Trójlistek (Kraszewski, 1887a)/Tom II/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Trójlistek |
Wydawca | Edward Leo |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
W p. Piotrze, który zpoczątku dosyć był życzliwym Atanazemu i czuł dla niego wdzięczność za łatwy układ, co go ratował od ostatecznego upadku, — uczucie przyjazne dla brata wielce się zmieniło. Zazdrościł mu jego położenia w obywatelstwie, dobrej sławy, jakiej używał, — młodości, swobody, wszystkiego jednem słowem, co własną winą utracił.
W ostatnich czasach stosunki ich przesiąkły goryczą, tem większą, że p. Piotrowa z zapałem broniła swego ideału, a mąż jej znieść nie mógł tego, co nazywał jej głupotą.
Przy oddawaniu długu kilku słowami się z sobą ostro przemówili.
Pomimo to Atanazy, dawszy słowo, że zajedzie do Krakowa, choć powrót jego został przyśpieszony, i nie spodziewał się tu zastać panny Balbiny, — dotrzymał go.
Zmieszana trochę, przyjęła go Piotrowa, tłómacząc się, że Balbisi sprowadzić nie mogła, ale ją dziś, jutro obiecywała.
Powracający do domu Piotr, chociaż był w dobrym humorze, bo miał wygranę i dzień spędził w towarzystwie wesołem, któremu opowiadać mógł przygody swe bezkarnie, — zobaczywszy Atanazego, zachmurzył się...
Ten podobny tak do niego, ale młody, niezużyty z pogodnem czołem brat był dla niego nieznośnym. Domyślał się teraz i z żony też dobył łatwo, że naostatek raczył chcieć się zbliżyć do Balbisi.
Z szyderską uprzejmością począł go przyjmować, przez cały wieczór rozpytując o hofrata i z przekąsami występując przeciw obu.
— Powiadają, że pierwsze kotki za płotki, — odezwał się, na żonę niezważając, — a to dalibóg prawda... Nasz ojciec miał trzy żony, a po dwóch pierwszych potomstwo mu się nie powiodło, ja i hofrat nie zdaliśmy się na nic, szczególniej ja... bo co komu po mnie? Jestem księżym sługą — i tyle; hofrat zamiatać będzie kancelarye przez całe życie... jeżeli nie ręką, to językiem... nic go zresztą nie obchodzi. Tylko pan Atanazy w obywatelstwie godne zajmuje miejsce i starożytnej rodzinie wstydu nie czyni. Jak teraz jeszcze weźmie aptekarzównę i rumiankiem a miętą podleje swój grunt... co to na nim wyrosnąć może... Co my z hofratem przy nim... kto nas zna?
Atanazy się zarumienił z gniewu, ale długo nie odpowiadał; żona próżno do Piotra kilkakroć przychodziła szeptać na ucho i prosiła go na miłość Bożą, aby szyderstwom tym swoim położył koniec.
— Daj mi pokój, babo nieznośna, — zawołał, odpychając ją. — Cóż mi to niewolno pożartować? A to mi się podoba! Wiem, że dom więcej należy do asińdźki, niż do mnie, ale ja niczyich rozkazów nie nawykłem słuchać.
Atanazy, widząc go w tem usposobieniu, byłby się chętnie wyrzekł już wszelkich nadziei, pożegnał i wyjechał, ale Piotrowa, spodziewająca się przybycia Balbisi, zapowiadająca, jak się na awantaż zmieniła, zaklęła, aby, na Piotra niezważając, zaczekał.
— Mój panie Atanazy, rzekła, ściskając jego ręce, — zaklinam cię, proszę, nie zważaj na biednego Piotrusia. Ja jutro tak ułożę, iż on w domu nie będzie, i zostaniesz od niego wyswobodzony... Zresztą u niego dzień do dnia niepodobny. Jutro być może dla was najczulszym...
Nazajutrz w istocie nie zastał w domu brata Atanazy, a jakim sposobem żona się go pozbyć potrafiła, tego powiedzieć nie chciała. Na jego miejscu znalazł Balbisię, której nie widział oddawna, i zdumiał się nietylko piękności jej, ale zupełnie odmiennemu wyrazowi twarzy, jakiejś powadze, zamyśleniu, dojrzałości, która jej wdzięku i świeżości młodzieńczej nie odjęła. Z dziecka stała się kobietą. Milczące jej dawniej usta otwierały się i teraz z pewną nieśmiałością, ale słowa, które z nich wychodziły, były pełne myśli, dziwnie oryginalnych; niepopisując się, okazywała oczytaną, oświadomioną z ruchem i życiem świata...
Nieśmiała owa dzieweczka niemal upokorzyła p. Atanazego, mówiąc o rzeczach, któremi on lepiej od niej powinien był być obeznanym, a które dobrowolnie zaniedbał.
Zdziwionym był do tego stopnia, że, prawiąc jej komplement, zapytać się ośmielił, co ją do czytania zachęciło.
Uśmiechnęła się panna Balbina i, podnosząc oczy piękne, odparła zarumieniona:
— Winnam za to podziękować panu. Słuchałam go, mówiącego o tylu rzeczach, niezrozumiałych dla mnie, potem na wsi tyle w domu pana widziałam nieznanych mi książek, żem mu pozazdrościła... i wzięłam się do pracy. Winnam jej wiele chwil szczęśliwych... Prawda, że się z tego śmieją niektóre moje przyjaciołki, ale cóż mi to szkodzi!!
Atanazemu to pochlebiło, przysiadł się do niej, ożywiła się rozmowa. Atanazy popisywał się świetnie, i zdawało mu się, że olśnił i oczarował panienkę.
P. Piotrowa czyniła, co mogła, aby im nie przeszkadzać... Stała na straży i miała tę pociechę wielką, że wieczorem Atanazy, z pochwałami, nadzwyczaj wielkiemi, wyraziwszy się o pupili bratowej, dał do zrozumienia, że... gdyby mógł zyskać jej serce, nie wahałby się...
Ale chciał mieć czas dać się jej poznać i lepiej ocenić jej przymioty... i t. d. Piotrowa zgodziła się na wszystkie warunki, byle myśl, którą pieściła oddawna, przyszła do skutku. Obiecywała sobie po niej szczęście obojga. O Piotrze niebyło słychać dnia tego i przez dwa następne. Atanazy codzień przychodził na obiady do bratowej, znajdował pannę Balbinę, — zdumiewał się jej coraz więcej, zajmował nią, — i pochwałom niebyło końca...
Nareszcie jednak potrzeba było powracać do domu. — Atanazy tym razem nie chciał się oświadczać, znajdując to niewłaściwem... Obiecywał przybycie swe rychłe... Ostatniego dnia, więcej, niż kiedy, nią zajęty, wrócił do hotelu, cały w myślach, rozważając, jak to małżeństwo będzie uważanem, jak on je przedstawić ma, — aby się niem w opinii nie skompromitować.
Naprzód piękność panny dozwalała mu postawić miłość, jako pierwszą i jedyną pobudkę, — potem chciał pannie Sławkowskiej dać rodziców pochodzenia szlacheckiego... zubożałych... którzy się dorobili fortuny uczciwym trudem...
Nieszczęściem nie miał pod ręką Paprockiego, w którym spodziewał się wyszukać Sławkowskich i herb, do których należeli... choćby ortografia nazwiska była cokolwiek zmienioną.
Zajęty rozmyślaniem nad tem, ani się spostrzegł, jak drzwi się otworzyły, i bardzo zamaszyście z kapeluszem na bakier, czerwony, z wąsem do góry podkręconym, wszedł p. Piotr. — Niebardzo mu rad Atanazy wstał na powitanie...
— Słyszałem, że chcesz jutro jechać... — odezwał się schrypłym głosem, — przyszedłem więc pożegnać, bom tak był zajęty, że niemogłem cię bawić w czasie pobytu. Nie straciłem pono na tem nic, — uśmiechnął się złośliwie.
— Mnie ten nieznośny mój ksiądz, dyrektor sumienia, ― dodał, — zasadził do takiej roboty, że się od niej uwolnić nie mogłem... Mówiłem mu, że chcę was pożegnać, nie puszczał mnie aż dotąd... No — jakże, spodziewam się, że z Balbisią skończono? Ja mówiłem, pocieszając żonę moją, która desperowała, że wam jej narzucić nie potrafi, — iż wkońcu rozum mieć będziesz. Nieodrzuca się takiego posagu z ładną panną... niebędąc milionerem, a ty, mój kochany bracie mimo, że uchodzisz za doskonałego gospodarza — mimo, że żyjesz skromnie i z ładem, że cię wszyscy mają za wzorowego... postępowego... i t. d., i t. d., pono niekoniecznie jesteś szczęśliwy... Od czasu gdym miał szczęście po raz pierwszy zajrzeć ci w oczy, — wiele się rzeczy zmieniło dziwnie, jam się obmył i znowu wrócił pomiędzy ludzi, a ty, — synu bohatera... na którym wszyscy pokładali tak wielkie nadzieje, — ty, coś sam tak wysoko patrzał... kończysz na tem, że się żenisz z aptekarzówną...
Parsknął śmiechem Piotr.
— Jeszczem się nie ożenił przecie... — przerwał dotknięty do żywego Atanazy.
— Daj mi pokój, — ja wiem, co wiem, — przerwał Piotr, — skończysz na tem. W obywatelstwie też pono popularność twoja wiele ucierpiała. — My bo obaj mamy jedną naturę: gadać umiemy ślicznie, ale nas do roboty zaprządz nie potrafi nikt. No, co do mnie, niema dziwu, połamany jestem... ale ty, coś tak był pieszczony od losu, — coś miał wszystko przed sobą... taki koniec prozaiczny... niewypowiedzianie mi cię żal. Popsułeś sobie oczy nad książkami, — rozpocząłeś tak świetnie... taki rezultat... aptekarzówna!! dzieci!! los wszystkich śmiertelnych, którzy o wielkości nie marzą...
Siedział i słuchał Atanazy, blednąc z gniewu.
— Proszę cię, panie Piotrze, nie zmuszaj mnie przypomnieć sobie, żeś mi coś winien i że bardzo się źle wywdzięczasz.
— Za pozwoleniem, nic niewinienem ci, nic a nic, — odparł Piotr szydersko, — nie mam do wdzięczności pobudek. Owszem tyś mi winien jest za to, że ci całej mi wydartej schedy nie odebrałem, alem się ograniczył do tego, co ci z nosa spadło. — Ratowałeś nie mnie, ale sławę ojca... dla którego matka nie miłość wpoiła w serce moje, ale żal głęboki... Pan Bóg cię karze za dumę twoją... Sądziłeś się sto razy lepszym odemnie, dlatego że nie piłeś piołunówki... i miałeś surdut, lepiej zrobiony i czystszy od mojego...
Atanazy wstał, dobywając zegarek z kieszeni i chcąc się w jakikolwiek sposób pozbyć natręta, ale z Piotrem rady sobie dać było trudno. Przychodziło mu już na myśl pożegnać Piotrową... wyrzec się bodaj Balbiny i uciec do domu...
— Nie patrzże na cebulę, — zawołał Piotr, — ja nie wyjdę, póki nie zechcę. — Jutro nie będę ci zawadzał, gdy przyjdziesz do mojej żony, która trzyma dla ciebie Balbinę, — jutro, — dałem słowo, — nie pokażę się, — będziesz wolnym, — ale, żebym nie mógł ci się odpłacić, że mnie, jako zawadzającego ci pijaczynę, z własnego domu wyganiasz, — tego na sobie wymódz nie mogę. Będę się z tego spowiadał, ale nie daruję...
Atanazy rzucił się na krzesło, nieodpowiadając już, aby sporu nie przedłużać. Postanowił całą swą cierpliwość zużyć na to, aby znieść spokojnie szyderstwo i naigrawanie się Piotra, który, rozogniając się coraz więcej, nie myślał wychodzić.
— Tak to, tak, panie bratku, — dodał. — Zmieniają się czasy, ludzie i losy. Ja naprzykład, gdybym miał moc nad sobą i pozbył się nałogu piołunówki, ręczę ci, że z pomocą Bożą jeszczebym rolę odegrał w naszem poczciwem społeczeństwie, wcale świetną. Duchowieństwo mnie lubi i proteguje, mam wiarę głęboką, a choć słabości we mnie znają, któż ich nie ma? Ty zawsze im będziesz podejrzany, bo czytasz to, czego oni nie lubią, nie znają i obawiają się. Spadłeś już daleko niżej, niż stałeś, choć ci na wymowie niezbywa, a gdy ci się raz osunęła noga, choćbyś nawet wziął się do roboty dla jakiejś rehabilitacyi, odebrawszy posag Balbiny, — to nie pomoże...
— A propos, — dodał Piotr, — nowina ta może ci być niebardzo przyjemną, ale po bratersku muszę cię uprzedzić, że, gdyśmy byli w Poznańskiem u rodziny matki mojej, trafiło się nam na subhastę majątków przybyć w sam czas, by je ocalić. Mnie to postawiło w opinii bardzo wysoko, ale prawdą a Bogiem pieniądze dałem swoje w bardzo małej części, większą obiecałem i wyrobiłem, że pożyczyli opiekunowie Balbisi. Tych jakie półtorakroć sto tysięcy możesz uważać za stracone.
Piotr śmiać się począł.
— Jeśli się nie mylę, — dodał, — gospodarowano tam z kapitałami Balbisi tak pięknie, że się znaczniejszej ich części nie dopytasz. Zredukuje ci to posag znacznie, ale zawsze coś zostanie...
Nowym śmiechem wybuchnąwszy, Piotr, który ani myślał odchodzić, uderzył się po żołądku, poszedł do dzwonka i zadzwonił.
Wchodzącemu kelnerowi kazał sobie przynieść absynt i wodę.
— Przepraszam cię, — odezwał się do Atanazego, — znasz mnie, że ja się bez tego długo obejść nie mogę, a takem się zmęczył, że do domu nie doszedłbym, niepokrzepiwszy się.
— Sumienie mi każe, — dodał, siadając i szukając po kieszeniach cygara, które dobył nareszcie, kawałkiem papieru zawinięte, — że oprócz zawodu w kapitałach weźmiesz po żonie niektóre ciężary, dosyć nieprzyjemne. Balbisia ma ciocię, nawpół obłąkaną, którą poczciwe dziewcze pielęgnuje, jak siostra miłosierdzia. Nazywa się Wardobyska, jeżeli się nie mylę, osoba interesująca. Straciła męża, do którego była przywiązaną, przed dwudziestu kilku latami, gdy była młodą i piękną. Od tego czasu oczekuje zawsze powrotu jego, stroi się, śpiewa piosenki miłości, mówi ciągle o sercu i jest najdoskonalej śmieszną, równie jak biedną. Balbisia mówi, że się z nią rozstać nie może, choć najwłaściwiej byłoby oddać ją do szpitala. Jeżeli cię kocha twoja narzeczona, powinna zrobić tę ofiarę, bo z chodzącą wolno po domu Wardobyską, pomiarkuj, co poczniesz. To dopiero pierwszy punkt czarny. Powtóre krewnych ubogich Balbisi, o ile ja ich mogłem policzyć z pomocą żony mojej, tych, których trzeba wspomagać pieniędzmi, a którzy za to na swej opiekunce, a naturalnie i na tobie psy wieszać będą, jest osób około dziesiątka. Wszystko to ma prawo, obdarte i brudne, wchodzić do salonu, obraża się, gdy nie wpuszczą, w przedpokoju wyprawia hałasy, a ostatecznie żyje z Balbisi. Dziewczyna ma złote serce, może to być, ale w głowie pstro; zamiast się pozbyć tego tałałajstwa pielęgnuje i pieści...
Piotr byłby może znalazł jeszcze równie ciekawego coś do udzielenia bratu, ale, wypiwszy absyntu, uczuł się znużonym zamiast pokrzepienia, oczy mu się zamykały, wstał więc, włożył kapelusz na głowę i wyszedł, nucąc: „Do zo-ba-cze-nia.“
Czas jakiś po oddaleniu się jego Atanazy siedział w fotelu, osłupiały i przerażony. Zmniejszony posag, ciocia Wardobyska, dziesięcioro ubogich krewnych — stało przed nim i ćmiło piękny obrazek Balbísí.
Ale dlaczegóż mu poczciwa pani Piotrowa ani słowa o tem nie wspominała?
Atanazy mógł się zawsze jeszcze zawrócić, ale dać się strachem jakimś odpędzić Piotrowi nie chciał, aby mu pożądanego nie dać nad sobą zwycięztwa.
— Zobaczymy! — rzekł, kładnąc się do łóżka.
Chciał usnąć, nie mógł; głowę miał, pełną najdziwaczniejszych obrazów. Z miłosną piosnką na ustach chodziła po niej Wardobyska. Przewracał się z boku na bok, na żadnym niemogąc znaleźć spoczynku.
Z goryczą przebiegał myślą cały żywot swój, pierwotne nadzieje, szczęśliwe początki i to, do czego doszedł teraz, nieczując się winnym, bo nie zrobił żadnego fałszywego kroku, niezdawało mu się, aby nie spełniał obowiązków, by zgrzeszył egoizmem.
Pomimo starań, zabiegów, pracy szło mu coraz gorzej. To, co Piotr wyrzucał mu szydersko, w innej może mierze było prawdą. Jakaż na to była rada? nie widział żadnej.
Nie poczuwał się do tej winy, że znaczniejsza w istocie część życia spłynęła mu na czczem przelewaniu słów bez myśli, na rozprawianiu, gdy potrzeba było być czynnym, na marzeniach, gdy należało uczyć się rzeczywistości i naprzód rozpocząć pracę od samego siebie od tego, co było najbliższem i najpilniejszem. Życie mu spłynęło na tych podróżach po niemożliwych światach, a teraz czy nie było zapóźno?
Usnąwszy z temi troskami, przebudził się późno dosyć, i, nim się ubrał i przygotował do wyjścia na miasto, godzina, na którą się obiecał Piotrowej, nadeszła.
Z mniejszym daleko pośpiechem i w usposobieniu, nietak różowem, jak wczoraj, wszedł do salonu, w którym zastał bratową samą z zaczerwienionemi oczyma, jak ją codziennie nawykł był widywać.
Spojrzała na niego niespokojna.
— Mam to przeczucie, — rzekła nieśmiało, — że Piotr musiał pewnie być u pana Atanazego, a że on, biedaczysko, w złym humorze, boję się, żeby wam nie dokuczył; a takem go prosiła!
— Piotr w istocie był u mnie, — odparł Atanazy, — ale od wczoraj wieczorem nie widziałem go.
— A! wieczorem, —— podchwyciła, ręce łamiąc, żona, — wieczorem on zwykle najdokuczliwszy.
Atanazy zbył odpowiedź śmiechem dwuznacznym.
— Ponieważ już o tem mowa, — odezwał się po chwili, — w istocie Piotr mi naplótł niedorzeczności. Jestże w tem co prawdy, co o kapitałach panny Balbiny, pożyczonych do księztwa, wspominał?
Piotrowa się przeżegnała.
— Przecież,— rzekła z oburzeniem, — on własne nasze pieniądze w te same dał ręce... niemoże więc być, abyśmy je źle ulokowali. Radziliśmy się prawników.
— I ja też nie mam o nie obawy, — dodał Atanazy, — chociaż pieniężny interes jakikolwiek wolałbym mieć u nas w królestwie, w Galicyi bodaj, niż tam, gdzie wszyscy pożyczają, a nikt nie oddaje.
— Ja nic o tem mówić nie mogę, bo tego nie rozumiem, — odpowiedziała skromnie bratowa.
— Chciał mnie też nastraszyć familią panny Balbiny, — dokończył Atanazy, — ale w tem pewnie musiało być wiele przesady.
Ze spuszczoną głową milczała czas jakiś Piotrowa.
— Co do familii, — rzekła, — że ma ubogą, dosyć liczną i że ją wspomaga, tego przecie za złe jej wziąć niemożna. Serce ma dobre, zna swe obowiązki.
— A ciocia Wardobyska? — spytał Atanazy.
— Więc i o niej Piotr mówił! — wykrzyknęła oburzona gospodyni domu. — Niech mu Pan Bóg nie pamięta! Uwziął się, jak widzę, przeszkodzić mi w tem, czego ja sobie najmocniej życzę... Ciocia Wardobyska siedzi w swoim pokoju, biedaczka, nikt jej nie widzi oprócz Balbisi.
Spuściwszy głowę, Atanazy nie zadał już żadnego pytania więcej. Piotrowa poczęła śpiewać pochwały, swojej ukochanej pupilki, gdy ku godzinie obiadowej i ona nadeszła. Piotra się wcale na obiad niespodziewano, o czem zapewniła żona. Rozkaz podawania był już wydany, gdy drzwi się otworzyły, i wszedł Piotr.
Można było poznać po nim zaraz, że go coś nadzwyczaj przykrego spotkać musiało. Szedł, blady, pomieszany, bez zwykłej sobie buty, nieśmiały prawie, i, ledwie się skłoniwszy, wprost począł coś cicho szeptać żonie do ucha.
Ona i Atanazy, zdziwieni tem ukazaniem się Piotra w postaci, tak odmiennej, nie spostrzegli zrazu, że do salonu wprowadził ze sobą kogoś, zupełnie nieznajomego.
Figura ta tak dziwnie wydawała się we wspaniałem mieszkaniu państwa Piotrostwa; twarz jej i strój tak odbijały ostro od tego, co je otaczało, że nie można było pojąć, jak się tu znalazła i co robiła.
Człowiek był nędznie aż do łachmanów prawie odziany, z włosami na głowie najeżonemi, z chustą brudną obwiązaną szyją, z rękami czarnemi i zapracowanemi, w butach pokrzywionych i połatanych, mały, krępy, otyły, a raczej obrzękły, chociaż twarz brzydka i zmęczona nędzą i pijaństwem, które na niej pozostawiło ślady wyraziste, nosiła na sobie piętno znużenia, wygłodzenia i rozzuchwalonej jakiejś rozpaczy:
Niskie czoło, okryte wyrzutami czerwonemi, w części rozrzucone okrywały włosy, spadając aż na brwi rozrosłe, krzaczyste, najeżone, jak reszta zarostu. Broda i wąsy, dawniej golone, odrosłe, nawpół siwe, pół rude, okrywały tak policzki, iż mało co twarzy pozostawało widocznej. Ale to, co z niej wychodziło na jaw, mogło przerazić wyrazem dzikim, gorączkowym, namiętnym. Przez na pół otwarte usta z wargami ogromnemi, popękanemi i krwawemi, widać było resztę żółtych zębów.
Gość ten przerażający, wszedłszy szybko, jakgdyby gonił Piotra, nagle się zatrzymał wśród salki i, mnąc czapkę brudną w rękach, oglądał się ciekawie do koła.
Piotr, uprzedziwszy dopiero żonę, przypomniał, że nie przedstawił przyprowadzonego z sobą gościa, i szybko odezwał się, pokazując go:
— Przyjaciel mój, pan Trepkowski. Proszę się nie dziwować, że nie mógł się ubrać, jak należy... przeszedł nieszczęśliwe koleje, — powraca z dalekiej podróży.
To mówiąc, zwrócił się i przybliżył do osobliwszego gościa, który stał ciągle.. oglądał się i zdawał robić inwentarz tych przepychów... a gęba mu się wykrzywiała szydersko myślą jakąś.
— Jesteś zmęczony, głodny, — rzekł do niego półgłosem, — nim obiad podadzą, i będziesz się mógł pokrzepić, siadaj, nie rób ceremonii.
Uśmiechnął się Trepkowski.
— Nie myślę u was robić cerymonii, — rzekł śmiało, — alebym rad, żeby jeść dali, bom się wygłodził ostatniemi dniami (tu do kieszeni otwartej napół, rękę wpuścił i dobył kilka wyślizganych groszaków), — patrzaj, — co mi zostało... Wiedziałem ja, że wy przyjaciela nie opuścicie, który z wami złą dolę dzielił.
Przeszył Piotra oczyma... a ten mimo zwykłej śmiałości zająknął się i nic nie odpowiedział; ścisnęli się za ręce.
— Siadaj, rzekł Piotr, — z babami przecie konwersacyi nie będziesz prowadził.
Trepkowski rękoma otarł zaślinione usta i, niesiląc się na żadną rozmowę z gospodynią, która, blada i drżąca, mierzyła go oczyma, — usiadł na podsuniętem przez Piotra krzesełku.
Całej tej sceny świadek niemy, Atanazy, tryumfował, widząc, jak Piotr sam czuł upokorzenie swoje, bo nawet spojrzeć na niego nie śmiał.
Piotrowa, panna Balbina i on, niezwracając zbytniej uwagi na przybylca, szeptali pomiędzy sobą. Od czasu swojego zamążpójścia p. Piotrowa nieraz miała dosyć nieprzyjemne w swym domu odwiedziny różnych zagadkowych przyjaciół męża, takiego jednak obdartusa, nędzarza w łachmanach nie widziała jeszcze.
