzecz bardzo trudna, wyszepnął Croix-Dieu. Fanny jest kobietą niewzruszonej cnoty! Miłość, jaką uczuwa dla ciebie, przestrasza ją. Chce się ratować ucieczką przed niebezpieczeństwem. Obawia się ciebie i siebie samej.
— A! to jej własne wyrazy, odparł z cicha Tréjan. Możnaby sądzić, że je podsłuchałeś, baronie.
— Znam ją dobrze! Biedna kobieta! Ach! ten książę, ten książę, jak ona słusznie go nienawidzi! Obsypał ją bogactwem, to prawda, lecz jakaż zapora! Nie ma dla niej radości, dopóki on żyje, a na nieszczęście jest jeszcze dość młodym.
— A! gdybym go zabił? wyszepnął Jerzy z wzburzeniem.
— Zły sposób. Nie mógłbyś zaślubić pozostałej wdowy.
— Co czynić więc?
— Powiedz mi szczerze, zapytał Croix-Dieu, czy rzeczywiście czujesz, iż nie mógłbyś żyć, nie widując Fanny?
— Gdybym posiadał pewność niezaprzeczoną, że więcej już jej nie zobaczę, dziś, zaraz ztąd wyszedłszy rozsadziłbym sobie czaszkę wystrzałem, daję ci na to słowo honoru!
— Skoro tak, trzeba bronić twej sprawy i wygrać ją dla ciebie. Będę próbował i mam nadzieję, że mi się to uda, lecz przyrzecz mi w zamian, że będziesz mądrze postępował. Musisz mi dać słowo, iż jeżeli zdołam wyjednać, by Fanny pozostała w Paryżu, pozwoliła się tobie z sobą widywać, nie będziesz jej nigdy mówił o miłości!
— Będę milczał, przyrzekam, mimo, że to będzie dla mnie okrutnem!
— Pojadę więc dziś jeszcze do niej.
— Baronie, będę ci winien więcej niż życie! Skoro nadejdzie sposobność okazania wdzięczności, przekonasz się, że wdzięcznym być umiem.
— Możesz mi tego dowieść natychmiast, ponieważ chcę prosić ciebie o małą przysługę, odparł Croix-Dieu.
— Jakże jestem szczęśliwy! O cóż idzie?
— Wszak znasz jednego z moich przyjaciół, markiza de San-Rémo?
— Znam. Nie żyjemy z sobą wprawdzie w ścisłych stosunkach, lecz spotykaliśmy się nieraz w kółkach półświatka, witając nawzajem. Jest to chłopiec nader sympatyczny. Z całą przyjemnością załatwię ci dla niego, co mi polecić raczysz, baronie.
— San-Rémo jest zapalonym myśliwym, prawdziwy typ Nemroda. Proponuję mu obecnie nabycie pewnej ziemskiej posiadłości w Touvaine w pobliżu wielkich lasów twojego kuzyna, wicehrabiego de Grandlieu, który nigdy nie poluje.
— Poczynam rozumieć, odparł śmiejąc się Jerzy. Młody markiz chciałby otrzymać od mego kuzyna prawo polowania na jego ziemiach?
— To właśnie, a skoro otrzyma to zezwolenie, natychmiast przystąpi do nabycia własności, o jakiej ci mówiłem.
— Jest sposób pokonania trudności, odparł Jerzy.
— Jakiż to sposób? zapytał Croix-Dieu.
— Mój kuzyn, pragnąc posiadać portret swej młodej żony, zaszczycił mnie zamówieniem tej pracy. Przyprowadzi wicehrabinę do mej pracowni, gdzie lada dzień rozpoczną się posiedzenia. Usunę dla markiza San-Rémo zakaz surowy, jaki podczas wymienionych posiedzeń ma niedozwalać wchodzić nikomu. Jakiś zręcznie naprzód obmyślany powód, da mu możność przestąpienia progu mej pracowni, a wtedy natychmiast go przedstawię panu de Grandlieu, co w podobnych warunkach nie będzie przekroczeniem form towarzyskich. Po przedstawieniu niechaj markiz stara się zjednać dla siebie mego kuzyna i niech go prosi o udzielenie sobie praw na polowanie. Jakże ci się wydaje ten mój plan, baronie?
— Wyborny! odrzekł Croix-Dieu, w ten sposób istotna rzecz ułoży się daleko lepiej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.