Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom II/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Grałam „Fiorellę w Rozbójnikach“ po raz ostatni, opowiadała dalej. W następnych dwóch sztukach nie występowałam wcale. Dyrekcja zadowolona z mej gorliwej pracy, udzieliła mi urlop jedenastodniowy.
Z uwagi na panujące podczas tej zimy bardzo silne mrozy, dla ochronienia głosu od przeziębienia, kazałam sobie urządzić na saniach rodzaj karety, składającej się z zamkniętego pudła. Do tego ekwipażu zakładano dużego czarnego konia, szybko chodzącego w zaprzęgu.
Wyszedłszy z teatru pewnego wieczora o dwunastej, dostrzegłam w pobliżu bramy oczekujący na mnie mój powóz, z moim koniem i stangretem. Wsiadłam, a zatrzasnąwszy drzwiczki z pośpiechem, otuliłam się w futro. Woźnica ruszył z miejsca i sanie pomknęły szybko po stwardniałym śniegu. Zdawało mi się w chwili wyruszenia, że mój koń biegł szybciej, niż zwykle, co wyznam nie martwiło mnie wcale, pragnęłam bowiem znaleść się jak najprędzej w swoim zakątku. Pomimo jednak tego przyspieszonego biegu, kilkanaście, minut upłynęło, a powóz mój nie zatrzymywał się wcale.
Gęsta lodowa powłoka, wytworzona przez zimno na szybach karety, nie dzwoliła mi nic widzieć na zewnątrz, ani rozróżnić gdzie się znajdowałam. Spuściwszy jedno z okien, wyjrzałam, ale na ciemnej i pustej drodze po jakiej mknęły sanie nic dojrzeć nie mogłam. Hałas, wywołany spuszczeniem okna w powozie zdawał się jakoby dodawać rączości koniowi. Woźnica pędził tak szybko, iż ów bieg oddech mi w piersiach tamował. Zkąd mój koń mógł nabrać tyle energji? Co się to znaczy? Miałżeby się rozbiegać? zapytywałam siebie z obawą.
Zawołałam na stangreta drżącym z trwogi głosem. Nie odpowiedział. Kazałam mu przystanąć. Nie usłuchał mnie. I otóż myśl, że wpadłam w zasadzkę, zabłysła mi w umyśle. Dla upewnienia się w tym względzie próbowałam otworzyć drzwiczki od karety. Oparły się, mimo moich wysileń, powstrzymywane widocznie jakimś ukrytym mechanizmem. Czekałam, zrozumiawszy wszystko! Był to obcy powóz i obcy koń, który mnie wiózł lecz powóz i koń zupełnie podobne do moich, tak z kształtu jak uprzęży. Nawet woźnica był podobnym do mego służącego, miał takież długie wąsy i czapkę futrzaną, wsuniętą na uszy.
Zasadzka nie ulegała zaprzeczeniu. Kto jej sprawcą? Powątpiewanie tu nie istniało wcale. Zdawało mi się, że widzę przed sobą nazwisko księcia Aleosco, iskrzące w ciemnościach nocy. Wstrzymywał się on widocznie przez czas jakiś od jawnego okazywania mi swych względów i sam nawet być może rozsiał wiadomość o swojem wyjeździe, aby uśpiwszy mą baczność, działać.
Cóż o mnie sądzisz, mój przyjacielu? Zdenerwowana i pełna obawy na początku grożącego mi niebezpieczeństwa, w miarę zwiększania się tegoż odzyskałam dzielność i siłę. Oburzenie wzrastało, ale nie obawiałam się wcale. Wsunąwszy rękę do kieszeni, poczułam w niej ukryty mój mały sztylet.
Koń mknął wciąż szybko, wyjechaliśmy po za obręb miasta, zostawiwszy za sobą ostatnie domy przedmieścia. Sanie mknęły po śniegiem usłanej drodze, całkiem mi nie znanej. Po obu stronach tej drogi wysokie drzewa, pokryte szronem, podobne były do widm olbrzymich, wyciągających ramiona pośród ciemności z pod swoich białych całunów.
Szalona ta jazda tak długo trwała, iż o ile sądzić mogłam, ujechaliśmy najmniej mil kilkanaście. Zostawiłam szybę otwartą. Lodowaty wicher wpadał w głąb powozu. Zęby mi szczękały, nie ze strachu jednak, ale z zimna. Nagle, zwolnił się bieg konia. Woźnica wydał odgłos jakiegoś hasła. Posłyszałam skrzypienie zawias jakoby otwierającej się bramy. Sanie zmieniły kierunek i zjechawszy na bok z owej twardej drogi, zagłębiały się do połowy w miękkim śniegu.
Zdawało mi się, że wjechaliśmy w jakąś aleję, wiodącą do zamku, lub jakiegoś ustronnego domu i nie omyliłam się w mojem przypuszczeniu.