Jakże Piotr ten nisko upaść musiał, gdy z podobnymi ludźmi obcować i przyjaźnić się był zmuszony, — a — nawet ich z obawy jakiejś oszczędzać.
Że niekoniecznie sama serca dobroć i litość nakłaniała Piotra do tak grzecznego obchodzenia się z człowiekiem, którego ze służącymi posadzić było można, a nie wprowadzać do salonu, — było to jawnem, bo Piotr, o wszystkich
zapomniawszy, nim się tylko zajmował. Usiadł przy nim, pochylił mu się do ucha, szeptał coś tajemniczo, obaj się uśmiechali. Nie obawiał się nawet szyderstwa i tryumfu Atanazego, o którym zdawał się zapominać.
Przybyły gość przeciwnie zamiast okazać Piotrowi wdzięczność za jego dobroć nabierał buty, — odpowiadał na ucho przyjacielowi, ale półgłosem, — stukał nogami, bił rękami w kolana i żywo plótł coś, — przeciw czemu Piotr próżno protestować się zdawał.
Oznajmiono wreszcie, że dano do stołu, a gospodarz chciał kazać nakryć stolik osobny dla siebie i Trepkowskiego, przeciw czemu on zaprotestował, wstał, i trzeba go było za rękę powstrzymać i prowadzić. Widać było, że miał już wódkę w głowie, ale, gdy ją podano wedle zwyczaju przed obiadem, kazał sobie nalać kieliszek duży i, śmiejąc się, go powtórzył...
Piotr, niezajmując się resztą towarzystwa, posadził go w końcu stołu przy sobie i, bawiąc rozmową cichą i nic w usta niebiorąc, karmił go jaknajtroskliwiej.
Wypadek ten tak zmieszał szyki. tak pochłonął uwagę, — że wszyscy zapomnieli o tem, co mieli na sercu. — Atanazy próżno starał się zawiązać jakąś obojętną rozmowę, — nikt go nie słuchał, nikt mu nie odpowiadał. Piotrowa kazała przyśpieszyć podawanie potraw... aby zbyć się conajprędzej obiadu, natręta — i przykrego, bolesnego, upokarzającego widoku.
Gdy tu z jednej strony męczyli się wszyscy okrutnie, Piotr z Trepkowskim, wcale się nietroszcząc o nich, przedłużali tę torturę. Gospodarz nie jadł wprawdzie, ale pił za to i nalewał, nakładał pełne talerze, słowem pragnął widocznie okazać się gościnnym i serdecznym, za co Trepkowski wcale nie silił się na dowody wdzięczności. Obchodził się z Piotrem, jak z człowiekiem, którego miał w mocy swojej.
Jak długo trwał ten nieszczęsny obiad, nikt powiedzieć nie umiał. Piotrowa wstała, jak mogła, najprędzej, podała rękę Atanazemu i wyniosła się z nim do salonu; Piotr na końcu stołu pozostał w jadalni z przybyszem.
Nieszczęśliwej gospodyni łzy stały na oczach, szukała napróżno, czemby mogła bolesne zatrzeć wrażenie. Atanazy przez litość jej dopomagał; ale rozmowa cicha szła bezładnie, rwała się, a w długich między nią przestankach z sali jadalnej dochodziły głosy, które dowodziły, że Trepkowski i gospodarz nie wstali od stołu.
Posłano im tam czarną kawę i likwory, które pozostały i nie wróciły do gospodyni.
Atanazy widział, że tego dnia nic zrobić nie będzie mógł, i że okrucieństwem byłoby dłużej narzucać się gospodyni, wziął więc za kapelusz i pożegnał ją, obiecując jeszcze nazajutrz pozostać.
Miał z wesela kilka domów w Krakowie znanych i poszedł oddać im wizyty... Chciał wypić kielich ten do dna i przekonać się, jaką tu Piotr miał opinię i stanowisko w społeczeństwie, które niezawsze było pobłażającem.
Szczególna rzecz, Piotr, który się nie silił o pozyskanie łask, skutkiem stosunków swych z duchowieństwem i jawnie manifestującej się pobożności sądzony był litościwie i oceniany aż nadto pochlebnie.
— Jest to zapewne owieczka zbłąkana, — powiedział mu poważny bardzo mąż, — ale weszła na drogę straconą i trwa na niej, i potrzeba się tem cieszyć, a być pobłażającym.
Niedziwiło Atanazego, że w życiu, nader burzliwem, którego wypadki rzucały Piotrem, niekiedy go bardzo nisko pogrążając, znalazł się zmuszony obcować z odpadkami społeczeństwa; ale pan Trepkowski nie wydawał się istotą upadłą, nieznać było na nim, ażeby kiedy lepszego kosztował bytu... Tymczasem nad Piotrem, nieskończenie od niego wyższym, miał jakąś władzę i moc... Zkąd ona płynąć mogła?
Przedstawiało się to nadzwyczaj zagadkowo. Atanazy nie spodziewał się nawet, ażeby Piotr chciał mu to tłómaczyć.
Piotrowa, którą zrana zastał w domu, powracającą właśnie z kościoła z ogromną torbą książek i różańcem, przyjmując go, pośpieszyła męża uniewinniać... opowiadając, że ten wczorajszy człek był bardzo biedny, nieszczęśliwy, że dowodziło to najlepszego serca, iż mąż jej nim się opiekował... Biedna kobieta jąkała się, popłakiwała i zaręczała, że nie był to żaden zły człowiek, chociaż wyglądał na opoja, zbója i złoczyńcę...
Piotr już miał dla niego upatrzone miejsce i zapewne się nie miał pokazywać w Krakowie, gdzie, jako politycznie skompromitowany, nie był bezpiecznym, i t. d.
Atanazy słuchał, niewierząc, a rad, że Piotra w domu niebyło, korzystał z tego i poufną rozmowę zawiązał z Balbisią... Niewiele się jednak od niej dowiedział.
Gdy spytał o rozporządzenia majątkowe, o których wieści dochodziły, że mogły dla niej niepomyślne sprowadzić następstwa, panna Balbina odpowiedziała bardzo spokojnie:
— Bardzo panu dziękuję, że się łaskaw jesteś zajmować tem, co moją przyszłość obchodzi... ale ja mam po rodzicach tyle, że, choćbym straciła coś, nie będzie to dla mnie groźnem... Nie przywiązuję zbytniej do majątku ceny. Jest on raczej ciężarem, niż dobrodziejstwem. Jedyną jego dobrą stroną, iż dozwala być ludziom pomocą; nie wdaję się w to, co opiekunowie moi robią...
Uśmiechnęła się łagodnie.
— Każdego roku z tego, co mi wydzielają, zawsze coś pozostaje, choć staram się pozbyć grosza...
Atanazy przerwał jej, dodając bardzo pospolity frazes, — że to było niezmiernie łatwem.
— A! nie, — odparła Balbisia, — nauczyłam się tego od jednego świątobliwego kapłana, że pieniędzmi, nieopatrznie rzucanemi, wiele złego zrobić można. Mam to na pamięci. Są ludzie, którym pieniędzy dać się niegodzi, bo je na złe obracają.
Z przedłużonej o tym przedmiocie rozmowy przekonał się, że Balbisia miała rodzaj filozofii wyrobionej własną myślą i pracą, uczącej ją pogardy bogactw, a ceny istotnych życia skarbów, składanych w duszy.
Bardzo zręcznie Atanazy umiał potem przejść do rodziny, obowiązków, jakie ona wkładała na swych członków i t. p.
Balbisia i tu miała pojęcia idealne, rozciągające obowiązki względem familii aż do najdalszych jej ramifikacyi, ale siwowłosego patryarchę lub poważną matronę chciała mieć na czele tej gromadki, nad pojedyńczymi członkami dzierżących kontrolę... Dochodziła prawie aż do wspólności majątkowej.
Zkąd w głowie młodego dziewczęcia mogły się zrodzić myśli takie, nie pojmował Atanazy.
— Byłam zawsze samą, lubiłam czytać, żyłam odosobniona... trzeba mi przebaczyć moje bałamutne świata pojęcia... Przemawia za mną to, że nie ograniczałam się do marzeń, ale, com znajdowała dobrem, to — starałam się spełniać.
Atanazy nie mógł nie chwalić, — ale smutno się jakoś zrobiło... Tego rodzaju ideał mieć za żonę, z pojęciami, nadzwyczaj niepraktycznemi, o majątku, o wartości grosza, o granicy obowiązków — mogło być bardzo niebezpiecznem.
Milcząca ta istota odsłaniała mu się teraz, jako rzeczywiście, wyjątkowa a jemu właśnie potrzebna była taka, któraby ślepo się oddała i w niczem nie przeszkadzała, była posłuszną i bezmyślną. W oczach jego stała się śmieszną.
A więc majątek zagrożony, w części, co najmniej, unieruchomiony, rodzina uboga, głowa przewrócona, pogarda bogactw dziecinna, pochodzenie bardzo skromne... pozostawała piękność tylko, serce dobre i — to, co się z tych pierwiastków w nowem życiu rozwinąć miało.
Niedziw, że Atanazy, zbadawszy to, zawahał się mocno... Trzeba się było przygotować do walki... życie sobie zatruć.
Balbisia czyniła na nim wrażenie, bardzo przyjemne, czuł się ku niej pociągnionym interesem, jaki obudza nawet w człowieku zimnym i obojętnym natura szlachetna; ale wielki rozum młodego dziewczęcia wydawał mu się wielkiem bałamuctwem młodego umysłu...
Piotrowa, zdaleka podsłuchująca i odgadująca sercem to, co się z nimi działo, — nie wątpiła na chwilę, że Balbisia przy bliższem poznaniu właśnie tem oczarować go musi, co go — zraziło i nastraszyło. Tryumfowała już zawczasu.
Zajrzawszy w duszę Balbisi, — można było w niej dojrzeć — rozczarowanie! Atanazy niegdyś wydał się jej wyższą istotą; ażeby zbliżyć się do niego. stać godną, starała się nauczyć czegoś, oświecić się, — a teraz, z przerażeniem zajrzawszy w głąb jego duszy, — spostrzegała w niej próżnię, zapełnioną wyziewami najpospolitszych idei, — któremi żywił się świat bezmyślnych ludzi.
W jednym dniu, w ciągu tej jednej poufniejszej rozmowy — runęło, co budowała tak długo. Wyobrażała sobie, że się ich myśli i serca pożenią, że znajdzie go takim, o jakim marzyła... wielkim, wyższym nad ludzi powszednich... żyjącym tylko dla uszlachetnienia siebie i tego, co go dotykało...
Byłoż to gorzką prawdą czy złudzeniem, co odkrywała w nim? Nie chciała wierzyć oczom ni uszom... Jeżeli ów poznany bliżej takim się okazywał, czemże mogli być inni! Na zapytanie niespokojne Piotrowej — nie odpowiedziała nic... łzy się jej dobywały z oczu.
— Dobra ty, anielska opiekunko moja, — rzekła po chwili, — zostawmy troszkę czasu na rozmysł sobie i jemu... Mnie brak odwagi, on niebardzo też pragnie świat zawiązywać sobie. Ja za mąż wychodzić nie myślę.. będę czekała...
Biedna Piotrowa zrozumieć tego nie mogła, pocałowała ją w główkę, cisnąc po macierzyńsku do serca...
— A! dziecko moje, — rzekła cicho, — ale cóż będzie, gdy mnie zabraknie? Ja się czuję tak osłabłą... że, choćbym żyć chciała, sił mi niestarczy... a ty... potem...
Słów zabrakło, i uścisk wszystko zakończył.
Jak niespodzianie i dziwacznie zjawił się ów Trepkowski, którego postać i fizyognomia pozostały w pamięci wszystkich, tak nagle potem, jak gdyby się pod nim zapadła ziemia, zniknął.
Przez parę dni Piotra w domu prawie niebyło... powracał późno, wychodził rano i ściągnął, co tylko mógł i zdołał od żony, z własnych zasobów, a nawet pono zapożyczywszy się u lichwiarzy... Wszystko to pochłonął czy dobry uczynek, czy zacieranie złych jakichś i bardzo niemiłych wspomnień, — trudno było odgadnąć.
— To pewna, że Piotr ochłonął, uspokoił się, gdy — Trepkowskiego ślad nie pozostał, w Krakowie.
Kiedy się potem zjawił u żony, wymizerowany i zmęczony, a bardzo zły, i usłyszał pytanie, co zrobił z tym przyjacielem? — rozgniewał się naprzód mocno.
— Cóż to, ja jestem obowiązany asińdźce z moich czynności zdawać sprawę? — krzyknął. — Wypadek chciał, żem musiał go tu wprowadzić, inaczejbyś go nie widziała i nie słyszała o nim...
— Ale cóż to za człowiek, — odparła tym razem śmielsza żona, — żeś się tak nim i jego losem czuł obowiązanym zajmować!
— Ja? obowiązanym? — gwałtownie podchwycił Piotr. — Piękna mi pobożność i chrześciaństwo, kiedy rozumieć nie chcesz miłosierdzia nad upadłymi. A im niżej padł, tem...
Piotrowa mu nie dała dokończyć.
— Proszę cię, nie czyń mi wymówek, — rzekła, — nie miałam zamiaru cię draźnić. Wiesz, żem ci oddała dla niego, co tylko mogłam, com miała...
Piotr, mrucząc, przeszedł się po pokoju.
— I wymawiasz mi to? — dodał. — Przypomnij, że napisano: „ręka prawa o lewej niepowinna wiedzieć“, a ty żądasz wyznań odemnie? Po co ci to!
Nie odpowiadała długo biedna, — zahukana kobieta, a wkońcu rzekła:
— Wszystkich to uderzyło, żeś był tak bardzo troskliwy o tego człowieka. Gotowi myśleć, żeś się go obawiał, bo na to wyglądało obejście się z nim.
Rzucił się Piotr gniewnie.
— Wyglądało na to! — podchwycił — istotnie wyglądało! Niepoczciwi ludzie! Za kogóż go oni wzięli?
— Przyznam ci się, Piotruś — dodała żona, — że, jak Boga kocham, można go było wziąć za zbiega z turmy...
Piotr pobladł...
— A razem mojego przyjaciela! — wykrzyknął. — To pewnie kochany Atanazy tak go zakwalifikował...
— Atanazy wcale się nim nie zajmował, — przerwała Piotrowa, — alem słyszała służbę...
Gospodarz, ochłonąwszy, upokorzony, ruszając ramionami, dumał długo...
— Moja kochana żonko, — rzekł, przymilając się. — Proszę cię, gdybyś co podobnego posłyszała, — zgrom ich — i powiedz co w obronie tego nieboraka... Mnie niewypada, — jam tego słyszeć niepowinien... Historya jego bardzo prosta, bardzo powszednia... Syn rodziców uczciwych, ale gorąca krew... Nielepiej mu było, niż i mnie. — Zwalał się, stracił wszystko... Dałem mu miejsce leśniczego na wsi... Ma taką fizyognomię nieszczęśliwą, że nikt mu za trzy grosze nie ufa... Napija się, — cóż w tem dziwnego! Któż nieszczęśliwy nie pije! To jedyny ratunek, inaczejby człowiek zdechł...
We trzy dni potem, — gdy Atanazy pośpiesznie jakoś wyjechał do domu, nic stanowczego nieuczyniwszy, a Piotr oddychał swobodniej i życie dawnym trybem pędzić zaczął, rozeszła się wieść że szukano po mieście zbiega niebezpiecznego... który w drodze stróżom, do sądu go prowadzącym, umknąć potrafił. Śladem jakimś dopytano do domu państwa Piotrostwa... Piotr nadzwyczaj energicznie odparł podejrzenia, że zbieg ten mógł mu być znanym. Winien był swoim i żony stosunkom, iż do zbytku niedocierano.
Pomimo wypierania się i wyprzysięgania żona z oczu czytała Piotrowi, że nie był tak czystym w tej sprawie, jak się chciał okazać. Zamilkła, ale uczyniło to na niej takie wrażenie, iż tegoż dnia położyła się w łóżko... Piotr, milczący ale przygnębiony widocznie, posłał po doktora. Tegoż wieczoru Balbisia siedziała przy chorej, która, wpadłszy w gorączkę, straciła przytomność i modliła się tylko lub pobożne śpiewała pieśni.
W samym początku słabość zapowiedziała się — groźną. Sprowadził pan Piotr najlepszych lekarzy, a nieszło mu może tyle o żonę, — której nie umiał ocenić, ale — strach go ogarniał, — nie zrobiła testamentu! Rodzina czyhała na to, usposobiona jaknajgorzej dla Piotra. Zapowiadali krewni, że mu złamanego szeląga nie dadzą. Wprawdzie prawo mu wyznaczyć mogło i musiało spadek po żonie, — lecz w samym początku Piotr, pożyczając u niej pieniędzy, wydawał skrypta, które, chcąc się okazać nieinteresowanym, do akt wnosił. Sumy zapożyczone starczyły, aby — jego legitywę pokryć i puścić — bez grosza.
Obawa tej nowej ruiny wprawiała go w szał niemal rozpaczliwy, który ludzie poczciwi brali za dowód przywiązania do żony, bo od niej tyle w istocie doświadczył dobrodziejstw, iż się ów żal zdawał naturalnym.
Piotrowa miała wielu przyjaciół, oblegano więc dom, — starano się ratować ją, i lekarzom, dla których, równie jak na wszelkie wydatki, Balbisia kasę swą otworzyła, bo w domu, jak się pokazało, grosza niebyło, sypała pieniędzmi. Piotr siedział we drzwiach na czatach, przygnębiony i zrozpaczony. Oczekiwane przesilenie we dni siedm — nadeszło dopiero po czternastu... Chora zdawała się uratowaną, — ale się wszystkie jej siły wyczerpały. Niebyło choroby, lecz i życia czem podtrzymać nie było.
W pierwszej chwili, gdy nadzieja powróciła, Piotr odzyskał butę swą i wpadł do pokoju chorej, choć go wstrzymać usiłowano, wiedząc, jaki widok jego sam czynił na niej wrażenie.
Ukazanie się Piotra miało najnieszczęśliwsze skutki. Przypomniał jej to, czego pamięć się w chorobie zatarła... Nastąpiła recydywa, której koniec był przewidziany...
W ostatnich dniach męczarni... mąż naprózno się starał nakłonić ją do zrobienia testamentu. Rodzina potajemnie usiłowała temu przeszkodzić. Poczciwa pani Piotrowa na ręku swej pupili, Balbisi, Bogu ducha oddała...
Piotr nagle znalazł się w tem położeniu, w jakiem był przed ożenieniem, ale znano go lepiej, i ten sam duchowny, który niegdyś dla wprowadzenia go na drogę cnoty dał mu żonę, teraz z żalem głębokim stratę jej przypisywał jemu.
Ożenienie dało mu dosyć liczne grono przyjaciół, którzy żywili się u jego stołu, pożyczali pieniądze, ogrywali go i oszukiwali. Zmiana położenia rozproszyła ich wszystkich. Rodzina żony, pomiatana przezeń, stała przeciw niemu, nieubłagana, zbrojna we wszystkie środki prawne, aby resztki majętności zagarnąć... Straty, które w czasie pożycia ponieśli państwo Piotrostwo, — okazały się bardzo znaczne, — tem też chciwiej rzucono się na to, co pozostawało... Niedano się opamiętać owdowiałemu, który z resztką szlacheckiej buty przenieść się musiał do małego hoteliku pod Orłem-Białym. Proces między nim a rodziną natychmiast został rozpoczęty...
Śmierć pani Piotrowej osierociła najdotkliwiej pannę Balbinę, której zabrakło jedynego może serca, co ją kochało czule. Wdziała po niej żałobę, jak po matce, — jak dziecie, zajęła się jej mogiłą, o której ani mąż, ani ta rodzina, co spadek otrzymać miała, nie pomyślała.
Mając dom własny, dziewcze dobrało sobie osób parę do towarzystwa i pozostało samo, nieprzyjmując ofiarowanej gościny u krewnych. Wiedziało zawczasu, że od życia więcej żałoby spodziewać się mogło, niż szczęścia.
Balbisia nie miała nigdy wielkiej sympatyi dla pana Piotra, a jego postępowanie w czasie choroby żony — po jej śmierci politowanie nawet nad nim jej odjęło. Nie szukała go więc i zdziwiła się, gdy po pewnym przeciągu czasu przyszedł ją odwiedzić.
Znalazła go smutnie zmienionym. Lepszy byt cokolwiek mu szlachetniejszych rysów i pozoru przywrócił, nowy upadek uczynił tem, czem był przed spotkaniem się z Atanazym.
Dziewcze domyślało się zgóry, iż u niej pomocy szukać będzie. Miała najlepsze serce, ale w głowie potworzyła sobie idee własne obowiązków i prawideł postępowania.
Rzucała chętnie groszem, nigdy jednak tam, gdzie go natręctwem od niej wyłudzić chciano. Według niej Piotr skazany był na niedostatek i kłopoty dla poprawy i upamiętania. Przywitała go zimno, a zapobiegając aby nie mówił o sobie, rozpoczęła o grobowcu żony, o który uspokoić go chciała.
Piotr wysłuchał obojętnie i zamruczał:
— Myślisz pani o umarłych, toś powinna i o żywych nie zapominać. Ta niepoczciwa hałastra chce mi wydrzeć, co nieboszczka Honoratka mi pozostawiła. Sto razy słyszałem to z jej ust, że mi majątek swój testamentem miała przekazać. Na to mam świadków, a między innymi pannę Balbinę.
— Przepraszam pana, — odparła zagadnięta, — jam nigdy z jej ust o tem nie słyszała. Świadczyć nie mogę, a wiem, że to się na nic nie przyda...
Piotr się zmarszczył.
— Nie mam czem procesu prowadzić, — odezwał się rzeźko, — niech mi panna Balbina pożyczy.
— Nie jestem przy pieniądzach, — odezwało się dziewcze, — ale, gdybym je miała, na proces bym nie pożyczyła, bo nie znajduję go ani słusznym, ani dla pana właściwym.
— Cóż? z głodu mam umrzeć, — ofuknął się p. Piotr, — dla jakiejś głupiej bezinteresowności. Albożbym się ja był ze starą babą żenił, gdyby nie miała pieniędzy?
Panna Balbina, usłyszawszy to, ukłoniła się i, niemówiąc słowa, wyszła.
Piotr włożył kapelusz na głowę, trzasnął drzwiami i dom jej opuścił.
Tegoż dnia siadł pisać do Atanazego. Mieli z sobą rachunki.
Piotr był dłużnym, ale spodziewał się na należność swą roczną coś dostać. List napisał, dosyć grzeczny, przyznając bratu należną wdzięczność i odwołując się do jego szlachetnego serca i t. p.
Ile go to kosztowało, łatwo zrozumieć, gdyż niecierpiał teraz Atanazego i w ostatnich czasach dał dowody uczuć swych dla niego.
List odprawiwszy, czekał na odpowiedź, na tem polegając, że Atanazy nie jego, ale imie wspólne i pamięć ojca będzie ratował.
Dosyć długo nie otrzymywał odpowiedzi: Atanazy niezmiernie był zajęty.
Nadeszła wreszcie, ceremonialna, sucha, zimna, z aneksami rachunków i kategoryczną odmową, która najmniejszej nie pozostawiała nadziei, aby mógł co z niego wydobyć...
Ton listu wskazywał, iż pomiędzy braćmi cień nawet stosunku familijnego nie został.
Atanazy też teraz nazbyt sobą był zajęty, ażeby go los Piotra mógł obchodzić wielce.
Wyszedł był jakoś ze zwykłego życia trybu, stracił w części cel, który dawniej wyłącznie go zajmował. Ożenienie z p. Balbiną, stosunek z p. baronową zwichrzyły go, uczyniły opieszalszym i obojętniejszym na tę rolę w obywatelstwie, o którą się dawniej dobijał. — Tymczasem dotknęły go niepowodzenia rozmaite, pociecha, której szukał w nowych projektach, ominęła. Balbina wydawała mu się straszną, baronowej zląkł się również i, uwolniony od niej, zaklął się, że stosunków z kobietami poufalszych unikać będzie. Niepomyślne lata i fałszywe spekulacye spowodowały straty znaczne, potrzeba je było powetować. Co najgorzej wreszcie, owa zdobyta latami długiemi popularność, owo noszenie na rękach, odwoływanie się do niego z wiarą, jaką miano w jego zdanie, zmieniły się w rodzaj obojętności. Kto inny zajmował jego miejsce. Był to świeżo powracający z zagranicy, świetnie wychowany, niezmiernie pojętny i wymowny młodzieniec, syn niegdyś bardzo możnych rodziców pięknego imienia, który w istocie gruntownie był wykształcony i obudził zaufanie szczęśliwym interesem cukrowni na akcye... Dawała ona do dwudziestu procentów dywidendy w pierwszych latach.
Atanazy z nim mierzyć się nie mógł. Zdetronizowany, zniechęcony, znalazł jeszcze w sobie tyle energii, że, na następny jarmark wełniany pojechawszy do Warszawy, zdobył się na projekt założenia parowego młyna, tartaków, wyrobów drewnianych i spółki handlu zbożowego.
