Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Tréjan uśmiechnął się na tę odpowiedź przybyłego.
— Wciąż jedno? powtórzył. Ależ baronie, jest mnóstwo zmian w tej twojej pozornej jednostajności.
— Wierzaj mi, począł pan de Croix-Dieu, my ludzie bezczynni z pozoru, jesteśmy rzeczywiście zatrudnionymi od nocy do rana. Paryż, pochwyciwszy nas w koła swoich błahostek, nie wypuszcza z nich, nawet dla uściśnienia ręki najlepszym przyjaciołom. Jesteśmy prawdziwymi niewolnikami.
— Niewolnikami zabaw, przyjemności.
— Bądź co bądź, zawsze to okowy.
— Lekkie do dźwigania.
— Często krepujące. Co jednak począć? ulegam im z wyrozumiałością filozofa. A ty, kochany artysto cóż się z tobą dzieje. Jesteś zadowolonym?
— Ale gdzież znowu, bynajmniej!
— Czemu?
— Ponieważ wszystko źle idzie.
— Praca?
— Nuży mnie, i do żadnego celu nie prowadzi.
— Pieniądze?
— Brak mi ich.
— Długi?
— Uciskają. Otóż widzisz przed sobą człowieka, kompletnie zniechęconego do życia.
— Zniechęconego? w tym wieku, z twoim talentem? Ależ w tem co mówisz nie ma najmniejszego sensu!
— Ach! drogi przyjacielu, zawołał Tréjan, na miłość Boga nie mów mi o moim talencie! Gdybym go miał nawet, rezultaty, jakie mi on daje, są tak nędznemi, iż lepiej abym go wcale nie posiadał. Jeżeli chcesz poznać stanowisko, jakie zajmuję w świecie sztuki, posłuchaj jak piękną propozycję czynił mi pewien handlarz obrazów, który ztąd odszedł przed chwilą.
Tu Jerzy opowiedział szczegółowo rozmowę, mianą z Vibertem.
— Masz słuszność, do czarta! zawołał baron, wysłuchawszy opowiadania! Podobnie upokarzające propozycje są nie do przyjęcia. Ów człowiek i jemu podobni, pragną korzystać nikczemnie z ciężkiego położenia w jakiem się znajdujesz. Gdybyś posiadał majątek i był niezależnym, przemawialiby inaczej, zupełnie. Wyczekiwaliby u ciebie, w przedpokoju, pokorni, służalczo cierpliwi. Błagali by cię, obsypując złotem o parę płócien twego pędzla, pełnego wdzięku, jakie publiczność oceniła już według wartości.
Jerzy przyjął w milczeniu to tak pochlebne zdanie swojego gościa.
— Bardzo to być może, odrzekł po chwili, nieszczęściem jednak nie jestem w stanie zmienić położenia. Ono to panuje nademną, przygniata mnie i uciska. Jestem ubogim i nie przestanę nim być nawet przy największej pracy. A gdyby spadł mi z nieba jakiś niespodziewany majątek, mówię ci szczerze, baronie, iż nie pracowałbym wcale. Nie jestem stworzony do walki z życiem. Nie posiadam ambicji, pogardzam chwałą, pragnę jedynie spoczynku.
— Pod wyrazem spoczynek, rozumiesz życie zabaw i rozkoszy? nieprawdaż.
— Nie zaprzeczam, jest to jedynem mojem marzeniem!
— Potrzeba by ci było, ot tak, do ośmdziesięciu tysięcy liwrów renty, małego pałacyku, rozkosznego gniazdka wysłanego jedwabiem, napełnionego przedmiotami sztuki. Obok tego, koni pełnej krwi, powozów z dobrej fabryki, pierwszorzędnego paryzkiego krawca i modnych buduarów.
— O! tak, tak! wyszepnął Jerzy z głębokiem westchnieniem, potrzeba mi tego wszystkiego, lecz powiedziałem, jest to marzenie!
— Które urzeczywistnić się może.
— W jaki sposób? Jakim cudem? Zkąd by miało spaść na mnie jakie dziedzictwo, nie posiadam krewnych, ani rodziny.