Wyjrzawszy oknem powozu dostrzegłam w niewielkiej odległości jakąś ciemną masę ze świetlanemi punktami. Koń szybciej biedź zaczął i po kilku minutach zatrzymał się przed peronem, z którego kamienne schody prowadziły po podwójnych drzwi oszklonych, dających wejście do sieni, oświetlonej kandelabrami o mnóstwie świec zapalonych.
Drzwi karety przy wejściu do owego zamku otwarły się same, niewątpliwie za pomocą mechanizmu ukrytego pod siedzeniem stangreta, a przezeń w ruch wprowadzonego.
Wysiadłam.
Będąc młodem dziewczęciem i zamieszkując z ukochanym mym ojcem na przedmieściu Montmartre, czytywałam wiele romansów otrzymywanych z czytelni przy placu Breda. W wielkiej liczbie powieści tak nowych, jak starych, napotykałam kobiety i młode dziewczęta zawikłane w podobnych jak była obecna moja sytuacja i dozwoliłam się bezwiednie ogarnąć melodramatycznemu zainteresowaniu tą przygodą bardzo zwykłą niegdyś w dawnych dobrych czasach, lecz nader rzadko zdarzającą się w naszej epoce realnego życia.
I nastąpiła we mnie owa szczególna przemiana, iż bez najmniejszego przestrachu, ciekawość budziła się we mnie i pragnęłam tak żywo poznać „dalszy ciąg“ mego porwania jak niegdyś gdy z bijącem sercem przewracałam karty pochłanianego romansu, zapytując siebie: „Wielki Boże! cóż się stanie z tą biedną kobietą?“
Obecnie jednak zachodził ów ważny szczegół, że ową, „biedną kobietą“ ja byłam.
Zaledwie wysiadłam, gdy jakaś kobieta w podeszłym wieku, z pozoru wyglądająca na służącą, ukazała się we drzwiach pałacu, a złożywszy mi niski pokłon, pochylona prawie do ziemi, chciała całować me ręce, czego nie dozwoliłam jej uczynić. Z oznakami najgłębszego szacunku wprowadziła mnie do pałacowej sieni. Przystanąwszy tu zwróciłam się do mej przewodniczki zapytując:
Moja kobieto, powiedz mi gdzie jestem?
Służąca coś mi opowiadać zaczęła w swem rodowitem narzeczu, czego nierozumiałam wcale, ona zarówno nie znała francuskiego języka. W takich warunkach rozmowa pomiędzy nami stała się niemożebną.
Dała mi znak, ażeby pójść za nią, co uczyniłam bez wahania. Weszła wraz ze mną na obszerne schody, pokryte perskim kobiercem, a oświetlone wielką latarnią zawieszoną u sufitu. Przebiegłyśmy razem galerję, pełną obrazów i myśliwskich trofei, aż wreszcie zaprowadziła mnie do apartamentu którego bogactwo i zbytek w zdumienie mnie wprawiły.
Nie będę ci opisywała szczegółowo owych cudów, zbieranych widocznie całemi wiekami, w salonach i sypialni, niezmiernych rozmiarów. Widziałeś, kochany artysto, bezwątpienia owe nieporównanej piękności obicia, meble, jakie się znajdują w muzeum w Cluny. Posadzka w sypialni, zamiast kobierca, była okrytą futrami z lisów błękitnych, których wartość wynosiła więcej nad sto tysięcy talarów. Z tego jednego szczegółu, możesz łatwo sądzić o reszcie.
Pozapalane świece w wielkiej liczbie, jak gdyby na jaką uroczystość, oświetlały wspomnione pokoje. Niesłychanie wielkie ogniska płonęły na czterech olbrzymich kominkach, rzucając żywe światło i ciepło. Wschodnie kadzidła, umieszczone w srebrnych przeźroczystych szkatułkach, rozsiewały rozkoszną woń do koła.
Stolik z jednen nakryciem, zastawiony był srebrnemi i kryształowemi naczyniami dziwnego starożytnego kształtu, oraz zimnemi i gorącemi potrawami, tudzież flakonami wina czerwonego, żółtego i złotawej barwy.
Ów widok nieznany do tego stopnia oddziałał na moją wyobraźnię, iż zapomniałam, że w owej chwili należało mi się zająć czem innem.
Służąca zaczęła znowu w swej niezrozumiałej dla umie mowie coś opowiadać mi szybko i długo. Gestem nakazałam jej milczenie. Uciekła się do mimiki, dając mi znak, abym usiadła przy stole, gdzie usługiwać mi będzie.
Co wieczór, wróciwszy do siebie z teatru, jadłam lekką wieczerzę. Jest to zwykłym zwyczajem śpiewaków i aktorów, zmuszonych wcześnie obiadować a ztąd bez wielkiego apetytu. Po tak wczesnym posiłku, umierałam prawie z głodu i pragnienia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.