Zawiele tego było na jeden raz, ale Atanazy, któremu wyrzucano bezczynność, chciał olśnić nagłem wzięciem się do czynu.
Świeże powodzenie cukrowni na akcye robiło nadzieję, że i inne przedsiębierstwa pomyślnie pójść muszą, że chwila na nie nadeszła. Nierozważnie bardzo pan Atanazy nietylko wszystko, co mógł ściągnąć, postanowił włożyć w te swe przedsiębierstwa, ale zaciągnął długi znaczne, pewien, ze je rychło spłaci i drugie tyle zarobi.
Z rodzajem gorączki wziął się do dzieła. Nieopracowano planów dokładnie, wszystkie pomysły były jawnie i oczywiście doskonałe, wszystkie na dobie przychodziły, ale wymagały włożenia kapitałów, daleko znaczniejszych, niż te, któremi on i jego przyjaciele rozporządzali. Stało się więc, co się u nas po stokroć powtarzało, powtarza i nie uczy. Wzięto się do dzieła bez zasobów potrzebnych, spuszczając się w arytmetyce na jakieś: „to będzie,“ i rachunek zastępując marzeniem.
Następstwa tego zuchwałego porywu bardzo się prędko czuć dały. Wszystkie rozpoczęte, zawiązane, pozasnuwane, poogłaszane spółki — dla braku kapitałów przestały się rozwijać, zagrzęzły na mieliźnie.
Atanazy rozpaczliwie osobistym kredytem usiłował je wprowadzić w życie i zamazał księgi swe hypoteczne do ostatecznego krańca możliwości, a nareszcie uciekł się do lichwiarzy. Ten heroizm, z którym ukryć się niebyło sposobu, zamiast obudzić zaufanie zrodził przestrach i wątpliwość. Ludzie się wycofywać zaczęli, on sam pozostał na stanowisku bez grosza, bez środków dostania go. Po krótkim przeciągu czasu potrzeba było likwidować i cofnąć się.
Naówczas ci, co odstąpili Atanazego, poczęli się rozglądać lepiej, skorzystali z rozprzężenia i rozebrali między siebie pomysły jego, napół wykonane. Straty spadły na niego tylko, a były tak znaczne, że ruina całkowita zdawała się nieuchronną.
Dla dumnego, niegdyś ulubieńca ogółu, być zbiegiem okoliczności zrzuconym tak z tronu, wyszydzonym i paść ofiarą — nie bolało dla strat materyalnych samych, ale było moralnym upadkiem niepowetowanym.
Chwilę jakąś trzymał rewolwer w ręku i rozmyślał, czy nie najlepiej było w łeb sobie strzelić?
Przeszkodziło coś dokonaniu rozpaczliwego czynu, a Atanazy odzyskał nieco odwagi. Nie wiedział jeszcze, co pocznie, ale zaczynał rachować, że w jego wieku jeszcze nanowo można wejść w szranki.
Lecz jakże różnym teraz występował na tę samą scenę, na której niedawno grał pierwszą rolę?!
Z obawą, z wahaniem stawiał każdy krok, aby nim nie przyśpieszyć katastrofy. Tygodniami całemi siedział zamknięty w domu.
Z rodziny jego nikt mu dopomódz nie mógł, o Ksawerym nie pomyślał nawet.
Do bardzo mało mu znanych krewnych należał zamieszkujący na Żmudzi cioteczny brat matki jego, pan Izydor Donajtys, o którego ogromnych dostatkach i nadzwyczaj szczęśliwem gospodarstwie, spekulacyach chodziły przesadzone wieści. Atanazy sobie przypominał, iż słyszał, jak go oceniano na dwadzieścia milionów rubli. Niebyło przedsiębierstwa w tamtych prowincyach, do któregoby on nie należał, a wszystkie, do których wchodził, przynosiły ogromne zarobki.
Rozpaczliwy stan interesów nakłonił Atanazego do rozpaczliwego też kroku, o którym przed laty kilku nigdyby nie pomyślał. Zabrał się do ciężkiej pracy, napisał spowiedź powszechną, odmalował położenie, przyznał się do win i nieznanego powinowatego prosił o radę i ratunek.
Niewiele się po tem spodziewał Atanazy, ale tonący brzytwy się chwyta. Odpowiedź, która wedle obrachunku nadejść mogła we dwa, a najdalej trzy tygodnie, — nie nadeszła i w miesiąc. — Milczenie wymownem było. Donajtys też go teraz znać nie chciał, jak on go nie znał przez lat wiele. Wstydził się, że do tej żebraniny się poniżył.
Nie pozostawało nic, jak wyprzedać się z ojcowizny w pomyślnych warunkach i pójść pracować na cudzem, gdy się na swojem nieumiało.
Atanazemu nie majątku było żal, ale złamanego życia.
Właśnie wezwał był prawnika, aby z nim obmyśleć środki sprzedaży majątku bez straty, gdy wieczorem zamiast spodziewanego adwokata — bryczką prostą, końmi czterema małemi nadjechał mężczyzna w kapocie, siwy, rumiany, zdrów, w którym Atanazemu trudno było poznać od lat dwudziestu niewidzianego Donajtysa.
Typ to był, jakich nasze czasy już nie wydają. Na oko prostaczek, który nie zdawał się umieć trzech zliczyć. Człek rumiany, zdrów, wesoły, ciągle zajęty, mówiący mało i bardzo krótko a zwięźle. Pomimo wieku trzymał się krzepko i dzielnie. Wszystko na nim i około niego dowodziło dobrobytu, ale było tak proste i skromne, jak on sam.
Oprócz łaciny, z którą znał się dobrze, francuskiego i niemieckiego języków, które rozumiał, — ale nie mówił niemi, — Donajtys mało się czego uczył i przyznawał się do nieuctwa, ale, ponieważ do tego się tylko brał w życiu, co rozumiał i co zbadał, wiodło mu się pomyślnie.
Z kilku folwarczków dorobił się kolosalnej fortuny, a jak zaczął życie od bryczki i szaraczkowej kapoty, tak je na nich kończył.
Nikt w świecie w nim nie byłby się domyślił magnata, — on też sam nie miał najmniejszej pretensyi, aby go dla pieniędzy szanowano, — i kłaniał się wszystkim wielkościom, nie licząc się do nich.
Ludzie, którzy bliżej go znali, opowiadali o nim cuda. Mieszkał w starym domu z pruskiego muru i drzewa, jeździł bryczką, jadał potrawy, które mu more antiquo kucharka gotowała, począwszy od kapuśniaku i barszczu do naleśników w święta.
Nie było to skąpstwo, bo mówiono, że w danych wypadkach nie żałował sum znacznych, — ale Donajtys tłómaczył się, że mu z tem było dobrze i przywykł do tego.
Z dwóch synów jeden był uczonym wprawdzie, ale w juchtowych butach gospodarzem, drugi mechanikiem i budowniczym. Gdy go prowadzić chciano do urzędów i obiecywano świetne posady honorowe, odmawiał, tłómacząc się nieudolnością.
W pierwszej chwili Atanazy, zdumiony i uradowany, stracił przytomność umysłu, nie wiedział, gdzie go posadzić. Stary uspokoił go i prosił, aby na żadne się nie zmagał przyjęcie.
— Ja jestem simplex servus Dei, — rzekł, biorąc za rękę Atanazego. — Powiedzieli ci, że mam dużo pieniędzy, i pieniądze chcesz we mnie uszanować. Daj pokój temu. Rozmówimy się, — rozpatrzymy w położeniu, — jeżeli będę mógł ci pomódz, chętnie to uczynię, ale sądzę, że ani ty odemnie dobrodziejstw byś nie przyjął, anibym cię ja niemi śmiał upokarzać. List twój szczery i otwarty, przyznam się, ciekawość we mnie zrodził poznania cię.
Można sobie wyobrazić łatwo, na jaką wymowę, na jaki potok słów Atanazy, przemawiający we własnym interesie, zdobyć się musiał w tem położeniu.
Wszystko, co na swoją obronę znaleźć mógł, — co w stanie społeczeństwa istotnie przyczynić się mogło do upadku jego, — Atanazy wyłuszczył, odmalował jaskrawie, przedstawił dramatycznie temu, którego nazywał dziaduniem.
Donajtys, prawie nieodzywając się, słuchał pilnie, niekiedy wyzywał do objaśnień, ale nie dawał najmniejszego znaku ani sympatyi, ani zniecierpliwienia. Cierpliwości dał dowód nadzwyczajnej, gdyż pokilkakroć jedno powtarzającego, bolejącego Atanazego — nie wstrzymał ani razu i dał mu się wywnętrzyć do dna. Przez cały dzień trwał ten rodzaj badania. Gospodarz, zawsze grzeszący rozwlekłością i zbytnią obfitością słowa, — teraz jeszcze więcej czuł się natchnionym. Boleść, zawód doznany uczyniły go wymownym.
Wszystka wina spadła na ludzi, a Atanazy przyznawał się tylko do niebaczności i nieznajomości zbyt pochlebnie ocenianego stanu kraju...
Trwały te opowiadania niemal do północy... a odprowadzając na spoczynek dziadunia, wnuk prawił jeszcze o doznanych zawodach, chociaż nie otrzymywał od niego ani słowa pociechy.
Nazajutrz, gdy wstał rano, doniósł mu ubierający go sługa, że stary pan rano, odmówiwszy pacierze, wypiwszy kawę, poszedł gdzieś po gospodarstwie, i niewiadomo, gdzie się znajdował.
Pośpieszył gospodarz gonić go i szukać i znalazł aż w polu, z laską obchodzącego łany i przypatrującego się nieznanemu sobie krajowi.
Jakby zapobiegając temu, aby rozmowa na wczorajsze tory nie wpadła, Donajtys począł ją od chwalenia dóbr i gospodarstwa. Zapytany, czyby nie znalazł, coby sprostować należało, staruszek odpowiedział z uśmiechem:
— Wyobrażasz sobie fałszywie, mój Atanazy, że jestem jakimś nowatorem lub czarodziejem. Ze mnie w gospodarstwie tak prosty człowiek, jak w innych sprawach. Nie wyrywam się nigdy naprzód, nie pozostaję w tyle — wedle prawidła, bardzo rozumnego, które Długosz przypisuje naszemu Jagielle... Idę ani zanadto powoli, ani śpiesząc zbytnio... robię to, co i inni... spokojnie, niechcąc nagle się dorabiać... Pan Bóg szczęści... — Nie dokończył nawet, a po namyśle dodał:
— Mówiono ci pewnie o moich spekulacyach i przedsiębierstwach. Szczęściło mi się i w nich, ale tu cała sztuka w tem, żem starał się zawsze mieć grosz w kieszeni. Gdym miał trzydzieści, wkładałem tylko pietnaście, mając zawsze zapas na złą godzinę. Powszechnym u nas błędem było i jest, że, kto ma dwadzieścia, kupuje za trzydzieści i więcej zawsze zamierza, niż może. Zdaje mi się, żem ci odkrył dwie moje największe tajemnice.
Atanazy słuchał i myślał i w duchu sobie powiedział wkońcu, że dziadunio zestarzał... i był zacofany... nie znał ceny czasu...
Patrzał na niego z poszanowaniem, ale razem z rodzajem politowania.
Przez cały ten dzień trwały rozmowy, z których Donajtys mógł niezawodnie poznać bliżej Atanazego, ale, jakie na nim uczynił wrażenie, tego odgadnąć niebyło podobna. Okazywał się życzliwym, nie draźnił go żadną krytyką, a gdy Atanazy dopominał się o radę lub usiłował z niego dobyć, czy może na jego pomoc rachować, — staruszek, zimny, małomówny, nic nie dawał poznać po sobie.
Mając takiego gościa, starał się nim pochlubić przed sąsiadami Atanazy, bo nazwisko jego w całym było kraju znajome, na dzień więc następujący pospraszał, kogo tylko mógł, i sposobił się wystąpić, aby uczcić staruszka.
Zapóźno się o tem dowiedział Donajtys i z chmurną twarzą przyszedł czynić wymówki wnukowi.
— Wszystko to niepotrzebne, — rzekł, — a naraża cię na wydatki, w chwili gdy ci największa przystała oszczędność. — Mnie zaś — obcy ludzie... których drugi raz w życiu nie zobaczę, więcej kłopotać będą, niż zabawią...
Zjazdu już powstrzymać niebyło można. Donajtys włożył świeższą tylko szaraczkową kapotę i białą chustkę na szyję... Cała ta wyelegantowana młodzież i panowie z sąsiedztwa wcale mu nie imponowali. Byli to reprezentanci tego kraju, który sam Atanazy odmalował mu tak niekorzystnie. Stary jednak zbliżył się zaraz w początku do pułkownika Ratmańskiego i do komornika i z nimi spędził dzień przyjemnie... nieznajdując ich ani tak zacofanymi, jak malował Atanazy, ani takimi egoistami, jakimi ich okazywał.
Młodzież, która milionera w kapocie nie mogła pojąć, patrzała na niego i słuchała z rodzajem osłupienia. — Choć Atanazy radby był na ten raz zmienił zwykły tryb przyjęcia, nałogowe kieliszki, — zbyt rozpasaną i huczną rozmowę, czcze rozprawiania i ubolewania, — niebyło sposobu powstrzymać ani pohamować. Oponującemu przypominano jego własne słowa i głoszone zasady... Skompromitowano go w oczach starego.
Wieczorem znaczniejsza część gości zasiadła do kart, a Donajtys, przypatrujący się przyjaciołom, przysłuchujący się ich paplaninie, niebardzo być musiał zbudowany.
Usunął się wkońcu z Ratmańskim do gabinetu i tam resztę wieczoru przebył z nim i gospodarzem.
Wogóle całe to wystąpienie było chybionem. Atanazy spostrzegł się zapóźno, że z wielu zwyczajami chwalić mu się nienależało, chciał je zmienić, i nieudało mu się. Popełniano omyłki i niecierpliwiono nieszczęśliwego.
Późno w noc rozeszli się i rozjechali.
Sam Atanazy, rozpatrując się w całem przyjęciu dziadunia, wyciągał z niego ten wniosek, że wyobrażenie o nim musi powziąć niezbyt pochlebne.
Następnego dnia byli znowu sami. Stary niczem jeszcze nie dał poznać, jak postąpi z nieszczęśliwym swym wnukiem. Atanazy stał, jak na gorących węglach.
Donajtys po obiedzie siadł przy nim w saloniku, gładząc głowę i pociągając wąsa.
— Mój panie Atanazy, — rzekł, — z duszy chciałbym ci pomódz skutecznie, myślałem i rozmyślałem nad tem, jak się wziąć do tego. W wielu pojęciach różnimy się wielce, a ja nie mam tej zarozumiałości, abym komu zdanie moje narzucał. Jestem stary, wiek i czas mają wymagania swoje. Wiesz, co ci zaproponuję? Nabywam od ciebie dobra twoje, z prawem odkupienia ich, zostawię cię przy gospodarstwie i potrzebny na nie kapitał pożyczam w jaknajłagodniejszych warunkach. Zdaje mi się, że tego tylko sobie życzyłeś? Spełniam więc twe własne pragnienia. Przyjmujesz mój wniosek?
Atanazy w istocie nie mógł ani żądać więcej, ani się spodziewać nawet tak pomyślnego rozwiązania.
Zarumieniony, szczęśliwy, przyszedł starego po rękach całować, ale Donajtys mu nie dał tracić czasu na te oznaki wdzięczności.
— Muszę powracać do domu, — rzekł, — sprowadź swojego adwokata, dopełnijmy formalności, na które, przepraszam cię, ale nastawać muszę. Im prędzej skończymy, tem lepiej.
Atanazy z zupełnem zaufaniem gotów się był wyrzec przynajmniej tych, które jego ubezpieczały, ale stary nie pozwolił na to.
Kilka dni upłynęło na pisaniu tranzakcyi, wnoszeniu do akt i t. p. Starano się oszczędzić miłość własną p. Atanazego, i, gdy Donajtys wsiadał znowu do swej niepozornej bryki, przejęty jego dobrocią wnuk w rozczuleniu niewymownem chciał go w nogę pocałować. Donajtys uścisnął go, pobłogosławił i odjechał. Dopiero pozostawszy sam z sobą, Atanazy zaczął rozmyślać, jak ma rozpocząć to życie nowe, pracę odradzającą, jak się uchronić od popełnianych błędów.
Rozbierając wszystkie warunki, w jakich się teraz znajdował, dostrzegł dopiero, że niewszystkie one były tak pomyślne, jak sobie wystawiał z początku. Dobroczyńca wydał mu się zasurowym, zanadto ostrożnym, nadto o sobie pamiętającym. Wdzięczność znacznie ostygać poczęła.
Z tą lekkomyślnością, z jaką niedawno przyjmował dobrodziejstwo, znajdując je nadzwyczaj wielkiem, teraz widział już w niem tylko zręczne wyzyskanie siebie przez daleko przebieglejszego od siebie człowieka.
Przez cały dzień chodził zniechęcony, tak że mu do głowy zawitało: odrzucić ofiarę, zniszczyć tranzakcyę, oddać pieniądze i sprzedać majątek. Wydawało mu się to korzystniejszem, więcej mu zapewniającem swobody.
Na to smutne usposobienie trafił pułkownik Ratmański, powracając z sąsiedztwa, który, zakochawszy się w staruszku, chciał go raz widzieć jeszcze.
Atanazy był z dawnym ojca przyjacielem otwartszym, niż z innymi, na zapytania jego począł odpowiadać szczerze i tłomaczyć, co Donajtya chciał uczynić dla niego.
Ratmański był w uniesieniu. I w tejże chwili zgryziony Atanazy pod wrażeniem słów jego kilku zmienił pogląd, wynosząc dobrodziejstwo pod niebiosa.
Przyznał się przed pułkownikiem, że nie umiał ocenić pełnego delikatności postępku, — w którym teraz lepiej się rozpatrując, widział jasno zbawienie swoje. Nie wątpił ani na chwilę, iż w krótkim czasie potrafi odzyskać straty i okazać współobywatelom, — co może racyonalne prowadzenie gospodarstwa i interesów przy dostatecznym kapitale. Stary Donajtys nietylko był dobroczyńcą jego przez ocalenie majątku, ale ratował sławę i dopomógł mu do rehabilitacyi.
Puściwszy się raz na niezmierzone pole planów przyszłości, Atanazy skreślił cały swój program pułkownikowi i w tak pochlebnych barwach go odmalował, — że sam wpadł w uniesienie...
— Kochany panie Atanazy, — rzekł Ratmański, żegnając się z nim w ganku, — zostań tylko w tem usposobieniu i nie daj się zbić z drogi... Wszystko pójdzie dobrze... Niech Bóg błogosławi.
Nie miał jeszcze czasu Atanazy rozpocząć czynności, na których tak wielkie pokładał nadzieje, — gdy z jednej strony nadszedł list Piotra z żądaniem pożyczki i ratunku, a oznajmieniem o śmierci żony i niewdzięczności Balbiny, z drugiej pismo Ksawerego, zapraszające ceremonialnie pana brata na inkrutowiny do domu odnowionego w Murawce.
Ostatnie było po prostu litografowanym cyrkularzem, takim, jaki rozesłany został wszystkim, których ekshofrat chciał mieć u siebie...
On sam nic nie dołożył do niego, ale p. baronowa pomimo doznanego zawodu i urazy, jaką miała do Atanazego, nie mogła się wstrzymać aby nie rzuciła złośliwego przypísku:
„Spodziewam się, iż pan zechcesz odpowiedzieć, osobiście się stawiąc, na uprzejme zaproszenie kuzyna mojego. Nie sądź pan, proszę, aby ono było tylko spełnioną formalnością, a przybycie jego obojętnem. Nie zaręczyłabym ani za serce Ksawerego, ani za jego czułość braterską, ale, wchodząc w obywatelstwo, on, co nigdy zasług ojca nie podnosił i niemi się nie posługiwał, chce mieć pana, którego cały kraj zna, jako potomka legionisty, aby swe pochodzenie od niego uczynić głośnem. Dawniej było mu ono obojętne, prawie zawadzające, dziś stało się potrzebnem.
Przyjedź więc, bo zkolei hofrat panu może kiedyś być użytecznym. Niepodobna przewidzieć, do czego dojdzie i jaką drogą. Nawykły do piastowania tajemnic stanu, pielęgnuje też swoje tak, że ich nikt, nawet ja się domyślać nie śmiem...
Zdziwisz się prawie, iż w liście zapraszającym nie znajdziesz wzmianki ani o zaręczynach naszych, ani o ożenieniu.
Oboje byłoby przedwczesnem, — kiedy dotąd indultu nie mamy, a uzyskanie go coraz nowe spotyka, jeżeli nie utrudnienia, to zwłoki.
Zdziwisz się pan także i temu, że ja, com o mało nie nabawiła go apopleksyą, narzucając mu się dla przynaglenia Ksawerego, — patrzę tak obojętnie na zwłokę i nie jestem już niecierpliwą ani napastliwą...
Co tę zmianę spowodowało, — o tem się pan możesz tylko dowiedzieć z ust moich w Murawce... Pisać tego nie chcę i nie mogę. Papier jest zdrajcą, dodam to tylko, że, gdyby indult nie przyszedł wcale, nie wiem, czyby mi to dziś nie było zupełnie obojętnem, — chociaż na pana nic nie rachuję.
Przyjedźże, abyś się dowiedział lub utwierdził w tem...
Que souvent femme varie...
Ja jednak, niezmieniając moich dla niego sentymentów, mam honor pozostawać z niemi
dopóki tego imienia i tytułu nie zmienię“.
Przypisek baronowej nieco zaniepokoił Atanazego, — nie byłby może jednak nakłonił go do wyjazdu, gdyby nie obawiał się napaści Piotra, od którego wolał uciec. Obrachował bowiem, że gonić za nim nie może, a powtórnie w drogę do niego wybrać się nie będzie miał za co.
Droga prowadziła na Kraków, ale tu, zatrzymując się na godzin kilka, Atanazy wiedział, w jaki sposób spotkania z Piotrem uniknie, a o wielu rzeczach o nim, może o pannie Balbinie chciał się poinformować... W hotelu mógł rachować na zupełne incognito...
Nazajutrz przed wyjazdem w podróż dalszą ściągnął wszystkie sobie potrzebne wiadomości o Piotrze, któremu z ożenienia pozostały tylko długi, przykre wspomnienia i jakieś nieprzyjemne następstwa spotkania po owym Trepkowskim, którego, jak się zdawało, pod innem imieniem poszukiwano.
Piotr, dopóki żyła żona, i miał jeszcze w niej i jej przyjaciołach opiekę, potrafił się od tych poszukiwań uchronić, teraz pono mściwa rodzina p. Piotrowej sama przeciw niemu intrygowała wszelkiemi sposoby.
Atanazy nie miał wcale ochoty go ratować, ale smutno mu było pomyśleć, że ojcowskie poczciwe nazwisko po sądach splugawione wycierać się będzie.
Zawahał się, czy nie miał odwiedzić panny Balbiny, o której mu doniesiono, że osobno zamieszkała we własnym domu, ale czasu mu na to zabrakło...
Odłożył to do powrotu...
W Murawce chciał stanąć Atanazy nie na sam dzień inkrutowin, jak gość, ale wcześniej nieco, aby zaspokoić ciekawość dłuższą rozmową z p. baronową.
Stało się, jak sobie życzył.
Spodziewał się tu znaleźć, miarkując z tego, co mu mówił hofrat i baronowa, wszystko na stopie, bardzo wytwornej i dowodzącej dostatku, ale razem i wykształconego smaku; inaczej jednak wyglądała Murawka i dwór p. Ksawerego, niż sądził. Wysiłek był wielki, ale niebardzo szczęśliwy. Świeciło się tu wszystko, raziło jaskrawością, przesadą, a razem źle zamaskowanem skąpstwem... Służba liczna cała była obszyta i napiętnowana herbami familii, ale wśród niej najniezgrabniejsze kręciły się gbury...
W domu, co tylko nowego sprowadzono z Wiednia, trąciło tandetą...
Baronowa, która we własnym stroju przenosiła żywość barw nad harmonijne ich połączenie, ten sam grzech popełniła w przystrojeniu domu, które na nią zdał kuzyn... Wszędzie i we wszystkiem więcej było pozoru, niż treści.
Hofrat chodził wśród tego przepychu, do którego dawniej nie nawykł, niezmiernie nim dumny, ciągle przypominając, ile go to kosztowało.
Baronową znalazł, znacznie zmienioną, z p. Ksawerym na stopie mniej poufałej, szyderską, złośliwszą, niż kiedykolwiek.