— Można zostać bogatym za pomocą małżeństwa tak dobrze, jak zapomocą sukcesji.
— Ja? miałbym się ożenić? zawołał Tréjan.
— Nie podoba ci się ów projekt?
— Nie wiem. Nie pomyślałem nad tem jeszcze. Zresztą, to o czem mówisz, baronie, jest tylko wytworem twojej fantazji. Czyżby bogata kobieta zaślubić mnie chciała?
— Dla czego nie?
— Z bardzo prostych powodów w danym razie.
— Z jakich?
— Nic nie posiadam.
— Nie masz majątku, to prawda, lecz w zamian, inne ważne zalety.
— Jakie, ciekawym?
— Najprzód, mój Jerzy, jesteś bardzo pięknym.
— Och! baronie, chciejże oszczędzić mą skromność i nie obsypuj mnie pochwałami, przerwał śmiejąc się artysta.
— Bardzo pięknym, powtarzam, mówił pan de Croix-Dieu, a co więcej, jesteś wysoce dystyngowanym. Posiadasz nauki, wyższe wychowanie, jesteś dżentlemenem od stóp do głowy. Nosisz świetne nazwisko. Hrabia de Tréjan!
— To ostatnie, baronie, jest dla mnie bez wartości. Porzuciłem mój tytuł, zrozumiawszy, że wszelkie arystokratyczne pretensje byłyby śmiesznością obok ubogiej kapoty, jaką się przyodziewam. Dla wszystkich jestem obecnie Jerzym Tréjan’em, niczem innem, wszak, wiesz o tem dobrze.
— Jerzym Trejan’em, którego pradziadowie brali udział w wojnach krzyżowych. Wierz mi, mój drogi, to ma zarówno swoją cenę. Korona o dziewięciu perłach gdy jest historyczną, staje się dla rybek łakomą przynętą w rękach zręcznego łowcy posagów.
— Upewniam cię, że niepotrafiłbym użyć podobnej przynęty. Nie zręcznym byłby w mym ręku ów połów.
— Co do ciebie, być może. Ja jednak potrafiłbym kierować tą wędką.
— Jak to, baronie?
— Upoważniasz mnie do swatania ciebie?
— Na serjo pytasz o to?
— Zupełnie na serjo, słowo honoru!
— A więc, dla czegóż by nie? Wynajdź mi partję stosowną, skoro tak dalece okazać mi pragniesz swą przyjaźń, a przyjmę z zamkniętemi oczyma wybraną przez ciebie kobietę. Uczynię ja hrabiną de Tréjan. Lecz pod pewnym warunkiem, ma się rozumieć.
— Pod jakim?
— Aby nie była starą, ni brzydką. Wszelka śmieszność przeraża mnie, bardziej po nad ubóstwo. Gotów jestem odstąpić moje nazwisko za pęk banknotów, zastrzegam jednak, aby niektóre warunki tej spekulacji nie były dla mnie zbyt uciążliwemi.
— Nie obawiaj się. Upewniam, że posag będzie znakomitym i ładną narzeczona.
— Gdybyś dokonał tego, baronie, uważałbym cię za najzręczniejszego z czarodziejów! rzekł, śmiejąc się Jerzy.
Pan de Croix-Dieu wstał z krzesła i spojrzał w: stronę pracowni, gdzie znajdowała się staluga z portretem kobiety, jaką artysta po odejściu Viberta zapomniał przysłonić.
— Ach! zawołał, otóż coś, czegom dotąd nie widział jeszcze. Zbliżywszy się ku staludze, przystanął. Fanny Lambert! zawołał, ależ to wspaniałe!
Jerzy drgnął nagle.
— Znasz Fanny Lambert? zapytał żywo.
— Znam ją doskonale. Jestem poufnym jej przyjacielem.
— Przyjacielem? poufnym jej przyjacielem, powtarzał z wąchaniem Tréjan. Jakto mam rozumieć, baronie?
— W sposób najprostszy i najzacniejszy w świecie. Zachowuję dla Fanny Lambert uczucie szczerej przyjaźni, ojcowskiej życzliwości, a jeśli chcesz, wysoki zarazem szacunek.