P. Ksawery, już dla pochwalenia się przed bratem, już dla pozyskania pochwały jego, rozwinął przed nim cały program dnia uroczystego. Z całem sąsiedztwem porobił naprzód znajomości, sam i z baronową odwiedzał pp. ziemian, których chciał zaprosić. Mówił zgóry i otwarcie przed wszystkimi, że służbę porzucił, a chciał się poświęcić krajowi, że będzie się starał o mandat do sejmu i że spodziewa się tam być użyteczniejszym współobywatelom, iż dla niego nie było tajemnic u góry. Znał ludzi, myśli, programy i granice, w których reform i zdobyczy spodziewać się było można, obiecywał zupełne poświęcenie dla ziomków i z niemiecka nazwanej „ciaśniejszej ojczyzny“, — co dowodziło, że miał też pojęcie drugiej, szerokiej, o której u nas nikt nie ma wyobrażenia.
W dniu inkrutowin rozpocząć je miała uczta, na którą się około stu osób spodziewano. Hofrat miał przygotowaną w odpowiedzi na toast mowę.
Wieczorem bal się miał rozpocząć i trwać do dnia białego. Baronowa nastawała na to, aby wina było podostatkiem, bo ono serca jedna, choćby nawet nie posłużyło żołądkom i głowom. Hofrat nie przeczył, ale sobie obiecywał wino dać węgierskie słabe, a szampana obficie, pańsko, ale jaknajtańszego...
Posunął troskliwość o pozory do tego stopnia, iż na butelkach markę nieznaną zastąpić kazał jedną z najsławniejszych.
Atanazy musiał w wigilię obchodzić wszystko z bratem i otwierać swe zdanie o przygotowaniach, z których się śmiał w duchu, ale chwalił i podziwiał wszystko.
Zrodziła się kwestya, w której p. Ksawery potrzebował zdania brata zasięgnąć, gdyż w rozwiązaniu jej różnił się z baronową. Z czasów służby i dymisyi miał dwa ordery austryackie...
Zdawało mu się, że powinien je był przywdziać na ten dzień uroczysty; baronowa była temu przeciwną.
Atanazy bratu w tym względzie przyznał jedyną kompetencyę i dodał, że się na zwyczajach, tyczących tego, nie zna.
P. Narcyza poruszyła ramionami.
— Ale mi to zupełnie jedno, jak sobie Ksawery postąpi, — rzekła, — ja tylko mówię, co mnie się zdaje, i cobym ja zrobiła na jego miejscu.
Ponieważ, od młodości przy boku wuja zostając, hofrat mało miał sposobności poznać się z tem, co krajowi z dawnych wspomnień miłem i drogiem być mogło, a baronowa biegłą też w tem nie była, spadło na Atanazego nauczenie niektórych właściwości tradycyjnych, tyczących się obiadu, muzyki, tańców i t. p. Atanazy pamiętał o toaście „kochajmy się“, o mazurku Dąbrowskiego, o polonezie na wstępie i niewiele mógł dać więcej. Wydano stosowne rozkazy.
Francuska kuchnia dnia tego musiała tolerować niektóre półmiski staropolskie, przypomniane przez Atanazego. Hofrat wolał wiedeńskie przysmaki, ale dla pozyskania miłości i zaufania współziomków gotów był nawet narazić się na niestrawność.
W urządzeniu domu baronowa nadto uwydatniała rzeczy nowe, p. Atanazy nastał na to, aby stare, pamiątkowe zabytki ocalałe postawić na widoku... Hofrat to zrozumiał, i portrety, a oznaki pobożności więcej na widok wydobyto.
Urządzano to wszystko aż do wieczora, a Atanazy, czując się tu potrzebnym, mogąc być czynnym, rozweselił się i, gdy nareszcie po rozstaniu się z bratem, zaproszony został na herbatę zieloną, którą baronowa późno w noc pijać była zwykła, wszedł do jej apartamentu w bardzo różowem usposobieniu.
— Spodziewam się, że mi wkońcu pani baronowa odsłoni tę tajemnicę, dla której nic dotąd o zaręczynach i ślubie przyszłym nie słyszę? — rzekł, siadając przy niej, uśmiechnięty i rozpromieniony. — List zapowiadać się zdaje jakąś zmianę.
— Zaszła w istocie bardzo wielka i ważna, — odezwała się p. Narcyza. — Nie mam powodu jej ukrywać przed panem. Miałam w Wiedniu za życia nieboszczyka męża wielu przyjaciół. Do nich się zawsze liczył nadzwyczaj miły, niezmiernie bogaty, niepierwszej młodości, baron Meyer, bankier, który w dworskich sferach bardzo był dobrze widziany. Naówczas był on jeszcze żonaty, i dlatego może stosunki nasze po za dobrą przyjaźń nie wyszły. Znaleźliśmy się znowu, bardzo radzi spotkaniu, roku przeszłego w Wiedniu. Poczciwy baron! Aby dłużej być ze mną, przeprowadzał mnie do Lwowa. Był później dwa razy w Murawce, obiecał się nam na jutro. Ksawery głośno zapowiedział, że stać będzie w najskrajniejszym obozie opozycyi; nie przeszkadza to Meyerowi być dobrze z nim, a nadewszystko ze mną.
Ksawery mieć może w najszczęśliwszym razie kilkakroć sto tysięcy guldenów. Ładne to jest, mais ce n’est par le bout du monde. Meyer liczy się na miliony. Miał taki nos, nic dziwnego, iż cało wyszedł z krachu. Chociaż ma dwóch synów,— gdyby się ożenił, zawszeby przyszłej żonie mógł zapisać bardzo ładną cyfrę na łez otarcie. A ma lat przeszło 60, chociaż wygląda nieźle i nie daje sobie nad pięćdziesiątkę. Zdaje się, że pan Atanazy mnie rozumie. Meyer otwarcie prosił o rękę moją. U niego ja będę panią, z Ksawerym wiecznie się sprzeczać potrzeba. Być więc może, iż Ksawerego porzucę. Obrażoną jestem, bo, gdy Meyer się zgłosił, nie okazał nawet zazdrości i niemal mi się zdał uradowanym. Niechże sobie pozostanie bezżennym i szuka potem żony gdzieindziej.
Zwróciła oczy, błyszczące tryumfem, na Atanazego, który pozostał milczącym.
— Więc to rzecz skończona, — odezwał się po chwili, — mam powinszować?
— Jeszcze nie, — odparła cicho baronowa, — Meyer zaproszony na jutro i niezawodnie przybędzie. Musiałam się przecież potargować, podrożyć z sobą i odrazu nie mogłam się rzucić w jego objęcia... Ma nowy pałacyk w Wiedniu, który mnie się dostanie, bardzo ładną willę z ogrodem w Baden, o którą się postaram także... Meyer oprócz tego zbierał oddawna kosztowne kamienie i ma ich zbiór szacowny, który musi się dostać komuś, jak ja, umiejącemu je cenić. Prześliczny szafir, żółte i czarne brylanty, topazy, prawie białe, olbrzymie, rubiny, jak gołębie jaja...
Oczy baronowej zapałały znowu, i dodała naiwnie:
— Jak tego Meyera nie kochać! Przytem, poznasz go jutro, ma i powierzchowność, i obejście się dżentlmena, i wszystkie gusta pańskie.
Westchnęła p. Narcyza.
— Przyznaję, że nazwisko mnie razi, — dodała, — ale, ponieważ ma żelazną koronę, spodziewam się, że je zmieni w inne — od posiadłości, jakie nabył w Galicyi.
Powieść o Meyerze zabrała dosyć czasu, i p. Atanazy, rozmarzony, zmęczony, nierychło spać się położył, a nazajutrz nie potrzebował wstawać rano.
Dzień słotny zagroził inkrutowinom powstrzymaniem gości, ale ciekawość oglądania nowego domu, o którym mówiono wiele, pomimo złej drogi ściągnęła zaproszonych w wielkim komplecie.
Hofrat wystąpi w orderach, ale jaknajpopularniejszą przybierając postać. Wskazano mu zgóry osoby, o których przyjaźń ubiegać się było potrzeba, bo przeważny wpływ miały na opinię publiczną: jednego doktora, który długi czas... praktykował w kraju, na północ posuniętym głęboko, dwóch czy trzech obywateli, chlubiących się pobytem w Brnie, na Szpicbergu i t. p., dymisyonowanego wojskowego z Węgier i kilku księży. Dla tych wszystkich ze szczególnemi atencyami musiał być hofrat i łatwo sobie pozyskał ich życzliwość. Baronowa bardzo zręcznie też wyróżniła panie, które lub przez mężów, lub osobistemi zasługami i talentami w społeczeństwie sobie wyrobiły stanowisko.
Ktokolwiek się zastanawiał pilniej nad historyą obyczajów, nie w narodach, na niższym stopniu cywilizacyi zostających, ale tych, które sobie wyrobiły życie własne na tle cywilizacyi ogólnej, przyzna, że tu najdrobniejsze fenomena mają znaczenie wielkie. Stosunki społeczne, związki ludzi między sobą, zbliżanie się ich lub odosobnienie — są z naturą plemion i ich charakterem zgodne, odpowiadają wiekom, które je zabarwiają tonem swoim. W prowincyach nawet, pokrewnych sobie językiem i tradycyami, życie się objawia z odcieniami, właściwemi im. Nie uszło to uwagi Atanazego, że w kraju, z którego on przybywał, nowo się na prowincyi osiedlający obywatel w inny sposób by był zawiązywał znajomości i stosunki. Nie byłby pewnie starał się olśnić, występować zbyt pokaźnie, odrazu chcieć zająć jakieś stanowisko górujące. Wkupowałby się zasługą, serdecznością w te serca braterskie, które hofrat chciał wielkością swą olśnić i podbić sobie.
Najwidoczniejszym skutkiem tego nietaktownego postępowania było, że wyrodziło szyderstwo i opozycyę. Wszystko, co innym było niedostępne, budziło zazdrostki i zarody niechęci.
Przypominano pierwociny obywatelskie rodziny, a najwięcej hofrata, który się wydzielił z ogółu, zamieszkał prawie wyłącznie w Wiedniu i nikogo tu znać nie chciał.
Tak samo rozpoczął Ksawery i byłby szedł w ślady wuja, gdyby go bolesny zawód nie spotkał. „Przyszła koza do woza,“ — szeptali sobie maleńcy po cichu... zajadając i popijając całą gębą. Więcej się znalazło szyderstwa, niż podziwienia.
Hofrat, równie wymowny, jak dwaj bracia jego, chociaż dotąd sposobności nie miał zużytkować tego daru, który teraz w widokach sejmowych zamierzał uprawiać, — ogromnie obiecywał, gdy nieufne ludziska po nim sobie nie obiecywały tak wiele.
— Prosta rzecz, — mówili niektórzy, — gdy go zgóry przytaszczą znowu, sprzeda on za lada co. Z tymi ludźmi, co się łatwo z obozu do obozu przenoszą, potrzeba być ostrożnym.
Pomimo tych szeptów ogół przyjmował hofrata równie hałaśliwie i wystawnie, jak on występował do niego. Powiedziano kilka mówek pochlebnych. Patrząc zdala, mogło się zdawać, że ta wesoła gromadka z miłością w sercu się do siebie garnęła. Wszystko zresztą — składało się jaknajpomyślniej, szlachta niepopsuta smakowała w kuchni i piwnicę znajdowała, wcale dobrze zaopatrzoną. Co się tyczy domu, ten obudzał podziwienie, obchodzono pokoje, przypatrując się, oceniając i wnosząc z tego przepychu o dostatkach.
Niektórzy o nich powątpiewać chcieli, ale im mówić niedano.
— Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi, — mówił najbliższy z nich — p. Potrawkowski, — zaczęli robić fortunę za czasów nieboszczyka hofrata, i ani razu się im noga nie poślizgnęła. Oszczędzały ich powodzie i nieurodzaje. Hofrat żył z pensyi, a dochody składał. U nas tu niema drugiego majątku tak czystego, jak ich. — Nieżonaty, sam dla siebie nie potrzebuje wiele, a takich uczt baltazarowskich, jak dzisiejsza, niewiele my u niego zjemy.
Baron Meyer dotrzymał słowa i przybył w istocie, sztucznie odmłodzony, wyświeżony, galant, z brylantem, który na jednym palcu prawej ręki olśniewającym jaśniał blaskiem... Bodaj czy nie był przeznaczony dla piękniejszej rączki i dlatego musiał na połowie grubego piątego palca odpoczywać w drodze.
Baronowa go opanowała... a on jej nie opuszczał na chwilę. — Atanazy bawił kółko tutejszych ekonomistów i polityków opowiadaniami o stosunkach, w jakich żył i pracował.
Tańce się rozpoczęły, roznoszono lody, szampana, limonadę, orszadę, cukierki, gdy kamerdyner (Wiedeńczyk) pana hofrata przysunął się dyskretnie do p. Atanazego i szepnął mu na ucho:
— Nieznajomy jakiś, — tu się zawahał znacząco, nim „pan“ wykrztusił, — nieznajomy pan życzy sobie mówić z panem w pilnym interesie. Zaprowadziłem go do osobnego pokoju.
Atanazy, tknięty tą niespodzianką, a czując się tu obcym, spytał niespokojnie:
— Któż to jest? jak wygląda?
— Nie wiem, — rzekł kamerdyner, — prosiłem go o kartę lub nazwisko, ale mi nie chciał powiedzieć nic, dodając tylko, że interes pilny.
Ruszył śpiesznym krokiem Atanazy, poprzedzany przez szybko idącego kamerdynera, i, gdy się drzwi gabinetu otwarły, spostrzegł z przerażeniem przy stole siedzącego w dosyć zaniedbanym stroju — pana Piotra.
Zobaczywszy go nadchodzącego, Piotr wstał zwolna i z uśmiechem złośliwym go powitał.
— Znalazłem się tu przypadkiem, — rzekł, — ale rozumny człek z każdego trafunku korzysta... P. Ksawery bardzo źle się zawsze obchodził ze mną, mógłbym mu się wywdzięczyć pięknem za nadobne, alem litościwy i goły... Otóż o co idzie... Rzecz bardzo prosta... Hofrat wielkością swą popisuje się wśród współobywateli, cóżby to za wrażenie uczyniło, gdybym ja, obdarty, zaszargany, z tęgą miną wystąpił na salon i zaprezentował się, jako brat tego wielkiego męża! Rzecz oczywista, że toby mu nie pomogło? Jam gotów tę farsę odegrać, słowo daję, jeżeli czego od niego nie wytarguję... Prowadzę proces. jestem bez grosza, niech mi pożyczy... Mógłbym żądać więcej, ale skromnie zaspokoję się tysiącem guldenów. Dla niego to głupstwo, a dla mnie rzecz ogromnej wagi. Dam oblig... chapoknyszem nie jestem... podarków nie przyjmuję... Skrypt dostanie.
Atanazy stał, słuchając osłupiały.
Upadek tego człowieka, który się zwał jego bratem, w tak straszny mu się sposób objawił, iż słów mu na odpowiedź zabrakło.
— Sądziłem, — dodał od niechcenia Piotr, — że najdogodniej będzie prosić pana Atanazego o pośrednictwo.
— Jakim tytułem? — z oburzeniem odparł Atanazy.
— Rzecz naturalna, — rozśmiał się Piotr, — bo was i Ksawerego równie zaboli, gdy wystąpić będę zmuszony.
— Ale w takich razach, panie Piotrze, — dumnie odparł Atanazy, — człowiek się ratuje, nie opłacając rewolwerami, ale... poprostu gwałt odpierając gwałtem. Może hofrat waćpana kazać wziąć i, jako awanturnika, spokój zakłócającego, odstawić do starostwa pod konwojem.
— Niechże to zrobi, — przerwał Piotr, — bo ja, kochanie ty moje, nie mam nic do stracenia, a hałas z tego wyrośnie, jeszcze lepszy... mnie zaś tylko o niego chodzi. Niech to zrobi.
Zamilkł Atanazy.
— Zważ, panie Piotrze, — począł.
— Daj mi pokój z nauką moralną, — rzekł Piotr spokojnie. — Jesteś tu niby wicegospodarzem. Każ mi dać jeść coś z okruszyn uczty, no i napić się, a sam idź do hofrata.
To mówiąc, skierował się ku stolikowi i jakby wcale nie myślał rozprawiać, siadł w postawie człowieka, który ma rozkazywać prawo.
Myślał jeszcze powołany pośrednik, co pocznie, gdy, zobaczywszy dzwonek, Piotr zadzwonił bez ceremonii i wchodzącemu służącemu zadysponował:
— Z rozkazu pana Atanazego, proszę cię, dajcie mi tu jeść i napić się, a patrzaj, żeby była wódka i wino, jadło nieskrzepłe i nie ochłapy, — rozumiesz? Jestem gościem i głodnym.
Pomyślawszy nieco, Atanazy, już niemówiąc słowa, zawrócił do drzwi i wyszedł. Nie miał innego sposobu nad zwrócenie się do baronowej.
Zastał ją na konferencyi z baronem Meyerem, musiał przerwać tête à tête, szepnąwszy jej na ucho, że interes jest.. groźny, a nie cierpiący zwłoki.
W dwóch słowach powiedział jej treściwie, co go sprowadziło. Baronowa zbladła, jak ściana, zacięła usta, zacisnęła pięści, twarzyczka jej tak się nagle zmieniła, iż Meyer przestraszony skoczył podać jej szklankę limonady, którą grzecznie odtrąciła.
— Zostań pan, — szepnęła mu, — natychmiast powracam.
Skinęła na Atanazego, aby go bawił.
Z trudnością przyszło się jej przecisnąć do hofrata, który bawił panie, a bardziej jeszcze go od nich odciągnąć.
— Na miłość Bożą, Ksawery, — szepnęła mu dwa słowa, — bo może być awantura, która ci zaszkodzi na wieki..
Hofrat, przepraszając damy, odstąpił z nią na stronę.
— Piotr... wiesz przecież, o kim mówię, ten łotr niepoczciwy, — jest tu obdarty w przedpokoju. Przybył umyślnie i grozi, że wtargnie, prezentując się, jako twój brat, jeżeli mu się nie wykupisz...
Ksawery zrazu uszom wierzyć nie chciał.
— Powtarzam ci, że to nie żart, ale groźba... seryo. — Żąda od ciebie wykupu tysiąc guldenów, które dać potrzeba... Chce dać skrypt.. kochany braciszek...
Pod uderzeniem tego młota hofrat stał, jak odurzony... oglądał się ku drzwiom, czy już nie zobaczy wchodzącego...
— Narcyzo, — począł, jąkając się.
— Niema innego sposobu, tylko natychmiast rozbójnikowi dać pieniądze, — przerwała mu. — Co jutro z nim poczniesz, — radź sobie. Że spełni to, czem grozi, — niema wątpliwości.
— Związać go i zamknąć! — zawołał Ksawery.
— Nie może się to stać bez rozgłosu, zważ, — dodała baronowa.
— Czegóż on chce odemnie? — począł gniewnie hofrat. — To poprostu chantage.
— Erpressung, dodała, jedno jeszcze przyłączając tłómaczenie, baronowa, — ale, gdybyśmy to w dziesięciu językach nazwali, — nie pomoże nic. Żąda pożyczki tysiąca guldenów.
— Niech mu dadzą pięćset, — odparł, sykając, Ksawery.
— Nie weźmie ich, — poczęła baronowa zniecierpliwiona. — Nie doprowadzaj go do szału.
Hofrat otarł pot z czoła, spuścił głowę. Nagle rękę włożył do kieszeni bocznej fraka, ręką drżącą dobył pugilaresu i szybko wcisnął baronowej banknotów parę.
Potrzebował całej mocy, jaką miał nad sobą, aby potem zaraz przerwaną z damami zawiązać znowu rozmowę.
Baronowa znikła.
Co chwila, ilekroć się drzwi otworzyły, i głośniej się ktoś odezwał, Ksawery zwracał oczy przerażone ku wnijściu na salę.
Tymczasem Atanazy z pieniędzmi w ręku, sztywny a zły, wprost do gabinetu zawrócił.
Piotr właśnie, napiwszy się wódki potrzykroć, bo omne trinum perfectum, — jadł już; spożył zupę zimną, sztukę mięsa, która nosiła W menu słynne imie Châteaubriand’a, na które nie zasługiwała, gdy Atanazy się ukazał w progu.
Energicznie przystąpił do stolika.
— Mam dla was tysiąc guldenów, — zawołał. — Skrypt przyślesz. Nie dam pieniędzy, dopóki na wozie siedzieć nie będziesz.
— Cóż to, zjeść mi nie dasz? — zapytał, dławiąc się, Piotr.
— Nie dam. Wynoś mi się natychmiast, — zawołał stanowczo Atanazy i powtórzył dobitnie: — Wstawaj i jedź, — to nasz warunek.
— Ażebym nieczystym oddechem nie kalał atmosfery, którą wy raczycie się upajać.
Szyderstwo przeleciało niepostrzeżone.
— Wstawaj i jedź, — powtórzył groźnie Atanazy. — Słyszałeś.
— Twoje menżykowskie ultimatum, — -rzekł z westchnieniem, ocierając usta i wstając z krzesła, Piotr. — Dawaj pieniądze.
— Gdy usiądziesz na wóz, — zawołał Atanazy.
— Furka moja stoi za bramą.
— Towarzyszę panu, — dodał Atanazy głosem, coraz namiętniejszym.
Piotr uległ tej sile, z jaką po raz pierwszy usłyszał występującego Atanazego, — spokorniał nagle.
— Nie gniewajże się, — toż to głupstwo. Prosty figiel studencki, a tysiąc guldenów dla hofrata...
— Idźmy, — wtrącił Atanazy, krocząc do drzwi i otwierając je.
Wyszli w istocie.
Ścisk i ruch taki był wszędzie tego wieczora, że Piotr, któryby w każdym innym razie oczy i uwagę na siebie zwrócił, przeszedł niepostrzeżony. Na dziedzińcu było już ciemno. Atanazy, milczący, przodem ciągle dobiegł do wrót. — Tu stała w istocie najęta furka chłopska, której para mizernych koniąt z głowami, w workach pogrążonemi, żywiła się sieczką, zasypaną im. Na wozie spał woźnica, którego budzić musieli. Uparty Atanazy nie puścił z rąk pieniędzy, dopóki nie zobaczył Piotra, siedzącego na sianie, którem był wóz napchany.
— Słuchaj, panie Piotrze, — odezwał się drżącym głosem. — Jeden raz mogła ci się udać ta sztuka. Nie przypuszczaliśmy, ażebyś podłość posunął do tego stopnia. Gdyby cię jednak wzięła ochota drugi raz to powtórzyć, daję słowo honoru, że ci, jak psu, w łeb strzelę.
Gdy słów tych domawiał, przez otwarte drzwi od pałacu doleciały dźwięki wesołego kotyliona. Baron Meyer z gracyą i powagą Wiedeńczyka, uśmiechnięty, przesuwał się przed baronową, bladą i nieprzytomną, niemogąc pojąć, jaką trucizną ją napoił Atanazy.
Hofrat opuścił damy i szukał Atanazego w obawie, ażeby Piotr nie zrobił awantury. — W głowie mu się zawracało. Kilka osób zaczepiło go po drodze pytaniami i komplementami, odpowiadał wszystkim stereotypowym uśmiechem z czasów urzędowania, ale nie słyszał, co do niego mówili, ani wiedział, jak się pozbył natrętów.
Chciał co najprędzej z ust Atanazego posłyszeć, że mu już żadne nie groziło niebezpieczeństwo, ale w takich razach dzieje się zawsze jednako: zamiast znaleźć, kogo się szuka, mija się z nim, niewidząc go i niebędąc widzianym.
Zaślepiony hofrat otarł się o nierozeznawającego Atanazego, który rozpychał stojących na drodze i biegł tam, gdzie zupełnie gospodarza niebyło.
Śmiertelne pół godziny upłynęło, nim wkońcu Ksawery nie pochwycił za ramię brata.
— Zmiłuj się, — ja biegam za tobą, obszedłem cały dom!!
— Ale ja już chciałem zejść do suteren za wami, — podchwycił Atanazy.
— A cóż? a co?
— Wsadziłem go na wóz, — odjechał, — dodał, lekko oddychając, Atanazy. — Niema innego sposobu, jak go uznać za obłąkanego i zamknąć do czubków. — Dopóki on po świecie chodzić będzie,— żaden z nas nie poczuje się bezpiecznym. Gdybym miał rewolwer pod ręką dziś, nie ręczę za siebie...
Zdawać się mogło, że wypadek ten prześliznął się niepostrzeżony, że ani Piotra niewidziano, ani go kto mógł podsłuchać... Nikt go tu zresztą nie znał: — oprócz służącego p. Atanazego, jak ogień, sprytnego chłopca, który, powodowany ciekawością, śledził wszystkie kroki przybysza, zrozumiał, co się działo, i białych papierków austryackich dopatrzył w ręku swego pana.
Największą dla niego było rozkoszą dobywać tok tajemnic pańskich lub tworzyć je z okruchów, — bo p. Justyn Zwoliński, który lubił też czytać, — pisał pamiętniki i starannie w nich zapisywał, cokolwiek się o jego oczy i uszy obijało. Piotr był dla niego atrakcyjną postacią, i nazajutrz na kartach dziennika stała cała scena balowa, odwzorowana ręką niewprawną, ale wyraziście i dobitnie. Był to literat niedonoszony, który, czując powołanie, wzdychał nad tem, że ortografii nigdy nauczyć się nie mógł. Uważał też ją za więzy nieużyteczne, stworzone przez pedantów. Był pewien, że jedyną logiczną pisownią było prawidło: jak się mówi, tak się pisze. Wyznanie to, podniesione do znaczenia zasady, stało na okładce seksternika pamiętników...
Któżby był wśród tego wesołego towarzystwa, dźwięków muzyki, uśmiechów wdzięcznych, szeptów słodkich, uścisków porywczych, — wykrzykników, natchnionych uczuciem, — domyślił się wpuszczonej kropli jadu, która wszystko zatruwała głównym aktorom dramatu?..
Hofratowi mgła jakaś powlokła ludzi, Atanazy chodził zwichnięty, czynny niby, a niewiedzący, z kim mówił i co robił. — Baronowa rzucała wzrokiem obłąkanym po otaczających, a baron Meyer, przypisując sobie to zamieszanie jakieś, z którego wyjść nie mógł na spokojniejsze stanowisko, — dobijał oświadczeniem się otwartem rozpoczętego targu, — który go pieds et poings liés, jak mówił, rzucił do stóp pięknej wdowy.
Baronowa się niepostrzegła nawet, jak ów bijący w oczy brylant z tłustego palca barona przeniósł się na maleńki jej skazownik, z którego zdjęty wąż symboliczny wśliznął się na rękę Meyera.
Atanazy, którego oka nie uszły blaski brylantu, spostrzegłszy go już u Narcyzy, szepnął jej przy wieczerzy, że nie on może sam tylko przejście tej gwiazdy uważał.
— A cóż mi to szkodzi, że ludzie domyślą się wcześniej nieco mojego wyjścia za mąż, nim je w swoich foits divers ogłosi Neue freie Presse?
— Wolno mi więc powinszować już pierwszemu, — dodał Atanazy, — a zarazem złożyć życzenia.
— Panu w istocie pierwszemu się należała ta wiadomość, – śmiejąc się, dorzuciła baronowa. — Gdyby nie pan, baron Meyer swój brylant byłby zachował w zbiorze kamieni, bo mi poprzysiągł, że nigdyby się nie ożenił, gdybym ja mu odmówiła mej ręki.
— Wierz mi pan, — ciągnęła dalej z westchnieniem, — że najlepiej umieją kochać starzy, ci, którzy już się nie spodziewają więcej miłości. Ostatnia jest równie gorąca, jak pierwsza, a daleko od niej trwalsza. Biedny Ksawery! Jakże mi żal go, iż żadnej kosztować nie będzie. Człowiek to, skazany na zamarznięcie serdeczne.
W tej chwili powstał głosem powszechnym powołany do wzniesienia toastu na cześć gospodarza p. Tymoteusz Bończa i, kieliszek potrącając nożem, prosił o milczenie.
Toast trwał minut kilka. Hofrat podniósł się z kielichem w dłoni, okiem powiódł po zgromadzeniu i słodkim głosem, który z początku wydał się stłumionym, zagaił swe wyznanie wiary.
Zakończenie jego wprawiło słuchaczów w takie uniesienie, iż następujący kielich przeszedł dla wielu tajemniczo, taką był zagłuszony wrzawą.
Na cmentarzu krakowskim w kilka potem miesięcy wznosił się piękny, pełen prostoty pomnik, na którym w płaskorzeźbie udatnej młody uczeń miejscowej akademii odtworzył głowę staruszki, na oko prozaiczną i pospolitą, lecz tyle mającą w sobie wyrazu słodyczy i dobroci a smutku, że jej się nikt nie mógł przypatrywać bez jakiegoś wzruszenia.
Nie był to żaden ideał, ale prawda, tak pochwycona, wyszlachetniona podniesieniem do największej jej potęgi, iż rysy powszednie stały się typem i całą zdawały się mieścić w sobie niewiastę cichą, pobożną, pokorną, a nieszczęśliwą.
Odżyła w tym złomku marmuru pani Piotrowa, zwiastował się w nim znakomity artysta.
Niebyło dnia, ażeby ktoś pochwałami, oddawanemi nagrobkowi, przez nieznanego artystę nieznanej wzniesionemu kobiecie, nie przychodził oglądać i dumać przy nim.
Jesiennego wieczora klęczała przy nim zakwefiona postać niewieścia, po której liniach i kształtach, chociaż twarz miała osłoniętą, domyślać się było można młodości.
Nie modliła się już, ale zadumana patrzała jeszcze na płaskorzeźbę, która na nią z macierzyńską spoglądać się zdawała miłością, jakgdyby duch zmarłej ożywiał wizerunek blady.
Westchnienie wyrwało się z ust panienki, wstała powoli i miała się już zawrócić ku wyjścia, gdy po za sobą dojrzała klęczącego i bijącego się w piersi mężczyznę, odzianego nędznie i ubogo, z twarzą bladą, sinym trądem okrytą.
Twarz to była niegdyś pięknych rysów, którą życie potargało tak, iż się w niej tylko nieszczęściami pogruchotanej ruiny dopatrzeć było można. Powieki zaognione, usta popękane, policzki, jakby siecią marszczek osnute i pokrajane, gdzieniegdzie skóra, przylegająca do kości, to nabrzmieniem odęta, składały całość, mogącą litość obudzić. Sparty na kiju prostym, okryty opończą podartą mężczyzna klęczał i modlił się, ale modlitwę przerywały mu i myśli, które chwilami zamykały usta, i znużenie takie, że powieki zamykały się i sen go ubezwładniał na krótko. Zaledwie się pochylił złamany nim, gdy się już porywał, jakby przestraszony, i bił znowu w piersi, w których chorobliwe słychać było chrapanie.
Człowiek ten tak był podobnym do żebraka, że odchodząca kobieta, dobywszy z woreczka kilka groszaków, zbliżyła się do niego, trzymając je w ręku, ale, podszedłszy, cofnęła się nagle, jakby przestraszona.
Klęczący, czy nie widział jej i nie słyszał, czy nie chciał znać, nie poruszył się nawet. Ona, jak przykuta, patrzała ciągle na niego. Trwało to dosyć długo, na ostatek, na odwagę się zebrawszy, kobieta zbliżyła się do żebraka, dotknęła go ręką i cicho wymówiła:
— Pan Piotr.
Oczy wybladłe modlącego się powoli się ku niej podniosły.
— Piotr, — wyszepnął niewyraźnie i, jakby sam do siebie, dodał: — Balbisia?
— Ja jestem, — odezwała się głosem poruszonym młoda pani. — Przez kilka lat nic o panu słychać niebyło. Gdzież pan był, i co się z nim działo? Cóż teraz?
P. Piotr kończył jeszcze modlitwy, pochylił się, aby ziemię pocałować, przeżegnał, wstał i z trudnością przygarbione wyprostował trochę barki.
— Pokutuję, — rzekł Piotr po długiem milczeniu.
Panna Balbina z niezmierną uwagą i jakąś obawą wpatrywała się w mówiącego, a widać było, że usiłowała dojść i upewnić się czy mówił prawdę czy kłamał uczucie.
O to go jednak posądzić było trudno. Nadto złamany był i zbyt obojętny, nie prosił zresztą o nic, a nawet litości wzbudzić nie żądał.
— Od dawna pan jesteś w Krakowie?
— Ja? od wczoraj, — rzekł słabym głosem. — Chciałem do szpitala, ale mnie tam nieprzyjęto. Świadectwa potrzebują, zresztą jest większych odemnie biedaków dosyć. Ksiądz Bonifacy zlitował się nademną i dał mi przytułek w klasztorze.
Nieusiłując dalszej zawiązywać rozmowy, Piotr chciał już odejść, gdy go Balbina wstrzymała.
— Wstąp pan do mnie, — rzekła głosem łagodnym. — Wygodniej może będzie; miejsca jest dosyć; starania niebrak.
— Dziękuję, — odparł chłodno Piotr, który z modlitwy i tego nastroju ducha, jaki ona w nim wzbudziła, powoli w inny jakiś stan przechodził, zdawał się budzić do życia. — Dziękuję, nie mogę, albo do klasztoru, lub do szpitala muszę.
— Dlaczego? — zapytała Balbina.
Żebrak splunął.
— A! dlaczego! Kobieca zawsze ciekawość. Najlepsza z was musi mieć ten defekt. Ciekawość smaku jabłka pierwszą niewiastę zgubiła.
Z dziwacznym uśmiechem obrócił się ku niej.
— No, nie mogę, — dodał, — bo ze mnie złe ziele. Aby trochę mierzwy, a szpary odeszły, duch buja, i ciało w moc szatańską przechodzi.
— Dopóty cnoty, póki biedy, — ciągnął dalej, — muszę złośnika trzymać na wodzy, bo inaczej do piekła mnie zaniesie.
Balbina z politowaniem słuchała.
— Idź pan do mnie, — powtórzyła. — Widzę, żeś bardzo podupadł. Za grzechy pokutowałeś, ale Pan Bóg dał życie, należy je zachować.
— Dla kogo? — zapytał Piotr.
— Dla siebie, — odezwała się spokojnie kobieta, — dla siebie, dla pokuty.
— Kaznodzieją zostałaś, widzę, panno Balbino, — rzekł Piotr, powoli idąc za nią. — Ale, prawda, nie wiem nawet, czyś jeszcze panną, boś powinna była wyjść za mąż dawno.
— Nie myślę za mąż wychodzić, — szepnęła Balbina.
— No, a brat Atanazy? cóż się z nim dzieje? — dodał Piotr.
— Nie wiem, — odezwała się panna.
Milczeli, idąc ku wrotom cmentarnym, które właśnie zamykać miano. Skromny powozik stał przed niemi.
W powozie było miejsca dosyć, choć służąca Balbiny, nieodłączna jej towarzyszka, czekała przy wrotach.
— Siadaj, panie Piotrze, — odezwała się Balbina, — spoczniesz u mnie.
— Nie będzieszże się wstydziła wieźć żebraka przez miasto? — dodał Piotr.
— Nigdy nie robię z dobrej woli tego, czegobym się wstydzić potrzebowała, — sucho odparła panna Sławkowska. — Siadaj pan.
Ponowne zaproszenie to usłyszawszy, Piotr jeszcze wahał się krótko, aż wreszcie ruszył z miejsca i siadł do powozu. Panna Petronela ze skrzywioną twarzą zajęła miejsce na przodzie. W drodze niemówiono ani słowa. Dojechali do domu panny Balbiny, która coś poszeptała z Petronelą i wprowadziła za sobą Piotra do skromnej swej bawialni.
— Siadaj pan, zaraz dla niego otworzą gościnny pokój, który będziesz mógł zajmować, dopóki zechcesz, — odezwała się Balbina.
Piotr słuchał milczący, niedziękując nawet.
— Wiem, — rzekł nareszcie, że czynisz to nie dla mnie, ale dla pamięci mojej żony. Nadużywać jej gościnności nie myślę. Właściwie też nie potrzebuję jej, bo ta nędza, w której mnie panna Balbina znalazła, jest wczęści dobrowolną pokutą. Ruszyło mnie sumienie, chciałem ciało umartwić, ale, od p. Atanazego pobierając dosyć regularnie dożywotnią moją pensyę, mógłbym teraz z niej żyć wcale wygodnie. Popłaciłem długi, tak że wkońcu nawet hofratowi oddałem tysiąc guldenów z procentem, chociaż się ich już wcale nie spodziewał.
— Słuchasz, widzę, niedowierzająco, panno Balbino, — dodał, wzdychając, — ale ja ci powiadam, nikt z was mnie nie znał i nie zna, mieszaniną jestem osobliwą dobrego i złego. Raz mnie jedno opanowuje, potem do drugiego powracam. Wiela złego winna jest poczciwa nieboszczka moja, puściła mi cugli, a jam też ich nie trzymał, namiętności ponosiły. Teraz przyszła skrucha, pokora, pokuta, ale ja siebie znam, cokolwiek mi będzie lepiej, odetchnę, a wnet się krew zburzy, i pocznę znowu szaleć. Gdybym tu dłużej u was odpoczywać pozostał, zamiast się modlić wyszukam towarzyszów do hulanki i wrócę do starych moich grzechów.
Z rozkazu gospodyni domu podano Piotrowi naprędce przysposobioną wieczerzę. Na tacce przy niej stała wódka, na którą okiem chciwem spoglądał długo Piotr, walcząc z sobą. Chciał się powstrzymać i nie dotrwał w dobrem postanowieniu. Chwycił flaszkę, nalał nie do kielicha, ale do szklanki, i duszkiem wypił. Siadł potem, chlebem z solą przegryzając; oczy mu blade zwolna się poczęły zaogniać i rozszerzać, twarz zarumieniać, zuchwalstwo dawne powracało. Potoczył wejrzeniem dokoła.
— Niechże mi panna Balbina, — począł żywiej i głośniej, — powie co o mojej rodzinie kochanej, bo ona się mnie wyparła, a ja też jej wyrzekłem. Nie wiem, co się z nimi dzieje.
— Ja także niewiele, — bo stosunki moje nie sięgają w te sfery, — odpowiedziała panna Balbina.
— Wiem, że Atanazy, który wszystkich chciał uczyć rozumu, — dodał Piotr, poczynając zajadać wieczerzę łapczywie, — podobno sam stracił, co miał. Przyszedł mu w pomoc ktoś z rodziny matki, — postawili go na nogi... cóż dalej?
Balbina odpowiedziała tylko ramion ruszeniem.
— Ja i on, — ciągnął dalej Piotr, — niedawnośmy tak do siebie podobni, jakbyśmy bliźniętami byli... Atanazy — to drugi tom tego samego dzieła, tylko na lepszym papierze i porządnie oprawny. Ja jestem już podartą i poszarpaną książką... kubek w kubek ja... Wątpię, ażeby i z niego co było. Dobrze iżeś panna nie wyszła za niego, bobyś była nieszczęśliwą.
— No, a hofrat? — dodał.
— Nie znam go, — szepnęła panna Balbina.
— Niepotrzebnie powróciłem do Krakowa, — ciągnął dalej Piotr, — nie mam tu szczęścia, ale takie to poczciwe, stare mieścisko, bo mi w niem, jak w gnieździe, wygodnie, i czuję się tu w domu... A potem jeść i pić niema, jak tu, — na rożnie pieką i stary miód umieją cenić. — Dalej jest się gdzie każdej godziny pomodlić i przed kim wyspowiadać, a jeśli człowiek nic potem i Pana Boga chce oszukiwać, to może sobie dobrać konfesyonał, jaki mu do gustu... Nareszcie i to dobre, że tu, jak chodzisz za procesyą, odprawiasz spowiedź wielkanocną i z duchownymi jesteś na przyjaznej stopie, to cię z reszty rozgrzeszają, — bo ciało słabe.
Piotr wpadał w coraz lepszy humor, ale razem stawał się znowu coraz bardziej pannie Balbinie wstrętliwszym. Traciła dla niego spółczucie i litość. — To też, gdy wieczerzy dokończył, nie zapraszała go już wcale do domu, i Piotr, to spostrzegłszy, przeżegnał się, modlitewkę odmówił i przyszedł ją w rękę pocałować.
— Niech pannie Balbinie Pan Bóg za jej dobre serce zapłaci, — rzekł ze wzruszeniem. — Proszę wierzyć mi, że nie zapomnę nigdy, iżeś się nie wstydziła mnie, odartego żebraka, wieźć w swoim powozie przez miasto i niemiłemu, pogardzonemu dać jeść i pić.
— Bóg ci to policzy, — dodał, — ale i ja, — choć nędzny i bezsilny, będę się starał odwdzięczyć. Żadnym robakiem pogardzać niepotrzeba.
To mówiąc, pocałował ją raz jeszcze w rękę i wyszedł.
Ale nie zajął gościnnego pokoju, który panna Balbina dla niego przygotować kazała, — opuścił dom. — Gdy jej Petronela znać o tem dała, odetchnęła swobodniej gospodyni, gdyż zaczęła się lękać następstw, jakie mieszkanie Piotra u niej ściągnąć na nią mogło.
Ów wypadek spotkania z tak zwanym Trepkowskim odsłonił dotąd zakrytą część życia p. Piotra, wciągu której obcował z ludźmi, za zbrodnie ściganymi. — Przekonanie o tem nieszczęśliwą żonę o śmierć przyprawiło.
W kilka dni potem odwiedzający czasami pannę Balbinę o. Bonifacy wspomniał jej, że widział Piotra i przez kilka nocy dawał mu przytułek w klasztorze; że wciągu tego czasu wstawał do chóru z zakonnikami i tak się dobrze im akomodował, iż zbudowani byli nim. — Ojciec mu już chciał poddać myśl, aby wdział habit i braciszkiem został.
— A tymczasem, — dodał ks. Bonifacy, — djabeł nie śpi. Poszedł mi dnia jednego, jak mówił, pomodlić się na grobie żony. Wieczorem czekałem na niego do późna... nie przyszedł. Oho! myślę sobie, źle, ani chybi, zetknął się z kimś, poszli na piwo, i, jak mu raz w głowie zaszumiało... już go i na łańcuchu nie utrzymać. Jakoż powrócił ledwie nazajutrz, przeprosił mnie. Wódką od niego znowu trąciło, a w oczach miał łzy.
— Nikt nie ujdzie swojego przeznaczenia, — rzekł do mnie. — Powietrze mi nie służy w Krakowie, muszę iść precz.
— Co ty tam o powietrzu prawisz! — odparłem, — wódka ci nie służy. Dopóki jej nie pijesz, człowiekiem jesteś, a po pijanemu bydlę.
— Bydlę! — odparł, — gdyby tylko bydlę, nicby jeszcze nie było... Wół i osioł lepsze odemnie.
— Nie chciał mi się tłómaczyć więcej i potem znikł z miasta. Wiem, że go niema. Poszedł? — dokąd, niewiadomo. Ma wad tyle, co włosów na głowie, — dodał ksiądz, — niepoczciwy, zły czasem, szalony, ale na dnie duszy jest coś poczciwego, i ja go żałuję.
Nie przyznała się panna Balbina, iż była przyczyną zniknięcia Piotra, który, napiwszy się tu wódki, dostał od niej zawrotu głowy.
Miał jeszcze jednak tyle mocy nad sobą, że tegoż dnia Kraków, kusiciela, opuścił. Rozpoczął na nowo pokutę, która u niego zależała na tem, że o żebraninie, pokorny, pieniądze (jeżeli je miał) rozdawszy ubogim, puszczał się w świat. Najczęściej szedł bez celu, dokąd go oczy poniosły; niekiedy miejsce, wsławione jakim obrazem cudownym, wyznaczał sobie, jako cel wędrówki.
Tym razem celem nie była ani Częstochowa, ani Gidle, ani Kalwarya, ani żadna z mnóstwa wsławionych miejscowości. Poruszony oznaką litości i spółczucia, jaką mu okazała Balbina — chciał się jej wywdzięczyć. Osnuł sobie najdziwniejszy plan podbudzenia Atanazego, aby wrócił do Balbisi, bo wiedział od żony i widział z całego trybu życia, że go kochała i za nikogo innego wyjść za mąż nie chciała.
Jakim sposobem on, — którego Atanazy niecierpiał, którego słowo u niego nie miało wagi — wyobrazić mógł sobie, iż wpłynąć może w tak ważnej sprawie?! to tylko obłędem jakimś tłómaczyć się daje.
To pewna jednak, że z tą myślą śmieszną, pokutując, o kiju puścił się do Atanazego, o którym nawet nie wiedział, czy dotąd był wolnym.
Nic fantastyczniejszego sobie wyobrazić nie można nad te włóczęgi człowieka, który nie miał nic do stracenia, a na cierpienia się narażał prawie umyślnie, bo je przyjmował, jako karę za grzechy. Zwykle puszczał się Piotr, niepytając drogi, niewiedząc, ani gdzie spocznie, ani co jeść i pić będzie, ani czy będzie się miał czem pożywić. Szedł o kiju powoli. Przed każdym kościółkiem klękał się modlić, a gdy mu się gdzie nabożeństwo podobało, pozostawał przez dni kilka. Naówczas, jeżeli nie znalazł przytułku na probostwie, — lokował się w karczmie, spał na ławie, — upijał się obrzydliwą wódką, którą go, jako pobożnego pielgrzyma, chłopi częstowali, — a gdy mu się tu uprzykrzyło wreszcie, ciągnął dalej.
W miasteczkach, po klasztorach, w miejscach, dawniej znajomych, przesiadywał dłużej. Żelaznej wytrwałości natura, zahartowana trybem życia awanturniczym mogła mu dozwolić wytrzymać wszystko to, na co się narażał: noce spędzane pod gołem niebem, spanie na ziemi wilgotnej, głód, zimno, pokarm najlichszy, wódkę, jako jedyne lekarstwo. Pomimo tych niewygód Piotr czasu tych swych peregrynacyi bywał zawsze w najlepszym humorze, — jak on sam utrzymywał, najzdrowszy, a do modlitwy tak usposobiony, że płakał przy niej rzewnemi łzami.
Niejeden też raz obudził w litościwych sercach spółczucie, dawano mu pomoc, obdarzano, karmiono, odziewano. Prawie zawsze potem kończył smutnym wybuchem i awanturą.
Zdarzało się, że go dla niezaopatrzenia się w legitymacyę i potrzebne świadectwa aresztowano, zamykano z włóczęgami do więzienia i trzymano, odsyłając pod ciupasem z miejsca na miejsce. Były to dni apostolstwa p. Piotra, bo, dostawszy się między złoczyńców, miał za obowiązek ich nawracać. Zaprowadzał w więzieniu wspólne modlitwy, uczył katechizmu, nawracał zobojętniałych i ludzi bez wiary.
Dostawały mu się przytem nieraz od towarzyszów i łajania, i razy, i obelgi najdotkliwsze, które znosił z takim heroizmem, że nim katów swych rozbrajał.
Nastawiał pleców bijącym i wołał:
— A walże, a wal! proszę cię. Robisz mi największą łaskę. Mniej będę cierpiał w czyśćcu, odpokutowawszy na ziemi.
Nie bronił się wcale, chyba gdy był pijanym, a wówczas rozwijała się w nim siła nadzwyczajna, i na miazgę tłukł przeciwników.
Słowem wędrówki p. Piotra były najdramatyczniejsze w świecie... a że czasu na nie miał bez miary, trwały niekiedy bardzo długo. Kończył je niekiedy w szpitalu...
Niedziw, że, w ten swój zwykły sposób puściwszy się z Krakowa ku Krzeszowicom naprzód, — potem skierowawszy na Częstochowę — później zagrzęzłszy w Warszawie, — jesienią poczętą podróż skończył dopiero, gdy wiosna już była w najpiękniejszym rozkwicie.
Był jeszcze o mil pięć od wsi, w której mieszkał Atanazy, gdy napytał na drodze człowieka, przez niego ze służby odprawionego, i mógł go wybadać nieco o brata.
Usposobienie pijaczyny, ze służby odprawionego, nie było naturalnie bardzo Atanazemu przyjazne, ale to Piotr brał w rachunek...
Szoborski, przez długi czas kredencerz Atanazego, któremu dowiedzionem było, że flaszki wypróżniał i manipulował tak z niemi, iż niknęły, a próżne pod łóżkiem jego znajdowano, — lat dziesięć spędził u Atanazego, znał go więc doskonale.
Miał Szoborski z dawniejszej jeszcze służby u infułata — rozmów nabyte ukształcenie pozorne i głowę, gdyby jej nie zalewał, wcale niezłą. Sądził o ludziach często bardzo trafnie.
— Ja jego znam na wylot, — mówił rozpytującemu Piotrowi. — To jest nic więcej, tylko gęba. Przy gościach, jak się rozgada, o czem acan chcesz, tylko słuchać, — gęby rozdziawiać. — Każże mu co robić, prosty list napisać, — interes rozejrzeć — trafić na drogę... jak zacznie mędrkować, rozdłubywać, — zwlekać, — nie zrobi nigdy nic. Próżnuje tak, jeździ, gra w karty, — tańczy, śpiewa, poluje; — nagle go jakaś mucha ukąsi, i coś wielkiego chce począć, — niezawodnie bąka utnie. Było już tak, że stracił cały majątek i gdyby krewny jakiś, bogacz okrutny ze Żmudzi, go nie poratował, musiałby już gdzieś służyć za rządcę. Zlitował się starowina, długi mu popłacił, aby nie dokuczały, dał pieniędzy na gospodarstwo, — ale ostrożny, majątek cały na siebie przepisał. Od tego czasu p. Atanazy się odrabia, lecz niewiadomo, czy co spłacił. Poprawiły się podobno interesa, chociaż majątku swego nie odkupił. Ale, nawykłszy do tego położenia, — już się bardzo nie troszczy o nic... Kilka razy się chciał i miał żenić, zawsze coś przeszkodziło... albo on się zląkł, albo panna mu dała harbuza, albo o posag się nie zgodzili.