— Szacunek? baronie, za daleko się posuwasz.
— W czem takiem! Fanny Lambert jest najuczciwszą z kobiet, jakie znam.
— Jesteś zbyt pobłażliwym. Uczciwa kobieta mająca kochanków?
— Miała jednego.
— Jednego?
— Tak. I jeszcze nie zostało dowiedzionem ażeby książę Aleoscu był jej kochankiem. Mówią w tym względzie bardzo wiele rzeczy. Ale jak widzę ty nie znasz wcale historji tej czarującej kobiety?
— Nie znam, w rzeczy samej.
— I ty, ty Jerzy, człowiek wytworny, z tak podniosłym umysłem, postępujesz jak gminny prostak i rutynista! Rzucasz wyrok na tę kobietę i sądzisz ją z pozorów, a co więcej potępiasz ją. Ach to niegodnie!
— Przyznaję, żem może zawinił! Objaśnij mnie więc o tem, o czem nie wiem, baronie.
— Nie mam prawa do tego. Zaufanie Fanny odsłoniło mi niektóre szczegóły jej życia, mimo to, nie podobna mi jest bez jej upoważnienia uchylić zasłony, okrywającej jej przeszłość. Mogę cię jednak upewnić, a nawet zaprzysiądz, że jest kobietą godną szacunku i poważania.
Wymówiwszy z zapałem te słowa, które silne wrażenie sprawiły na Jerzym, baron de Croix-Dieu całą, uwagę zwrócił na znajdujący się portret przed sobą.
— Nie lubię mówić pochlebstw, rzekł, wiesz o tem, dobrze, mój kochany Jerzy; wyrażam jedynie to tylko, co czuję. A więc, nie mam wyrazów na uwielbienie tej twojej pracy! Jakie to piękne, tryskające życiem. Ależ to arcydzieło! Fanny Lambert pozowała więc u ciebie?
— Tak, przez dni kilka do portretu jaki wykończyłem przed trzema tygodniami, a który zapewne widziałeś u niej, baronie?
— Nie widziałem go wcale; odrzekł pan de Croix-Dieu! Fanny nic mnie o nim nie wspominała. Dlaczego ta tajemnica, a tem dziwniejsza, że nie jednokrotnie pytała mnie o ciebie.
— Ona, pytała o mnie? W jakich wyrazach? badał żywo Jerzy.
— W najbardziej sympatycznych. Chwaliła wielce talent, rzecz naturalna. Powiedz mi jednak, czy od chwili wykończenia tamtego portretu widziałeś Fanny?
— Widziałem.
— U niej?
— Nie! tu. Zwiedzała moją pracownię, dwa czy trzy razy.
— I podczas tych wizyt pozowała do tego drugiego studjum?
— Ona nie wie nawet wcale że to płótno istnieje, odparł śmiejąc się Jerzy. Malowałem z pamięci.
Pan de Croix-Dieu uśmiechnął się z widocznem zadowoleniem.
— Mój Jerzy, wyrzekł po chwili, należę, jak ci to powiedziałem do liczby najpoufalszych przyjaciół Fanny Lambert. Obok tego jestem bogatym. Przyznaję wyjątkową wartość tej twojej pracy, i byłbym szczęśliwym, gdybyś mi zechciał na własność odstąpić to studjum. Gotów jestem zgodzić się na cenę, jaką sam oznaczysz.
Tréjan zarumienił się pomimowolnie.
— Radbym zadość uczynić twemu życzeniu, o czem nie wątpisz sądzę, baronie, a przedmiot żądany przez ciebie wyjątkowo nie dozwala mi tego uczynić. Błagam cię, nie nalegaj! rzekł Jerzy. Zwiększasz mój żal, nie zmieniając postanowienia.
— Nie powiem już i słowa więcej o tem, odparł Croix-Dieu! Sądzisz, być może, iż byłoby niedelikatnością z mej strony, pozbawiać cię portretu pomienionej osoby, przybranej w kostjum nieco przeźroczysty, z nieświadomością oryginału. Gdyby to miało być powodem twojej odmowy, przyniosę ci własnoręczne upoważnienie Fanny Lambert. Skoro zażądam go od niej, jestem pewien że mi takowe udzieli.