— Ja mu to zawsze prorokowałem, — dodał Szoborski, — że on skończy rezydentem na łasce.
P. Piotrowi bardzo miło się było dowiedzieć, iż przynajmniej nie znajdzie go żonatym. — Roiło mu się, że go do Balbisi nakłoni... Miał w zapasie wiele szczegółów jej życia, za nią przemawiających.
Co się tyczy przyjęcia u brata, o które, znając go, mógł się w istocie zakłopotać, — na ten raz było ono usprawiedliwione tem, że, zniknąwszy rok temu z horyzontu, ostatniej należnej sobie raty od Atanazego nie odebrał. Przybywał więc pod pozorem, iż jej potrzebował, — trudno go było wypędzić.
Zamierzał, zająwszy miejsce w oficynie, zachorować i, choćby Atanazy mu się wywijał, nie dać się wygnać, niewyczerpawszy argumentów, które przygotował.
Atanazy na wiosnę zwykle odzyskiwał chwilowo energię i zawsze się krzątał około rozpoczęcia czegoś, co później się odkładało na — potem. I teraz był w usposobieniu do przedsięwzięcia... olejarni. Rachunki zysków, na niej obiecujących się, były porobione, plan z Warszawy sprowadzony, miejsce na budynek oznaczone... Kapitał nawet, potrzebny dla wzniesienia fabryki i zakupienia narzędzi, do eksploatacyi koniecznych, leżał zapewniony, — tylko na puszczenie w bieg olejarni, to jest: uzasobienie się w rzepaki i t. p., brakło go. P. Atanazy sądził, że to rzecz najmniejsza, i że kredytem będzie się mógł posłużyć.
Zbywanie wyprodukowanego oleju — zdawało mu się najłatwiejszem. Wszystko to opartem było na przypuszczeniach, na danych, niesprawdzonych praktycznie, — ale przez jakiś czas niezmiernie żywo zajmowało, pochłaniało p. Atanazego, który w papierach siedział i każdemu gościowi nieomieszkiwał ich pokazywać. Myślał teraz tylko o oleju, mówił o nim i marzył.
Na ten olej nadszedł Piotr, który nigdy nie był miłym gościem u Atanazego, a teraz ostatnia przeprawa u hofrata jeszcze go czyniła wstrętliwszym.
Lecz był to wierzyciel.
Piotr kazał się zameldować naprzód, czyniąc się chorym i wpraszając dla spoczynku do oficyny.
Niepodobieństwem było mu go odmówić, choć p. Atanazy, spodziewający się z dnia na dzień powołania do wypłaty, miał pieniądze i rachunek przygotowany. — Nieżycząc sobie wcale ani się godzić z Piotrem, ani mu pozwolić się zbliżyć do siebie, Atanazy nazajutrz przed dniem z domu wyruszył, jak mówił, na polowanie, z którego nie mógł powrócić prędko.
Kazał więc rządcy, panu Ćwikle, przeprosić Piotra i wręczył zarazem należność, rachunki i kwit do podpisania.
Ale Piotr ruszać się ztąd ani myślał.
— Wszystko to bardzo pięknie i porządnie pan brat przygotował, — rzekł do Ćwikły, który na stole papiery rozkładał, — ale ja jestem niedyspozyt... dajcie mi odetchnąć, powinniście nad starcem mieć litość. Przyszedłem tu pieszo, nogi mi pobrzękły, droga znużyła. Zatrzymaj waćpan, proszę, pieniądze u siebie, niepilno mi do nich... Z panem Atanazym, choćby mi się jak wykręcał, widzieć się muszę.
P. Ćwikła, wyuczony, składał na polowanie zapewne mającą się przedłużyć nieobecność swojego pana.
Piotr śmiał się.
— Jakież u licha polowanie na wiosnę? Na cietrzewie chyba? bo inna zwierzyna zakazana, a cietrzewi trudno tak dużo znaleźć, ażeby tygodniami na nie polować. Wiem, że pan Atanazy, z którym ostatnim razem rozstaliśmy się niezbyt przyzwoicie, może się ze mną widzieć nie życzy, ale ja muszę z nim mówić. Będę, choćby o głodzie, siedział wam na karku; nie pozbędziecie się mnie.
Grzecznym był p. Ćwikła.
— Ale tu o pozbywaniu się żadnem niema mowy, — rzekł zakłopotany. — Mój pan sądził, że panu pilno, co do należności. Kto teraz pieniędzy nie potrzebuje...
— I ja ich nie odrzucam, — odparł p. Piotr, — widzicie, w jak zredukowanym stanie przybyłem tu do was!... ale niezmiernie ważny interes familijny... o którym pomówić trzeba, zmusza być natrętnym.
Ćwikła próbował na różne sposoby zmienić postanowienie p. Piotra, ale trafił na upór, przełamać się niedający.
Stanęło na tem, że miał czekać w oficynie. Pierwszy dzień, prawie cały, przeleżał w łóżku. Drugiego kazał sobie zrobić kąpiel, spał potem i jadł doskonale, a że mu wódki wcale nie podawano, posłał po nią do karczmy.
Śmierdząca była i obrzydliwa, lecz wszystko, co tylko upajało, — dla Piotra pijącego było równej wartości oprócz absyntu, z którym dawno się nie widział. Pił więc, modlił się i spał.
Trwało to trzy dni. Atanazemu się chciało powrócić do domu, przysłał się dowiedzieć, odebrał odpowiedź Ćwikły i zły w nocy przyjechał natychmiast, postanawiając, choćby niegrzecznie, Piotra zmusić, aby mu nie siedział na egzekucyi.
Dano nazajutrz znać do oficyn, że Atanazy powrócił. Piotr sobie kazał przynieść ogórków kwaszonych, których używał po wódce dla odświeżenia się; umył się, przeżegnał i poszedł powoli do dworu.
Czekał na niego Atanazy w takiem usposobieniu, iż miał go, nieprosząc siedzieć, od drzwi odprawić.
Piotr miał obwiązaną głowę, gdyż ciągle jeszcze potrzebował być chorym.
Przywitanie ze strony Atanazego było zimne i dumne. Piotr stał pokorny u drzwi, oczekując skazówki, aby wiedział, jak się ma znaleźć.
Brat wydał mu się zestarzałym i zmęczonym.
— Mówiono mi, — odezwał się, zdala trzymając, gospodarz, — iż pan życzyłeś sobie mówić ze mną. Jestem niezmiernie zajęty...
— Mogę czekać, — odparł Piotr zimno, — bo jestem chory, i siły mnie opuściły.
Atanazy spojrzał dla sprawdzenia tych słów i znalazł w bladej twarzy brata ich potwierdzenie; lecz litości dla niego nie obudziło to w nim wcale...
— Nie rozumiem, — zamruczał, — o czem pan możesz chcieć mówić ze mną. Ostatni jego postępek z Ksawerym...
— Był trochę niedelikatnym, przyznaję to, — odparł Piotr, — ale byłem w wielkiej potrzebie. Force majeure tłómaczy nawet, gdy w banku depozyt nieprzyjaciel sobie przywłaszczy.
Spostrzegłszy pogardliwy wyraz na twarzy Atanazego, dodał:
— Pozwolę sobie zwrócić uwagę pana na to, iż, choć pożyczyłem, a jako wy się niesmacznie wyrażacie, wydarłem hofratowi tysiąc guldenów, nie przywłaszczyłem ich sobie. Wypłaciłem mu je z piątym procentem. Rządy zaciągają pożyczki przymusowe... poszedłem w ich tropy.
Atanazy, który o spłacie nic nie wiedział, — z podziwieniem popatrzał na stojącego u drzwi, — okazując niedowierzanie. Piotr, który to zobaczył, na ziemi pokornie położył czapkę, dobył sznurkiem związanego pugilaresu, rozwinął go, ów sznurek trzymając w zębach, i, dobywszy pokwitowanie, zbyt natarczywie przedstawił Atanazemu.
Niebyło co mówić.
— Widzisz pan, — skonkludował, — a co?
— Niemniej, — odrzekł zimno gospodarz, — to natręctwo, które panu Ksaweremu groziło kompromitacyą, — jest nie do darowania.
— Ja też nie proszę o przebaczenie, — przerwał Piotr. — Pokutuję za wszystkie grzechy moje. — Mówicie, że pamięć ojca jest wam droga, że nazwisko nasze chcielibyście uchować czystem. Ja jestem zakałą... walam się z niem po szynkach i t. p. Dajcież mi stałe schronienie, choćby gdzie w przytułku.
— Hofrat ma dobra znaczniejsze, — żywo począł Atanazy, — u mnie najmniejszego kąta... i — przyznaję się otwarcie, gdybym go miał nie dałbym go panu.
— Wiesz, że ja się nie udam do hofrata, — ciągnął spokojnie Piotr. — Wam się też nie narzucam tu, ale gdzieś na wsi — w drugim folwarku jakąś dziurę byście znaleźli dla mnie gdybyście chcieli!
Ruszył ramionami Atanazy.
— Gdyś się miał żenić z Balbiną, którą ci stręczyła ta święta niewiasta, żona moja, — niewart jej byłem! — rachowałem zawsze na to, że, gdybym kiedy potrzebował przytułku (bo miałem przeczucie mojej doli), znajdę go u tej poczciwej...
Na wspomnienie Balbiny, Atanazy aż się rzucił, — coś chciał mówić, i słowa mu na ustach zamarły.
Nikt w świecie nie wiedział o tem, ile razy wyrzucał sobie, że się z nią nie ożenił. Było to zgryzotą jego najdotkliwszą. Napomknięcie o pannie Balbinie sprawiło ten skutek, że Atanazy ochłonął, ostygł i na biednego Piotra okiem spojrzał łagodniejszem.
— Co mi tam prawisz o jakiejś pannie Balbinie, — syknął Atanazy, udając zupełną obojętność. — Nigdy nie myślałem o niej.
— Ale! ba! ba! — przerwał stojący ciągle w progu Piotr i, nie proszony, siadł na najbliższem krześle i nogę począł rozcierać. — Waćpan, panie bracie, myślałeś o niej i mówiłeś o niej z nieboszczką moją, wiem to od niej, — i ona myślała o panu. Jak Boga kocham!
— Cóż dalej? — zapytał kwaśno Atanazy.
— Co dalej? — podchwycił gość, — dalej to, że, gdybyś był posłuchał nieboszczki, a ożenił się, miałbyś nietylko żonę-anioła, ale majątek, coby cię uwolnił od żebraniny u Donajtysów, co waćpana zarznęli... i puszczą z torbami.
Dotknięty do żywego Atanazy rzucił się, jakby go pocisk dosięgnął. Łudził się tem Atanazy, że cały jego układ z Donajtysami pozostał tajemnicą, że nikt o nim nie wiedział, a tu mu niepowściągniony język złośliwego i rozżalonego brata rzucał w oczy nim, jak rzeczą, powszechnie znaną.
Błysnęło mu zaraz w myśli, że Piotra niepowinien był do ostateczności doprowadzać, i znowu o stopień jeden złagodniał dla niego.
— Czegóż chcesz odemnie? — zapytał. — Pieniądze płacę.
— Żądam, — choć we cztery oczy, obejścia się ze mną ludzkiego. Nie kłamię cnoty, nie udaję świętoszka, jestem grzesznikiem zakamieniałym, ale mi się choć litość należy.
I po półgodzinnej rozmowie Piotr się rozgospodarował w oficynie.
Jak wszyscy lekkomyślni ludzie, Atanazy ulegał wrażeniom wszelkim z wielką łatwością; działały one na niego tak, jakby stanowczy wpływ wywrzeć miały, ale — był to ogień słomiany. To, co zdawało się tak silnem, że mogło zmienić życia kierunek, dopóty się tylko utrzymywało w pamięci, póki nowego coś nie zatarło śladu, jaki był wyryty... Z równą łatwością, jak się piętnowała myśl nowa, znikała potem bez śladu, chociaż nic nie ręczyło, ażeby powrócić nie mogła.
W chwili gdy Piotr przybył w odwiedziny i po pieniądze do brata, Atanazy właśnie obrachowywał, jakie skutki wywarła pomoc Donajtysa i z nią rozpoczęte gospodarstwo nowe. Szukał w czynności dziadunia czegoś podstępnego, — egoistycznego, — ażeby tem wytłomaczyć, że, — wszelkie środki mając w ręku do podźwignięcia się, — nie zrobił nic lub tak, jak nic.
Siebie obwinić nie chciał, musiał w kimś znaleźć niepowodzenia przyczynę. — W istocie sprzykrzyło mu się jedną drogą powoli iść do celu, szukał środków, ażeby coś nowego rozpocząć.
Według niego los, ludzie, zazdrość, niechęci, intrygi spikały się na niego właśnie dlatego, że się jego nadzwyczajnych obawiano zdolności.
Padał ofiarą swojego geniuszu. Podejrzewał wszystkich, — zniechęcony, chciał niewdzięcznego świata się wyrzec, — porzucić wszelkie starania i wysiłki, zamknąć się gdzieś w pustelni.
Ale — potrzeba się było od Donajtysów oswobodzić, albo im oddając pieniądze, lub majątek.
Nie naglili, nie naprzykrzali mu się, tem więcej ich nienawidził.
— Są powolni umyślnie, aby mi okazać, że mnie lekceważą, że wiedzą, iż ja nic nie jestem w stanie zrobić, — mówił Atanazy, — ale to się raz skończyć musi. Oddam im majątek... pójdę służyć!
Po kilka razy na dzień siadał do rachunków p. Atanazy, obliczał fantastycznie, co miał, co zarobił, co oszczędził, i dochodził do tego smutnego przekonania, że zawiódł się na wszelkich swoich nadziejach.
Jedyny powiernik, któremu w chwili zwątpienia jakiegoś wyznał wszystko, co go trapiło, Atanazy, mając współczucie dla niego i politowanie, otwarcie mu wypowiadał, czemu niepowodzenie według niego przypisać było potrzeba.
— Nie gniewaj się na mnie, panie Atanazy, — mówił mu, — byłem ojca przyjacielem, jestem twoim i właśnie dlatego, że ci życzę dobrze, muszę mówić prawdę. Gospodarstwo u ciebie szło dobrze, nie popełniłeś żadnej kosztownej omyłki, ale sam tryb życia twego nie dozwolił robić oszczędności. Koni na stajni trzymasz tyle, co przedtem, ludzi dla parady niepotrzebnych wielu. Przyjmujesz zbyt kosztownie gości, dajesz nadto wystawne obiady i baliki. Życie twoje pochłania daleko więcej, niż się zdaje. Od czasu, jakeś rozpoczął reformę, nie widzę, ażeby się ono odmieniło.
Atanazy aż ręce załamał.
— Panie pułkowniku, — zawołał z niezmierną gwałtownością, — możnaż po mnie wymagać, abym zszedł z tej stopy, na której dom po ojca wziąłem, do której nawykłem, a na której ludzie się mnie widzieć nazwyczaili. Zmiana w tem jest poprostu niemożliwą. Sobie mogę odmówić wszystkiego, ale nazewnątrz reprezentuję rodzinę, pamięć ojca; oznaki dostatku są przywiązane do stanowiska. Krok w tył, a upadłem bezpowrotnie. Jeżeli mam tym kosztem okupić majątek, należy się go wyrzec, bo straciłbym znaczenie, życie by mi się stało nieznośnem.
— No, ale, straciwszy wszystko, cóż poczniesz? — zapytał Ratmański.
— Jużciż szlachetniej jest sobie w łeb strzelić, — wyrwało się Atanazemu, — niż zmniejszyć się, obciąć, znikczemnieć.
Pułkownik wzruszył ramionami.
— Przepraszam cię, ale to, co mówisz, nie dopuszcza już dyskusyi, bo to są rozpaczliwe lamentacye.
— Pan pułkownik nie zaprzeczy, że imie i przeszłość obowiązują? — zawołał Atanazy.
— Któżby temu przeczył, ale nie do trzymania sześciu koni, — dodał Ratmański, — tylko do zredukowania się w porę, aby nikomu nic nie być winnym.
— Na mnie się spiknęło wszystko, ― mówił, przerzucając się na inne pole, Atanazy. — Proszę pod najsurowszą wziąć krytykę moje postępowanie, życie, wydatki domu, kieszonkowy mój ekspens, nie nadużywałem niczego nigdy. Pokażę takich dziesięciu, którzy rządzili się sto razy gorzej, niż ja, popełniali błędy, a stoją na nogach, zaś ja...
Ratmański, widząc go tak podraźnionym, począł łagodzić i uśmierzać rozdraźnienie, ale, im przemawiał z większem pobłażaniem, tem p. Atanazy więcej rósł w butę.
Niebyło wyjścia. Zdawał się rachować na interwencyę Opatrzności, na jakiś cud, na wyjątkową godzinę, w której dla niego dwa a dwa miało uczynić dwieście.
Ratmański powiedział sobie, że głowę stracił, ale mu to odejdzie. Przechodziły dnie i tygodnie w przerzucaniu się Atanazego z jednej w drugą ostateczność. Kładł się spać z postanowieniem jechania do Douajtysa by rozmówić się z nim otwarcie, dowodząc mu, że jego dobrodziejstwo było przyczyną zguby. Wstawał potem z ideą mściwą, aby ożenić się bodaj z córką największego gbura, byle mu przyniosła miliony i zapewniła zwycięztwo.
Po kilkakroć już powracał myślą do panny Balbiny, do Piotrowej, do tych kroci guldenów, które mu obiecywano z aptekarzówną.
Przybycie Piotra wśród tej walki wewnętrznej, jaką z samym sobą wiódł, nie dało mu usnąć tej nocy.
Balbina była niezamężną, panią swej woli, pełnoletnią, a on znał doskonale moc, jaką miał nad nią, i wpływ, jaki mógł wywrzeć.
Potrzeba mu się było dowiedzieć dokładnie o pannie, jej majątku, sytuacyi, rodzinie, a o tem nikt lepiej nad Piotra nie mógł go objaśnić. Należało go rozbroić, pojednać się.
Ale tu wstręt ku niemu, obrzydzenie, obawa — górę brały. Wstyd zresztą czuł znowu się zbliżyć po tak stanowczem odepchnięciu.
Piotr, który się tego nie domyślał, ułatwił mu wielce postępowanie dalsze. Zaproszony do stołu, przyszedł dobroduszny, łagodny, jakby zapomniał o wszystkiem, co go dzielić mogło od brata. Zdobył się nawet na humor znośny. Z łatwością wielką rozmowa naprowadzoną została; Piotr, mający na sercu, aby żony nieboszczki myśl doprowadził do skutku, począł mówić o Balbisi, kłamać bardzo zręcznie, mieszać prawdę z fantazyą i zalecać dziedziczkę między innemi tą cnotą, że pomimo czasów złych, ofiar, dobroczynności swej, wymagań ubogich krewnych dorobiła majątku niemal ćwierć jeszcze własnym przemysłem.
— Dziś, — Piotr, poruszony, — jest to najbogatsza panna na wydaniu w Galicyi. Wiem o jednym hrabi i o księciu, którzy napróżno do niej wzdychają.
— Czegóż ona się spodziewa? co zamierza? — zapytał Atanazy.
— Zdaje się, że ma miłość w sercu dla kogoś, z którą się tai, — mówił stary, — ale nie tai się, że winna temu, którego kocha, swe wykształcenie, że on dla niej był przykładem, podnietą. Pamiętam, że żona moja upewniała, iż to się tyczyło pana Atanazego.
— Ale cóż znowu! — śmiejąc się, rzekł gospodarz. — Musiała zapomnieć o mnie. Stosunki się zerwały.
— A ja wiem, iż pilno śledzi każdy krok brata, — mówił Piotr, — i ty kiedyś do niej powrócisz, bo ona ci jest przeznaczoną. Lepszego nic w świecie nie znajdziesz.
— Sameś mnie niegdyś ku niej zniechęcił, — odparł Atanazy, — a dziś, gdybym chciał, zbliżyć się do niej nie mam ani powodu, ani sposobu. Uchowaj, Boże, podobnego ożenienia, — dodał, — dopieroby tryumfowali nieprzyjaciele moi, zowiąc mnie niezdarą, który się musiał uczepić fartuszka aptekarzównej.
Przez cały czas obiadu Piotr, który, gdy chciał, kłamał nadzwyczaj zręcznie i swoim improwizacyom umiał nadawać charakter wielkiego prawdopodobieństwa, wymyślał historye o p. Balbinie; według niego nawet w sterach arystokratycznych miano dla niej poszanowanie.
— Ale to, mospanie, — dokończył wzdychając, — waćpan tylko jesteś ślepy i odpychasz, co ci się samo narzuca i stręczy.
Obrócił to w śmiech gospodarz, ale, gdy się rozstali, myślał już tylko o Balbinie. Ona była jedynem możliwem rozwiązaniem ciężkiego zadania. Ożenienie z nią uwalniało go od Donajtysa, a tu pilno potrzeba było, dopóki żył stary dziadunio, kończyć, bo z synami jego nieskończenie trudniejszeby wypadły rachunki.
— W istocie ślepy byłem, — mówił sobie Atanazy, — szczęście mi samo w ręce szło i idzie. Piotr pomimo zalania gorzałką ma bystre i trafne wejrzenie. Dlaczegóż dotąd nie wyszła za mąż? Czeka na mnie.
Podróż do dziadunia należało odwlec, jechać do Krakowa, szukać sposobności i pochwycić ten ostatni środek ratunku.
Nie wątpił nigdy o sobie p. Atanazy, a tu miał przekonanie, iż dosyć mu było chcieć, aby posiąść.
Przed Piotrem jednak, niedając mu poznać po sobie, że rzuconą wędkę pochwycił, śmiał się, przedrwiwał jego projekta i mówił o innych wcale planach. Między innemi znalezienie obfitej rudy żelaznej w jednym z majątków Atanazego miało być źródłem olbrzymich zysków. Było to jeszcze tajemnicą, lecz już statuta towarzystwa akcyjnego pisane były.
Z jednego może symptomatu p. Piotr byłby się mógł dorozumieć, iż jego namowy i nawracania nie pozostały bez skutku; Atanazy niemal codzień i za każdem spotkaniem z bratem napomykał niby przypadkowo o p. Balbinie, chociaż szydersko.
Że złagodniał dla Piotra, ten nie widział w tem ani dziwnego nic, ani podejrzanego.
Wkońcu przybłęda, któremu u brata niebyło bardzo wygodnie, bo ludzie się z niego wyśmiewali i usiłowali pobyt uczynić nieznośnym, zaczął się nudzić i mówić o pielgrzymce do pana Jezusa Boremelskiego na Wołyniu.
Atanazy opierał się mocno tym włóczęgom.
— Raz przecie tyle doświadczywszy i przebolawszy, powinieneś się ustatkować, — mówił do niego. — Dla ciebie na świecie niema, jak Kraków, kościoły, duchowieństwo, ludzi wielu, pomimo żeś się starał im narazić życzliwych
— I grób mojej żony, — dodał Piotr, — i ta poczciwa jej Balbisia, wszystko to wabi mnie do Krakowa, ale są i niebezpieczne pokusy. Wolę się trzymać zdaleka. Po mnie już dzisiaj nic nikomu, ani Bogu, ani ludziom!
Odwiedziny te skończyły się wreszcie daleko inaczej, niż się obaj bracia spodziewać mogli. — Atanazy okazywał niejaką litość bratu, a ten niezbyt czarną prorokował mu przyszłość. Chociaż się do tego nie przyznał, Piotr obmyślił środki dostania się w istocie do Krakowa, — gdyż wyobraził sobie, że cieniom żony uczyni rzecz przyjemną, wydając Balbisię za Atanazego, a łudził się, iż w tej sprawie będzie bardzo użyteczną i skuteczną sprężyną.
Nie szedł już swoim zwyczajem piechotą, nie chciał też posługiwać się zwykłemi środkami prędkiej komunikacyi, których niecierpiał, ale od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka najmować począł furki, szukać bud żydowskich — i tak zwanych okazyi. Dozwalało mu to obcować z ludem i najpośledniejszemi klasami społeczeństwa, do których miał pociąg jakiś.
Pić i jeść z chłopami w karczmie, mieszać się do ich spraw i rozmów, dawać im rady — należało do największych przyjemności jego życia.
— Daleko to zabawniejsze i więcej nauczające, niż salon! — powtarzał. — I do salonu ja się prosić muszę, aby mi się plecami odwracali, a tu mnie na pierwszem sadzają miejscu.
P. Balbina zapomniała już była o Piotrze, straciwszy go z oczu, — gdy jednego dnia wychodzącej ze mszy od Panny Maryi, z pośrodka żebraków wystąpiwszy, przyszedł się pokłonić.
— A! pan znowu jesteś w Krakowie. — rzekła doń.
— Zatęskniłem za nim, — odrzekł Piotr. — Więc, choć tu mnie z najgorszej znają strony i najpogardliwiej się ze mną obchodzą, — ja do mojego kochanego gniazda i do grobu żony powracam. Panna Balbina przy niej mnie — u nóg jej pochować każe...
Szedł tak za nią, po słówku bąkając, aż do jej domu, — a że po drodze się skarżył, iż od dwóch niedziel ciepłej strawy nie miał w ustach, co prawdą było, zdjęta litością p. Sławkowska, odwróciwszy się do niego, powiedziała przy pożegnaniu:
— Wstąpże pan na krupnik do mnie.
— Czy to dzień ewangelicznej uczty u panny Balbiny? — odparł, śmiejąc się, — bo ja, odarty i niepachnący, tylko na podobnej mogę się znajdować...
Był to w istocie ten dzień tygodnia, w którym w osobnej salce na dole pobożna jałmużnica przyjmowała ubogich, dzieląc pomiędzy nich pieniądze, odzież i inne podarki. Sama ona dnia tego nie siadała do stołu i czytała w czasie obiadu, a po nim odmawiała modlitwy, które wskazywał przytomny duchowny.
Piotr nie wstydził się stawać pośród żebraków, rachując to za pokutę, ale, gdy się wszyscy rozeszli, pozostał, dawnym zwyczajem zbliżając się do pupilki żony swojej.
— Czemuż się pani mnie nie spyta, — odezwał się szydersko, gdy pozostali sami, — co się z panem Atanazym dzieje? Przecież pani wie, albo się domyśla, że od niego powracam.
— Ja? — zarumieniona, odstępując na parę kroków, odparła p. Balbina. — Nie wiedziałam wcale, dokąd się pan udałeś.
— Po pieniądze, które mi był winien, do niego, — dołożył Piotr, — a że one leżały gotowe, nie miałem kłopotu...
— I zapewne już ich niema ani grosza? — odezwała się z politowaniem Balbisia.
Piotr dobył pugilaresu i, niemówiąc słowa, otworzywszy go, pokazał całą paczkę guldenów różnej fizyognomii, pospinanych szpilkami.
— Widzi pani! poprawa moralna i rozbrat z piołunówką... a mnieście już nie mieli za Boże stworzenie. Pan Atanazy, któremum oznajmił, że tu powracam, bo on mi też radził, — kazał pannie Balbinie oświadczyć uszanowanie swe... Ja się go tu spodziewam. (Kłamał zuchwale.)
Nie śmiała się odezwać z oczyma spuszczonemi stojąca Balbisia, a Piotr dalej prowadził to, co się u niego nazywało intrygą.
— Znalazłem brata mego bardzo zmienionym... pracuje, co u niego nie bywało, — mówił dalej Piotr, — bo się coraz do czegoś nowego rzucał... a teraz trwa na jednej drodze. Gospodarstwo, przedsiębierstwo przemysłowe zajmują go bardzo. Inny człowiek, spoważniał.
— Pan Atanazy zawsze był, jak mi się zdawało, zamiłowanym w pracy... ale ludzie powiadali, że mu brakło wytrwania, że się zrażał prędko.
— Z nas wszystkich, — a jest nas trzech, jak pannie Balbinie wiadomo, — rzekł Piotr, — z nas trzech Atanazy najwięcej wart. Natura go najobficiej wyposażyła, odebrał wychowanie staranne, ma też miłość i szacunek u ludzi.
— Nie wiem, czy pani wiadomo, — dodał, — że był zpowodu zbyt licznych przedsiębierstw chwilowo w pieniężnych kłopotach... Rodzina matki mu skutecznie pomogła... wyszedł z nich, ale się też namozolił!!
Z nieukrywanem zajęciem słuchała p. Balbina i zaprowadziła z sobą do pokoju Piotra, który ciągle prawił o Atanazym, a że nie chciał być posądzonym, do pochwał dosypywał po szczypcie krytyki, tak dobranej zręcznie, że starczyła za przyznanie mu nadzwyczajnych przymiotów.
Nie zapomniał i o tem, że Atanazy, dowiedziawszy się o jego pobycie w Krakowie, dopytywał go o p. Balbinę.
Gospodynię to czy co innego wprawiło w bardzo dobry humor.
— Zdaje mi się, żem ostatnim razem mówiła panu, — odezwała się, — iż pana Ksawerego, brata waszego, nie mam szczęścia znać? Otóż teraz pochwalić mu się mogę, że i pan hofrat jest mi znajomy...
— Zkądże i jakim sposobem! — przerwał zaciekawiony Piotr.
— Dziś już nie mam czasu na opowiadanie, — zakończyła Balbisia, spoglądając na zegarek, pożegnała go i — odeszła.
Wiadomość ta nabawiła niepokojem starego. Zkąd i jakim sposobem p. Balbina, której stosunki bardzo szczupłem kółkiem się ograniczały, mogła znać hofrata? Był aż nadto pewnym, że ona go szukać nie mogła, a nie pojmował, z jakiego powoda onby jej miał szukać. Było to dla niego zagadką draźniącą.
Ażeby przyśpieszyć jej rozwiązanie i z ust Balbisi się dowiedzieć, jakim sposobem znajomość tę zrobiła, — jak tylko dozwoliły mu okoliczności, poszedł do p. Balbiny i w rozmowie starał się dowiedzieć o hofrata. Znajomość z nim nie mogła być tajemnicą. Tymczasem Balbina rozmaitemi sposobami wymykała mu się z odpowiedzią; zwracała rozmowę, udawała, że nie słyszy, zbywała go półsłowy, niemówiącemi nic. Im się to mocniej czuć dawało, że nie chciała mu się tłómaczyć, tem Piotr stawał się ciekawszym, a u niego zawsze ciekawość i niecierpliwość, doprowadzone do najwyższego stopnia, kończyły się wybuchem.
Trzy czy cztery razy umyślnie po to przyszedłszy do Balbiny, zmuszony za każdym razem jeść i pić, Piotr wkońcu powiedział sobie, że panna Balbina myśleć może, iż się żywić przychodzi.
— Przepraszam pannę Balbinę, ― rzekł ostatniego dnia, — moje wizyty mogą się wydawać interesowane, dla sztuki mięsa, która jest doskonałą, ale ja nie lubię żebranej. Zaś prawdą jest, że mnie to intryguje, jak i gdzie pani poznać mogła hofrata Ksawerego?
Balbina się rozśmiała.
— Ciekawy pan jesteś, a kobiety prześladujesz ciekawością. Cóż to pana obchodzi?
— Bratem jest mi przecie.
— Ale panowie ani się widujecie, ani żyjecie z sobą, — draźniąc go nieco, odparła gospodyni.
— Wszystko to prawda, — rzekł Piotr, — i właśnie dlatego, że go niecierpię, obchodzi mnie, jak nienawistny człowiek.
Balbina pomyślała chwilę.
— Pan znasz moje niefortunne nabycie wioski, w której ja nigdy nie mieszkam, a bywam bardzo rzadko, z której miewam, tak jak nic...
— O tem wiem.
— Namówiono mi, ażebym ją sprzedała...
— Kto wie, dlaczego, — żywo obruszył się stary. — Ziemia mało robi, ale wszyscy zaręczają, że jej wartość rośnie, bo ludzi przybywa...
— Hofrat się dowiedział o tem. — dołożyła prędko, chcąc zakończyć, Balbina, — i przybył z zamiarem kupienia.
— Sprzedałaś pani?
— Nie... ale dajże pokój badaniu, — odezwała się Balbina, w istocie znudzona indagacyą. — Hofrat chciał korzystać z mojej chęci pozbycia się, a ja chętnie daję jałmużnę, ale nie lubię, ażeby spekulowano na słabość moją.
Doznawszy zawodu, Piotr zamilkł. Spodziewał się czegoś innego.
— Nie pytam panny Balbiny, jak się jej nasz pan brat podobał.
Lekko poruszyła ramionami.
— Nie starał się o to, aby mi się podobać, a ja nie byłam go ciekawą wcale... Krótkośmy byli z sobą.
— Odwiedził mnie później jeszcze raz, — szepnęła nieśmiało, — ale układy o wioskę, zostały zerwane...
Wszystko to tak jakoś niezrozumiale dla Piotra brzmiało, iż, choć prawdomówności p. Balbiny nie mógł posądzać, coś w tem widział zaplątanego i zamąconego.
Ulubioną sługą niegdyś żony Piotra, a teraz p. Balbiny, była ta panna Petronela, którąśmy z nią widzieli na cmentarzu. Właśnie dlatego, iż kochała i całem sercem służyła nieboszczce, męża jej nienawidziła. Piotr myślał się od niej czegoś dowiedzieć, lecz ani proźby, ani pokora nie mogły p. Petroneli przejednać dla niego.
Zdala go zobaczywszy, uchodziła, aby się z nim nie zetknąć.
Ona sama tylko mogła wytłómaczyć zbliżenie się hofrata, — którego z pamięci pozbyć się nie mógł Piotr, — pewien będąc, że w tem coś tkwiło.
Około panny, tak bogatej, rozporządzającej kapitałami, tak znacznemi, wikłało się tysiące intryg i zabiegów. Zbyt często chodząc z głową zalaną, Piotr, gdy się powstrzymywał od pijaństwa, a podżegało go coś, stawał się najprzebieglejszym intrygantem. Mówiło mu coś, iż na Balbinę chciano zastawić sidła... a p. Petronela musiała wiedzieć to, o czem panna mówić nie chciała.
Z dawnych sług rozproszonych jego żony stary jeden, kredencerz niegdyś, teraz gracyalista, używany do posyłek w mieście, — pozostał przy Balbinie. Zwał się Krzysztof Sobocki. Słabością jego było, że się napijał. Spotkawszy go raz w ulicy, dawny pan zatrzymał powitaniem:
— Jak się masz, Sobocki? Słyszałem, że cię ta Balbisia poczciwa wzięła do posług.
Sobocki ręce złożył pobożnie.
— A co moje posługi warte! — rzekł, — na co się ja jej zdać mogę? Wzięła mnie po prostu przez miłosierdzie, bo inaczejbym musiał do szpitala albo umierać z głodu. Do szpitala się dostać też niełatwo, choć to drugie więzienie, więc coby było ze mną? Niech jej Bóg płaci...
— Powinniście się modlić, aby jej pan Bóg dał dobrego męża, — rzekł Piotr.
— Kiedy ona żadnego nie chce...
— Nie trafiła na swego, — odparł Piotr.
Pod pozorem poczęstowania Krzysztofa wypić kieliszek wódki — zdało się p. Piotrowi bardzo szczęśliwym pomysłem. Zaprowadził go do cukierni. Sobocki mu się do nóg aż skłonił. Wychodząc, Piotr mu się schylił do ucha:
— Proszę cię, dowiedz ty mi się od panny Petroneli, bo ona wszystko wie, co tu u was robił brat nasz hofrat Ksawery. Panna Petronela cię lubi i proteguje, popytaj. Mnie o tem wiedzieć potrzeba.
Sobocki, ujęty słodką wódką, — przyrzekł najuroczyściej, w piersi się bijąc, że dojdzie tego i Piotrowi doniesie.
Petronela miała tę słabość, że z ludźmi biednymi, jak Krzysztof, chętnie odegrywała rolę protektorki i poufałej przyjaciołki pani.
Do tego dworu, co jej kadził, należał Sobocki.
Jakim sposobem on, biedna istota, doszedł do wiadomości, których Piotrowi udzielił, z tego się nie tłómaczył.
Dosyć, że był najpewniejszy, iż hofrata prowadzono do p. Balbiny, jako pretendenta do jej ręki. Zajmowała się tem jakaś baronowa Meyer i daleka krewna Balbiny, p. radczyni Zygler. — Za pierwszy pretekst wśrubowania się do domu użył p. Ksawery rozgłoszonej wieści o sprzedaży wioski. Odprawiony z niczem, nie raz jeden, ale po kilkakroć powracał...
Popierała go pani Zygler, a prowadziła sprawę baronowa Meyer, żona bankiera z Wiednia.
Nie kto inny to był, jak znajoma nam p. Narcyza, której wyjście za mąż za ubóstwiającego ją starego Wiedeńczyka przyszło do skutku. Potrafiła ona zawrzeć śluby w warunkach, dla siebie najświetniejszych, — otrzymawszy nawet więcej, niż chciała, od zakochanego, który ostatnią miłością upojonym był do szału.
Z nadzwyczajną zręcznością i obrachowaniem postępując sobie, Narcyza naprzód się o to postarała, aby zaraz po ślubie jaknajsilniej zadzierzgnąć węzły, łączące ją z baronem. Miłość jego doprowadziła do najwyższej potęgi, powolność swą dla niego do granic ostatecznej możliwości; — pochlebiała mu, posuwała się aż do śmieszności w uwielbianiu męża. Między innemi małą, ale niezgrabną rękę pulchną męża za wzór malarzom stręczyła.
W wyrazie jego fizyognomii znajdowała coś niewysłowienie sympatycznego, tajemniczego, poetycznego.
Stary Meyer, odżywiony tą miłością, jakiej się w swoim wieku nie spodziewał doświadczyć, wprawiony w gorączkę, padał przed żoną i byłby za nią dał życie. Nie prosiła nigdy o nic — była bezinteresowną aż do zapomnienia się... Meyer za to pamiętał, ażeby żadne z jej życzeń nie pozostało nie spełnionem, a tak mu je zręcznie poddawać umiała... nigdy o sobie niemówiąc, — że zdawał się wszystko czynić z własnej woli i natchnienia.
Nie miał jej mąż za złe stosunków ścisłych z rodziną, a szczególniej z hofratem, który teraz, od groźby ożenienia uwolniony, czuł, że się bez niej nie mógł obejść. Używał jej do narady, zwierzał się ze swych myśli, powoływał często do Murawki. Pochlebiało to Meyerowi.
Na jednej z tych rad baronowa objawiła życzenie, aby hofrat się ożenił, — za pierwszy warunek kładąc, ażeby się starał o fortunę.
— Co znaczą te twoje kilkakroć sto tysięcy guldenów? Maciek zrobił, Maciek zjadł, niema ani czem obracać, ani na czem oszczędzać. Mógłbyś po żonie wziąć posag, bo za tobą wszystko przemawia. Masz une position sociale, dającą się ogromnie wyzyskać.
Baronowa, szukając bogatych panien i dowiadując się o nie, trafiła na p. Balbinę; poprowadziła indagacyę tajemną, tyczącą się jej, i znalazła w niej ideał dlatego, że widocznej, występującej, obarczającej ją i kompromitującej familii nie miała.
Trafiła, umyślnie się o to starając, do pani Zygler, — poprzyjaźniła się z nią i uknuła spisek na danie mu Balbiny.
Lecz w początkach tych, przejęta myślą szczęśliwą, — robiąc znajomość z panną, widziała ją, jaką mieć chciała, nie jaką była w istocie.
Wydała się jej zimną, pedantką, domyśliła się, czego niebyło wcale, to jest: próżności i dumy. Pewną więc zrazu była, że ją weźmie.
Dopiero pilniejsze badanie Zyglerowej, niektóre rysy charakteru, —pewne symptomata w obejściu się, fakta, o których się później dowiedziała, przekonały ją, że może być pozyskanie Balbiny trudniejszem, niżeli sądziła.
To ją jednak nie zraziło... Zmieniło tylko o tyle przekonanie jej, że to, co wyobrażała sobie szybko mającem się zamknąć małżeństwem, potrzebowało powolniejszego przygotowania i przysposobienia.
W istocie skromnej, cichej p. Balbiny — nie znała wcale; zrobiła z niej w wyobraźni swej postać, wcale nieistniejącą. Śpiesząc się zawsze, i tu też za żywo doszła do konkluzyi.
Hofrat otrzymał instrukcyę szczegółową, jak sobie miał postępować, kogo używać, kim się posłużyć, kiedy bywać i co mówić.
Z pierwszego wejrzenia p. Ksaweremu podobała się panna Balbina, — uderzyła go jej piękność, cieszył się tem, iż była pobożną, — obrachunek możliwego posagu wprawiał go w uniesienie. Znaczne dobra były wówczas do nabycia w Galicyi, a między niemi jedne ze starożytnym zamkiem. Ksawery marzył o odnowieniu go i zamieszkaniu.
Wiedział o stosunkach, jakie łączyły sierotę z p. Piotrową, ale z nich korzystać jeszcze nie widział potrzeby. Co się tyczy Atanazego, — o tym wcale go wiadomość nie doszła.
Baronowa w początkach wśliznąć się potrafiła do domu p. Balbiny z Zyglerową po to tylko, ażeby, mówiąc o sobie, odmalować hofrata i wystawić go w jaknajpiękniejszem świetle.
Wizerunek, przyjazną jej wykonany ręką, wystawiał go, jako wielkiego męża przyszłości, przed którym otwierały się szeroko dwie drogi do zwycięztw i dostojeństw.
Żądano go odzyskać dla Wiednia i czyniono mu tu wszelkie możliwe ustępstwa i nadzieje najświetniejsze.
Spółobywatele byli też rozkochani w nim i chcieli, aby stanął na ich czele dla uzyskania z jego pomocą tego wszystkiego, na czem krajowi zbywało.
P. Balbina słuchała tych apologii roztargniona; nie uczyniły na niej najmniejszego wrażenia... lecz baronowa nie poznała się na tem.
Zdawało się jej, że nieśmiała Balbina olśnioną była jej blaskiem — i potrzebowała być zwolna przyciągniętą i spoufaloną. Ponieważ z rozmowy się pokazało, że Sławkowska, tak jak nie znała Wiednia, p. Narcyza zaprosiła ją z panią Zygler, obiecując sobie przyjąć ją w swym nowym pałacu i oczarowaną zawładnąć. Miała to za tak łatwe do wykonania, iż nie przypuszczała nawet najmniejszych trudności. Mogłoż to dziewcze, dla którego wszystko nowem było i pociągającem, oprzeć się urokowi, którym baronowa ją upajała... malując Wiedeń, jako raj ziemski, — jako teatr, na którym piękność Balbiny miała wystąpić na podziw stolicy??
Gdy zaraz w początkach zgodnie z jej instrukcyą postępujący hofrat nie znalazł ani takiego przyjęcia, jakiego się spodziewał, ani łatwości zbliżenia się i ujęcia dla siebie pięknej dziedziczki, baronowa niepowodzenie to przypisała niezgrabności i obojętności kuzyna.
— Starając się, chociażby nawet o aptekarzównę, mającą milion posagu, — mówiła do niego, — godziłoby się żywiej trochę wziąć się i nie pogardzać żadnym środkiem pomocniczym. Sam jesteś nieśmiały, milczący, jakby pogardliwie obchodzisz się z ludźmi, — a nie starasz się niczem sobie dodać tego blasku, który, bądź, co bądź, pociąga i zniewala... Konie stare, powóz nienowy, służba w liberyi, niezwracającej oka... na sobie ubranie, które cię starszym czyni, niż jesteś. Pewną jestem, że nawet wstążeczek orderowych włożyć zaniedbałeś...
Śmiała się baronowa, — hofrat usta ściągał.
— Przyrzekłem ci posłuszeństwo, — odparł, — ale nietrzeba odemnie wymagać za wiele. Mnie się zdaje, że moja powaga więcej ją ujmie, niż gdybym się stroił i wdzięczył. Z tego, co wiem, wnoszę, że kobieta jest — solide, umiejąca ludzi ocenić... proszę, zostaw mi, choć trochę swobody.
— Dobrze, ale pamiętaj, żebyś do Wiednia przyjechał, gdy ją Zyglerowa przywiezie.
Ksawery schylił głowę w milczeniu.
Atanazy, który ją tak oczarował, nie był tym prawdziwym, jakiego znał świat, i który się tak niezręcznie na nim obracał, oszukując siebie i ludzi. Balbisia widziała w nim ideał, to jest: to, czem on chciał być, a był tylko pozornie
Wymowa świetna, którą czarował innych, głębokie zrobiła wrażenie na młodem dziewczęciu. Nikt nad niego łudzić nie potrafił udatniejszemi słowy, nikt im może nie umiałby nadać większej cechy prawdy.
Mówiąc, Atanazy się rozgrzewał, przejmował. Święcie wierzył w to, co wygłaszał. — Balbisia też w słowach jego pokładała wiarę zupełną.
Na wzór jego ona w granicach swej natury niewieściej przedsiewzięła się udoskonalać, uszlachetniać i z celem tym uszlachetnienia, który, jako zadanie życia, stawiał przed sobą Goethe, — iść drogą swą aż do końca.
Wszystko, co miała, czem rozporządzała, powinno było służyć tylko do osiągnięcia tego celu — za narzędzie pracy. Ludzie i świat mieli jej pomagać do tego, nawet wyzywaniem do walki.
Nie miała ani przyjaciołki, którejby się zwierzyć mogła, — ani opiekuna, któryby ją odgadnął i zrozumiał. Piotrowa tylko pojmowała ją sercem, a jej katechizm tak się doskonale godził z zasadami, które przyjęła za życia prawidła Balbisia, że się z sobą zgadzały zawsze.
Nie zepsuły jej pieszczoty tej przybranej matki, lecz potwierdzały tylko w tem, co za prawdę miała.
Nieszczęśliwe pożycie z Piotrem, cynizm jego oburzający były pierwszą nutą dyzharmonijną, która w niej boleśnie zabrzmiała, ale obowiązki względem przybranej matki były też pierwszą nauką poświęcenia się i ofiary.
Uczyła się przy niej cierpieć, modlić, znosić w pokorze urąganie i poznawać tę ironię losu ludzkiego, która nie daje uwierzyć w szczęście na ziemi i odrywa od niej, podnosząc ku niebiosom.
Piotr wyszydzał też wszystko co poczciwe i święte, gdy nie władał sobą, a potem tak jawnie i gorzko opłakiwał swe grzechy, że nawet w oburzonej Balbisi wzbudzał politowanie. On też świadczył mimo wiedzy, iż droga, którą szła, prowadziła do światłości. Duchowe więc wyrobienie swe zawdzięczała, jakby opiece szczególnej niebios. Pomagały jej nawet łzy, służyły jej nawet prześladowania.
Osierocona po śmierci Piotrowej, znalazła się panią zupełną własnego losu. Opiekunowie jaknajprozaiczniej pojmowali swe obowiązki. Strzegli jej majątku, pilnowali osoby, troszczyli się, aby na nic niebezpiecznego narażoną nie była.
Poruszali wprawdzie ramionami, — patrząc, jak sobie urządziła życie, zajmując się ubogimi, sierotami, kościołem i szpitalem.
Zygler, radca miasta, człowiek dowcipny, mawiał czasami:
— Nasza kuzynka kandydatką jest do kanonizacyi, — ale majątek jej, jeśli go nie straci, a na to się nie zanosi, starczy nawet i na to. W domu u niej lazaret, garkuchnia ubogich, ochronka, a ona sama, mało powiedzieć: Siostra miłosierdzia. I nie szuka z tego ani sławy, ani rozgłosu, — prawie się kryje. Jak się to skończy?
Różniły się zdania: jedni powiadali, że wstąpi do klasztoru, inni, że pójdzie za mąż. Niezrozumiałem było dla wielu, iż, piękna bardzo nie stroiła się wcale, a bardzo pobożna, nie zaniedbywała się znowu aż do przesady.
Strój jej, staranny, wdzięczny, nawet potrosze modny, mimowoli nadawał pozór arystokratyczny. Smak miała wrodzony, tak wielki, że, o prostotę się starając, we wszystkiem trafiała na to, co odznaczało wyszlachetnienie.
Słysząc o jej świętości i pobożności, o trybie życia, wszyscy, co jej nie znali, wyobrażali sobie surową, zasępioną, smutną. Nie trzpiotała się wprawdzie nigdy, nawet w dzieciństwie, ale przy swej powadze była zawsze tak wesołą i na duchu pogodną, że zdawała się najszczęśliwszą.
Nie wpłynęły na nią pesymistyczne na świat poglądy, z któremi się spotykała w książkach i w życiu. Znajdowała nielogicznem, ażeby świat mógł być stworzony bez celu dla cierpienia tylko. Narzekania wydawały się jej skutkiem choroby, którą czas przyniósł, i która z czasem przejść musiała. Niemając zwyczaju rozprawiać nigdy i wdawać się w polemikę, słuchała cierpliwie tego, co się jej wydawało fałszywem, a kończyła zamiast własnego zdania, przytaczając powagi, które o tem rozstrzygały. Bardzo często, nieodzywając się ani słowem, biegła do biblioteczki i z uśmiechem na ustach przynosiła stos książek, które narzucała przy pożegnaniu.
— Zrób mi pan tę łaskę, — mówiła, wdzięcząc się, — przeczytaj to, powiesz mi, jak to znajdziesz.
I trafiało się, że nawracała.
Zdaleka spoglądano na tę oryginalną pannę bogatą z ciekawością jakąś szyderską. Kobiety znajdowały, że ją dostatki popsuły i zrobiły ekscentryczną, inni utrzymywali, że to było następstwem sieroctwa i pozostawienia jej samej sobie. Przylgnęło do niej przezwisko oryginalnej, dziwacznej istoty, chociaż daleko śmielej i dziwaczniej od niej występowały inne, którym tego zarzutu nieczyniono.