— Baronie, baronie! wołał Tréjan z żywym niepokojem, nie czyń tego, proszę, zaklinam! Fanny Lambert nie wie o istnieniu tego obrazu. Miałaby prawo uważać go jako nadużycie zaufania z mej strony. Nie zdradzaj mej tajemnicy, jeżeli nie chcesz mi sprawić krwawiącej serce boleści!
— Uspokójże się, mój Jerzy, mówił Croix-Dieu; nie radbym ci sprawiać przykrości, lecz mówiąc otwarcie, nie rozumiem powodów takiej obrazy? Gdyby Fanny wiedziała o istnieniu tego drugiego pięknego portretu, zażądałaby go niezwłocznie dla siebie, nie chcąc zostawiać go w twym ręku i upewniam cię, iż miałaby zupełne prawo do tego.
— Tak, wyszepnął z cicha artysta. Nie rozogniaj więc rany. Gdyby Fanny Lambert zażądała tego portretu, nie śmiałbym go jej odmówić. I otóż czego się lękam, czego nie chcę!
— Ha! ha! zawołał śmiejąc się Croix-Dieu, jako samolub artysta, pragniesz zachować dla siebie ów czarujący obraz?
— Pragnę, o tak! bardziej nad wszystko na świecie!
— Zachowaj go więc, mój Jerzy. Jest to jedyną pociechą dla rozkochanego, gdy może wzdychać do portretu uwielbianej.
Tréjan zarumienił się powtórnie.
— Jakto? wyszepnął z widocznem zmięszaniem, miałżebyś sądzić, baronie?
— Zatrzymaj się, mój drogi, przerwał Croix-Dieu , nie sądzę, lecz jestem pewien. Jesteś zakochanym w Fanny Lambert, szalenie zakochanym, więcej niż sam wiesz o tem. Dla czego jednak to kryjesz! Miałżebyś przeczuwać to, iż nieszczęściem będzie dla ciebie ta miłość?
— Nieszczęściem... czemu? pytał Tréjan.
— Czemu? odpowiem ci jako przyjaciel z całą szczerością. Najprzód nie wiem, czy Fanny Lambert cię kocha, czy będzie kiedykolwiek kochała, mam jednak to przekonanie, uważaj dobrze, to niezbite, silne przekonanie, że nigdy twoją kochanką nie zostanie.
— Nawet gdyby mnie kochała?
— Będzie walczyła przeciw swojej i twojej miłości, a tego nie uczyni.
— Wyznam ci baronie, że to wygląda na paradoks.
— W czem?
— Gdyby nawet Fanny zasługiwała na szacunek jaki jej przyznajesz, nie zaprzeczysz iż miała kochanka.
— Powtarzam ci, iż nie zgadzamy się obadwaj w tym razie. Przyznawszy jednak słuszność twemu sądowi, ów błąd właśnie, umocniłby ją w jej uczciwem obecnie postępowaniu. Najskromniejsze dziewczę, najcnotliwsza z kobiet zamężnych ulegała by może pokusie, Fanny Lambert tego nie uczyni!
— Nie rozumiem cię, baronie.
— Nie rozumiesz, bo źle znasz Fanny a raczej nie znasz jej wcale. Zbieg dziwnych okoliczności uczynił z niej pozornie to, czem jest według twego zdania i według tych którzy ją sądzą być kobietą lekkich obyczajów, uchodzi za taką i wie o tem. Wie, co mówią o niej, lecz wie zarazem czego jest godną; słusznie, czyli nie słusznie, a według mnie najniesłuszniej, straciła szacunek świata, lecz zachowała swój w obec siebie. Ma ona tylko jedną myśl, jedno pragnienie, cel jeden, a tem jest rehabilitacja. Wie ona dobrze, że jeden błąd popełniony, uczyniłby ją tem, czem się być zdaje i tego błędu nie popełni. Choćby szaloną dla ciebie zapłonęła miłością, będzie walczyła przeciw temu uczuciu, umrze dlań być może, ale nie zejdzie z uczciwej drogi!
— Czegóż więc chce, do czego dąży? pytał Jerzy.
— Powiedziałem ci, pragnie rehabilitacji!
— W jaki sposób?
— Za pomocą legalnego małżeństwa.
— Ależ to szaleństwo! zawołał Tréjan.
— Nie rozumiałeś mnie przed chwilą, odrzekł Croix-Dieu, a teraz ja ciebie nie rozumiem.
— Baronie, mówmy na serjo. Któżby zaślubił Fanny Lambert?
— Kto? uczciwy człowiek, posiadający odwagę do wzniesienia się po nad głupie przesądy, posiadający siłę do nakazania szacunku, o którymby był przekonany, że jego żona nań zasługuje, o tyle inteligentny nakoniec, iż wiedziałby, że okupuje szczęście całego życia, poświęceniem egoistycznej miłości własnej! Taki człowiek znajdzie się, bądź pewnym mój Jerzy. Ja zobowiązuję się go odszukać.
— Jak to? chcesz dopomagać w małżeństwie Fanny Lambert? pytał artysta ze źle ukrytą obawą.
— Tak... chcę... i tego dokonam! Myśl uszczęśliwienia dwojga ludzi sprawi mi rozkosz niezrównaną.
— Dla czego sam jej nie zaślubisz, skoro ją tak wysoce cenisz? zapytał Jerzy.
— Dla mnóstwa przyczyn, a oto dwie główne. Fanny jest dla mnie życzliwą, jako dla przyjaciela, lecz nie zaślubiłaby człowieka, któregoby nie kochała. Zresztą, ja kocham inną. Ach! gdybym miał serce wolne i gdybym był młodszym o jakie lat dziesięć, nie jutro, nie za godzinę, ale natychmiast powiedziałbym tej kobiecie: „Chcesz przyjąć moje nazwisko?“ I baronowa de Croix-Dieu byłaby królową Paryża.
— Fanny jest bogatą, nieprawdaż, pytał Tréjan po chwili zadumy.
— Tak, posiada dwa miljony.
— Zkąd przyszła do tego majątku?
— Nie wolno mi jest na to ci odpowiedzieć, mogę jednak zapewnić, że jego źródło jest czystem i że przyszły mąż Fanny, będzie mógł bez zarumienienia wraz z nią go dzielić.
To mówiąc, pan de Croix-Dieu wziął kapelusz, laskę, i podał rękę Jerzemu.
— Odchodzisz już, baronie? pytał ostatni.
— Muszę, oczekują na mnie. Ale sprawiłbyś mi wielką przyjemność, gdybyś po jutrze o jedenastej zechciał przyjść do mnie na kawalerskie śniadanie.
— Przyjdę niezawodnie.
Pan de Croix-Dieu zwrócił się ku drzwiom lecz w chwili wyjścia przystanął jeszcze przed portretem Fanny.
— Powtarzam ci, rzekł, kochany przyjacielu, że to mistrzowskie arcydzieło. Ostrzegam jednak, nie poddawaj się nadto myślom o zachwycającym oryginale tego obrazu. Jest to rada serdecznego twego przyjaciela.
Możesz obawiać się wszystkiego, a żadnej nadziei. Ota bilans twojej miłości. Wyrzecz się jej lepiej w samym zawiązku, bo inaczej, może ci ona przynieść wiele bolesnych zawodów!
Po ostatniem uściśnieniu ręki, rozłączyli się obadwaj. Baron wyszedł z pracowni artysty a wsiadłszy do swego kabrjoletu, zawołał na stangreta:
— Na ulicę Le Sueur, co żywo!
Woźnica popuścił lejce dzielnemu kłusakowi angielskiemu, przemknął szybko przez bulwar Hausmanna, aleję Frydlancką i w pobliżu Łuku tryumfalnego zatrzymał się przed okratowaną bramą pałacyku, którego lekka, wysmukła architektura przypominała styl budowli z ośmnastego stulecia. Brama ta prowadząca na dziedziniec, obsadzony bezlistnemi w tej porze platanami, otwierała się właśnie w chwili, gdy powóz barona przed nią zajeżdżał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.