Powierzchowność jej nie objawiała ani tej energii, ani tej mocy nad sobą, jaką w życiu okazywała.
Młodzież rozmaitych powołań i stanów garnęła się w początkach do niej, jedni, spodziewając się podobać, inni, ująć ją wymową, poezyą, popisem uczuć szlachetnych, śmiałością myśli.
Najczęściej jednak nie powodziły się próby. Balbisia przyjmowała grzecznie, dozwalała się im popisywać i zalecać, lecz w dłuższem obcowaniu prawie że znajdowali ją nadto seryo, — oskarżali o brak uczucia i ustępowali.
Dom jej był otwarty dla wszystkich i gościnny. Bywali w nim i ubodzy krewni, ludzie, bardzo prości, i bogaci mieszczanie, i, kogokolwiek znajomi wprowadzili.
Często też towarzystwo w jej saloniku, w którym przyjmowała wieczorami we czwartki i niedziele, było jaknajróżnorodniejsze. Osłonięte staremi chustkami bagdadzkiemi jejmoście, skromnie siedzące po kątkach, kapotowi krewni, młodzież elegancka, księża i zakonnice, dwóch czy trzech profesorów, kilka towarzyszek ze szkoły zazwyczaj je składali. Dzielono się na grupy, a że swoboda panowała największa, a gospodyni poiła i karmiła obficie, chętnie tu przychodził każdy.
Wiedziano już, o czem ona lubiła słuchać, a czego nie znosiła. Opowiadano więc o wszystkiem, co dobre było i pocieszające, a wstrzymywano się od obmowy i plotek. Na stole zawsze dosyć było nowości krajowych i zagranicznych do przeglądania, czas więc schodził tu bardzo przyjemnie. W zapusty prawie coroku musiała pozwolić tańczyć u siebie. Uboższym panienkom sprawiała wesela.
Pomimo wszystko wskutku tego, czem sobieby była mogła i powinna serca pozyskać, — zazdroszczono jej, odzywano się uszczypliwie i, wychodząc od niej, ostro krytykowano, co robiła z dobrego serca.
Jak wszędzie w takich razach się trafia, — rozsławiona z dostatków, narażona była na nieustanne napaści o pożyczki, pomoce, ofiary.
Pragnęła w początkach wszystkim zadość uczynić, rozdawała obficie i, dopiero poniósłszy straty znaczne, a niechcąc mimo nich zamknąć serca ani dłoni, poczęła się radzić.
Radca Zygler odpowiedział jej wedle swojego, jak on sam nazywał, chłopskiego rozumu:
— Moja Balbisiu, proszę cię, zrób to dla mnie i raz przez pół roku zapisuj wszystkie proźby o pomoc i pożyczki, ile one przez ten czas wyniosą. Daj mi słowo.
Balbisia przyrzekła i notowała skrzętnie wszystkie żądania.
W pół roku suma ich przeniosła sto kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zdumienie było wielkie.
— Widzi panna Balbina, — rzekł, śmiejąc się, Zygler, — jak trzeba się mieć na ostrożności. Ludziom pomagać obowiązkiem, ale i o sobie pamiętać — koniecznością jest.
P. Balbina wyciągnęła z tego wniosek, że powinna była odłożyć pewną sumę na jałmużny i pomoce i tej nie przekraczać. Ale, ilekroć zmuszoną się widziała odmówić, narażała się na najgwałtowniejsze wyrzuty i wymówki.
— Nie żądaliśmy podarku i nie bylibyśmy przyjęli, — mówili odchodzący z niczem, — a tu pożyczki nawet u tej nieużytej skąpicy niemożna wyprosić, choć na pieniądzach się wylega. Słynie niby z dobroczynności, ale u niej na trzygroszniakach ona cała...
Zyglerowa oznajmiła jej po cichu, że hofrat w istocie nie dla nabycia wioski do niej przyjeżdżał, ale miał myśl proszenia o jej rękę.
— Moja droga, — odparła Balbina, — na to się potrzeba dobrze naprzód poznać, powziąć szacunek, uczuć sympatyę, — a ja albo nigdy zamąż nie wyjdę, lub tylko za takiego, który mi się ze wszechmiar podoba... Domu hofratowi nie zamykam, ale, choć to brat tego Atanazego, — dla którego miałam sympatyę, — nie zdaje mi się do niego podobnym.
Zyglerowa, której odmalowano p. Ksawerego, jako znakomitego człowieka, powtórzyła wszystko, co słyszała o nim, i zalecała go mocno.
Niewiele to skutkowało, i baronowa Narcyza postanowiła, z siebie czyniąc ofiarę, choć się tu spodziewała nudzić, — wśliznąć się pod opieką radczyni do domu Balbiny.
Rozpoczęła od tego, iż świetnie sama się poznać dała, ale z tej strony, do której Balbina najmniej przywiązywała szacunku.
Mówiła o Wiedniu, o przyjęciach swych na dworze, o arystokratycznych stosunkach i napomykała, że kuzyn hofrat wszystko to także miał otwartem przed sobą i tą, którąby poślubił.
Kuzyn Ksawery z ust jej nie schodził. Balbina słuchała milcząca, a każda inna kobieta, mniej sobą zajęta, poznałaby dawno, że wrażenia opowiadaniem nie sprawia żadnego.
Szczebiotała tu po całych wieczorach kusicielka, usiłując dowieść, że dla kobiety młodość dana jest na to, aby jej wesoło używać.
Balbisia wydała się wkońcu Narcyzie — ograniczoną i głupowatą, — a bez najmniejszej ambicyi. Lecz nie wyrzekała się nadziei przerobienia jej po swojej myśli.
Jedynem polem, na którem się spotykały, były te nowości z literatury, które czytały sobie. Balbina znała więcej polskich, Narcyza prawie wyłącznie francuskie i niemieckie...
Zdania o nich zawsze je dzieliły, ale Balbina, nielubiąc sporów, przekonań swoich nie broniła.
Hofratowi, który się tu kilka razy pokazał w towarzystwie kuzynki i p. Zyglerowej, szło gorzej jeszcze.
Gdy był w bardzo dobrym humorze i usposobieniu do otwartości, opowiadał o kancelaryjnych intrygach, niemogąc pojąć, aby one nie interesowały kogo. Oprócz tego, jeśli co mówił, to o swych planach przyszłości, — bardzo rozległych. Słuchano go cierpliwie. Niesposób było znaleźć przedmiotu, któryby obie strony interesował zarówno.
Sprawy majątkowe bardzo umiarkowanie do serca brała panna, a hofrat bardzo gorąco...
Wszystkie zręczne usiłowania zbliżenia panny do hofrata — rozbiły się o zupełnie tych dwóch natur i umysłów — różne usposobienia.
— Zimna i sztywna, — strach! — mówił Ksawery. — Nie przeczę, że dobra być może, ładna, — miła czasami, — ale ona zakrawa na „hic mulier,“ a ja pod pantoflem siedzieć nie chcę.
— Człowiek poważny, przyzwoity, stateczny, — odpowiadała na pytania o niego Zyglerowej panna, — ale tak przejęty sobą, swą wielkością, swym losem, — jakgdyby sam był na świecie, — a świat miał być przez niego ocalony.
Spiskowano na swobodę p. Balbiny, usiłując zająć hofratem, co ją nudziło wielce, ale znosiła to z przykładną cierpliwością, — gdy dnia jednego, wróciwszy z miasta, znalazła u siebie kartkę wizytową p. Atanazego.
Wyszukał on jakiś pozór, zmuszający go jechać do Krakowa, choć w istocie przybywał tylko dla Balbiny, i zaraz nazajutrz wyrzucił bilet... niezapisawszy na nim nawet hotelu, w którym stanął.
Piotr, który dla mnogich nabożeństw przechodził ciągle po ulicach, a czasem zaglądał do hotelów dla różnych starych znajomości... spodziewający się przybycia brata... trafił na jego nazwisko — „pod Różą.“ Chciał zaraz biedz do niego, lecz po rozwadze — odłożył to na później, — nie chciał się zdradzić.
Natomiast pośpieszył do Balbiny... wiedząc, że ją znajdzie w szkółce, do której utrzymywania się przyczyniała. Czekał tu na wyjście jej i pozdrowił.
— Chciałem się, — rzekł, — pochwalić przed panną Balbiną. Gdzież toby kto dawniej widział aby Piotr trzeźwym był o tej godzinie? Mogłoby się to tłómaczyć tylko spowiedzią i komunią, ale ja dziś nie przystępowałem do stołu Pańskiego. A co! widzi pani, że nawet tak przegniły i zepsuty człowiek, jak ja, poprawić się może.
— Nigdy o tem nie wątpiłam, — odezwała się Balbina, — w niebiosach masz tam orędowniczkę, która się wstawia za nim... zacną żonę swą.
— Niech to będzie i jej dziełem, — odparł, śmiejąc się, stary, — kiedy mnie już pani o własnej mocy nie uznajesz za dosyć silnego nawet aby się od kieliszka wódki powstrzymać.
— Żartowałam, — przeprosiła Balbina, — nie gniewaj się pan.
— Nie mam żalu, — mówił Piotr, idąc za nią. — Miałaś pewnie słuszność, wspominając żony mojej opiekę nademną. Musi być właśnie naszemi interesami zajęta, bo i o was nie zapomniała.
— O mnie? — spytała zdziwiona.
— Tak, bo któżby tu sprowadził pana Atanazego, jeżeli nie ona? — dodał Piotr.
Balbina zarumieniła się mocno.
— Wypłaciłeś mi się pan, — szepnęła, — tylko pan Atanazy nie przyjechał do mnie.
— Ręczę wszakże, iż go pani widzieć będziesz.
— Spodziewam się, jest grzeczny, — odpowiedziała Balbisia.
— Odpłaćże mu się tą samą monetą.
— Mówisz pan za nim?
— Dlaczegóżby nie?
— Nie byliście z sobą dobrze...
— Ale ja mam słabość do niego, — dodał Piotr. — Jest do mnie podobny, — wszyscy to znajdują, chociaż on się zachował świeżo, a jam zbrukany, jak ścierka... Ludzie, do siebie podobni z twarzy, zawsze sympatyę mają wzajemną...
Balbina spojrzała na niego dziwnie, a oczy jej coś mówić musiały, bo Piotr, śmiejąc się, zawołał:
— Wyrzucasz mi pani, że śmiem się do tego ideału mniemać podobnym.
— Któż mu to powiedział?..
— Jej oczy i własna moja pokora.
Uderzył się w piersi.
Zbliżali się właśnie do domu p. Balbiny, przed którym, jak zawsze o tej godzinie, stało mnóstwo różnych ludzi, ubogich, sług bez miejsca, chorych, żebraków.
Balbina zarumieniła się, spostrzegłszy ich. Widok ten był jej przykry z pewnego względu, zwracał on oczy. Od dawna przykazała, aby przychodzących na dziedziniec wpuszczano, ale niekażdy posłuchał, a wielu chciało stać na przedzie, aby pierwsze mieć posłuchanie.
— Ja tu moją dobrodziejkę pożegnam, — rzekł, stając, Piotr. — Chciałbym pójść Atanazego przywitać, który stoi w hotelu „pod Różą.“
Zawahał się i dodał cicho:
— Niechże go pani na obiad, choćby jutro, poprosi.
— Właśnie myślałam to zrobić.
— A dziś na herbatę...
— Nie był jeszcze u mnie...
— Ja domyślam się, że pani pewnie bilet jego znajdziesz, — odezwał się Piotr. — Mogę poczekać w bramie i ułatwić mojem pośrednictwem zaproszenie.
Balbina, nieodpowiadając, szła do bramy, gdzie na nią czekała już Petronela, bilet, o którym domyślała się, że był pożądany, trzymając w ręku.
Podała go w milczeniu... Balbina rzuciła okiem i, zwracając się do Piotra, głową skinęła, dając mu poznać, iż się zgadza.
Piotr zdjął czapkę, pokłonił się i zniknął...
Z wizerunku, jakiśmy tu skreślili, możnaby ekscentryczną pannę posądzać o zupełną nieczułość i życie głową, nie sercem. Przeciwnie: właśnie żyła ona sercem tylko. Biło w niej, jak w dziecku; — kochała p. Atanazego, broniąc się sama przed sobą i zowiąc to sympatyą i szacunkiem. — Ale nawet wady jego miały urok dla niej. Postać we wspomnieniach malowała się wyidealizowana i piękna.
Słyszała, że go obwiniano i co mu zarzucano, znajdując wszystko niesłusznem.
— Nie znają go, — mówiła w duchu, — nie rozumieją go... Jedyną winą jego, że świat pojmuje tak pięknym, jak jest sam, a on się składa niestety z wielu niedoskonałości, a bardzo małej liczby wyjątków.
Myśl ta, że go znowu zobaczy, że przed nim z wielu w duszy zamkniętemi rzeczami wynurzyć się będzie mogła, — czyniła ją szczęśliwą...
Była wdzięczną nawet Piotrowi, — któremu jego postępowania z żoną ani zapomnieć, ani przebaczyć nie mogła, — za zajęcie się Atanazym, za to jakieś przywiązanie ku niemu.
Obiecywała sobie wiele po tym wieczorze, lecz przyszło jej na myśl, że był to właśnie czwartek, i że dnia tego zawsze wiele osób u niej bywało. Zasmuciło ją to nieco.
Nazajutrz Balbisia mogła prosić na obiad, ale i na tym musiała mieć kilka osób. Piotr był nieunikniony, ten jej najmniej zawadzał, potem myślała o Zyglerowej i o duchownym, którego lubiła, bo z nim poważniejszą mogła prowadzić rozmowę.
W tych myślach doszła z towarzyszącą jej Petronela do saloniku, gdzie zapomniany od rana liścik leżał na stole.
— A to od kogo? — spytała wszystkowiedzącej towarzyszki, która starała się wiedzieć o najmniejszej drobnostce.
— Ach! to od Zyglerowej, — odparła Petronela, która jej nie lubiła, przez zazdrość.
Balbina powoli rozpieczętowała i trochę posępniej spojrzała na oczekującą.
— Będziemy dziś może mieli więcej gości, niż zwykle, — odezwała się pocichu, — pamiętaj o tem, moja Piotrusiu.
— My we czwartki zawsze jesteśmy przygotowani, — żywo odpowiedziała wicegospodyni. — Wzięłam świeżą szynkę i ozora, mamy zimną pieczeń cielęcą, pieczywo, jak zwykle. Są nawet kuropatwy, choć może dla wszystkich niestarczy.
Balbina sprawozdania już tego nie słuchała, zagłębiona w myślach, które około Atanazego się obracały.
— Nie był od tak dawna, — mówiła sobie, — nie czuł żadnej potrzeby widzenia mnie, gdy ja tak za nim tęskniłam. Ale możnaż mu to mieć za złe, gdy tyle ma na biednej głowie? Gdyby się był chciał z zaufaniem zwrócić ku mnie, z jakążbym rozkoszą w pomoc mu przyszła! Zapewne teraz już wyjść musiał z tych zawikłanych interesów. Ale ja o tem nawet wiedzieć niepowinnam.
Nadszedł wieczór. Jednym z pierwszych gości przybyłych był ksiądz Pankracy, dla którego już się z salonu ruszyć nie mogła. Napływali potem ubodzy krewni, którzy nigdy o czwartkach nie zapominali, nareszcie Zyglerowa i hofrat się ukazali.
Wieś i nowe życie zmieniły go były znacznie; potrzeba zalecania się sercom współobywateli uczyniła przyjemniejszym, zawsze jednak przyobleczonym był powagą wyrobioną i w salonie grać chciał pierwszą rolę.
Zasiadł też około gospodyni, wskazując jej obowiązek wyłącznego nim zajęcia. Zyglerowa w odwodzie stała, aby hofrat ani na chwilę nie był zapomniany.
— Powracając z Wiednia, — rzekł na wstępie, — nie mogłem pominąć Krakowa, nie złożywszy pani mojego uszanowania. Cóż? dobijemy targu o Młynyska, czy nie?
— Waham się jeszcze z ich sprzedażą, — odparła p. Balbina. — Nie znam się na dóbr wartości i na lokowaniu kapitałów.
— Wartość jest stosunkowa, — rzekł hofrat z pedagogiczną powagą mistrza, który raczy nauczać młodzika. — Dobra te mogą dla mnie mieć wyższą cenę, niż dla pani, która sama gospodarować w nich nie możesz. Co one jej przynoszą?
— A! — rozśmiała się Balbina, chcąc nudną przerwać rozprawę, — jak na dziś, to się mogę tylko pochwalić, że mi przyniosły kilka par kuropatw.
Hofrat półuśmiechem zbył odpowiedź i mówił dalej:
— Pani je sprzedać powinna.
— Panu hofratowi?
— Mnie, naturalnie, — odparł p. Ksawery, — bo ja mogę, łącząc Młynyska z Murawką Małą, jednym i drugiej nadać wartość wyższą. To zrobić tylko mogę ja!
Mówiąc to, „ja!“ podniósł uroczyście palec do góry. Było w tem coś tak komicznego, że gospodyni parsknęła.
— Powinieneś pan z tego względu zapłacić mi drożej... — dodała.
— Mówię przeciw własnemu interesowi, — przerwał p. Ksawery, — ale to jest dowód, że najwyżej cenię prawdę.
Słów tych domawiał, gdy niespodziany dla niego, wcale mu niepożądany, jakby naumyślnie naprzekór przybywający, ukazał się p. Atanazy.
Szedł nieco zmieszany, ale nadając też sobie powagę, wcale różną od brata. Pomiędzy urzędnikiem a obywatelem była przepaść. Na Ksawerym wypiętnował się niedający się nigdy zgluzować biuralista, który nie przedstawia siebie tylko i siły własnej, ale czuje, iż jest ważnem kołem w ogromnej machinie, która mogłaby stanąć, gdyby go jej zabrakło. Koło to wprawdzie już odpoczywało wyjęte, ale ciążyło zawsze do miejsca, które zajmować musiało. Niemożna już z niego było zrobić nic innego. Atanazy miał powagę człowieka, który w sobie skupia ideę rodu i rodziny i działać ma prawo na swą korzyść, w swej obronie posługując się wszystkiemi społecznemi siłami, stworzonemi dla niego tylko.
Z nich dwóch Atanazego stanowisko było znaczniejsze, bo on był częścią składową organizmu, a hofrat narzędziem i stróżem. Atanazy to czuł bardzo dobrze i widział jasno, gdy p. Ksawery, aby się podnieść, musiał do dynastycznej idei przywiązać jakieś mistyczne znaczenie i postawić ją ponad wszystkiem.
Powitanie było bardzo uprzejme ze strony gospodyni bez względu na świadków. Bracia podali sobie ręce, przemawiając słów kilka.
Obaj mieli to za szczęśliwą niespodziankę...
Gdy oni zajmowali w salonie miejsce wydatne pomiędzy gwiazdami jego, Piotr stał w kącie.
Zdaje się, że naumyślnie dla upokorzenia siebie za karę wdział tego wieczoru najwyszarzańszą kapotę pokutnika, a na twarz maskę człowieka wyżytego, znękanego, przybitego, który już zwątpił o sobie i dobrowolnie trzyma się progu, którego niepowinien był nawet przestąpić.
Postanowił, wchodząc, pozostać tak w tłu̸mie, aż dopókiby go nie wyciągnięto z niego, choćby przez wzgląd na braci.
W duszy Piotra złe i dobre instynkta, czarne i jasne wspomnienia, wszystko, co przeżył od dzieciństwa, sunęło się, jakby pogrzebowym konduktem, do grobu.
Widział niesioną w trumnie cześć swoją, dobre imie, spokój, sumienie, nadzieje, pozostając na ziemi ogołoconym ze wszystkiego, oprócz modlitwy, którą szturmował do nieba. Grzechy jego własne broniły mu przystępu. Każdy z nich chłostał go biczem, który on sam uplótł i dał mu w ręce.
— Czem oni lepsi odemnie? — pytał sam siebie, — chyba kłamstwem, w które się stroją, gdy ja krzyżem leżę i płaczę, a ludzie mnie depczą i chodzą po mnie.
W żywej rozmowie, którą Balbisia zawiązała z Atanazym, choć zdumiony Ksawery się jej przysłuchywał, dotknięty tem, że go pozostawiono na boku, Atanazy zwrócił się, oczyma przebiegł po salonie i w ciemnym jego zakącie spostrzegł parę wypłakanych oczu Piotra. Szydersko krzywiły się jego usta. Obszarpany stał w progu. Atanazemu krew uderzyła do głowy.
Cała rodzina ich, synów sławnego męża, znalazła się dziwnem zrządzeniem jakiemś tu w domu mieszczańskim, kłaniając się złotemu cielcowi, dworując posągowi dziewczyny nieznanej.
— A składają tę rodzinę, — myślał Atanazy, — austryacki hofrat, niezupełnie przerobiony na zdegenerowanego polskiego szlachcica, żebrak zpod kościoła i... ja...
Myśl o sobie zrodziła pytanie: „Któż jestem ja?“ — „Zaczynający łysieć i siwieć młodzieniec; stał niegdyś na świeczniku i, jeśli mu aptekarzówna nie doleje oliwy, obiecuje zagasnąć!! — Ja? — jestem niewyczerpaną nadzieją, która nigdy nie potrafi się wcielić w rzeczywistość.“
Atanazy myślał to, bawiąc Balbinę, broniąc się hofratowi, który się odzywał i mieszał, aby mu przeszkadzać, a ukradkiem rzucając wejrzenie przestraszone na Piotra, który ze swą nędzą trzymał się w progu. Spojrzenie na niego każde przechodziło go mrozem. Któż wie! Stało tam może u tego progu proroctwo jego przyszłości, która nie potrzebowała się odziać łachmanami, aby rywalizować z Piotrem. Dosyć mu było z próżnemi rękami, a pełną słów gębą zestarzeć!
Piotr ten, stojący tam dla niego, jak ów szkielet na uczcie starożytnych, był przypomnieniem i przestrogą, że należało się śpieszyć do celu i nie paść gdzie na drodze.
Hofrat Ksawery zobaczył także Piotra, poznał go, i krew w nim zakipiała, ale wyobraził sobie natychmiast, że Balbina umyślnie go tam postawić mogła na awarię, dla odpędzenia go.
Piotr zdawał się mówić mu głośno:
— Jestem bratem waćpana; chcesz, żeby ta panna wyszła za ciebie i połączyła się z łachmanami, które wycierały szpitale?
Ani dostojność hofrata, ani nawet tytuł ekscelencyi wspomnienia tych łachmanów zatrzeć nie może.
P. Ksawery tak był przerażony swem odkryciem, że gorączkowo pochwycił za kapelusz i natychmiast chciał uciekać. Szczęściem pierwsza to zobaczyła Zyglerowa, chociaż nie zrozumiała.
— Co panu jest? — spytała, przybiegając do niego.
— Patrzajże pani, kto tam stoi w progu, postawiony naumyślnie; piękny mi dziewosłąb!!
— Ale to pan Piotr! — odparła Zyglerowa.
— Właśnie to, że pan Piotr wdział swoją najwyszarzańszą kapotę, — dodał Ksawery,— ma wysokie znaczenie. Panna Balbina łatwo odgadła moje zamiary, a oto jest jej odpowiedź!
— Nie bądźże pan dziwakiem, — zawołała, gniewając się, Zyglerowa, — panna Balbina nikogo nie prosi i nikogo nie odpędza, — w tem właśnie jej dziwactwo.
Hofrat nieco się uspokoił, rzucając już tylko ukośne wejrzenie na Atanazego.
— A ten co tu robi? — spytał Zyglerowej. — Szczególne zdarzenie, ażebyśmy się tu wszyscy trzej znaleźć byli dziś zmuszeni...
— Tak, szczególne, — przerwała radczyni, którą to niecierpliwiło, — ale, że nikt oprócz mnie nie wiedział, iż pan tu będziesz, umowy i spisku żadnego być niemogło.
— Rzecz szczególna! — powtórzył hofrat zadumany.
Balbina nikim nie była zajętą oprócz gościa najpożądańszego; zapomniała nawet, że oczy wszystkich na nią się obracały, i że z jej uśmiechu, wesołości, uprzejmości szczególnej wyciągano już wnioski. Chciała dowieść Atanazemu, że był niewdzięcznym, że jej nie znał. Lecz wśród ożywionej z nim rozmowy biegały jej oczy i one z kolei, padły na Piotra, który z głową spuszczoną dawał w tej chwili dowód najdziwaczniejszego usposobienia. W rękach zbrukanych przebierał różaniec, który zawsze nosił pod rękawem, i odmawiał półgłosem modlitwy.
W jego postawie upokorzonej i w tej czynności, wyraźnie obmyślanej, aby oderwała go od rzeczywistości, coś było rozpaczliwie smutnego.
Wesołej wrzawie chwili odpoczynku, on sam tylko, najzepsutszy, wzgardzony, wtórował modlitwą błagalną.
Balbina uczuła się przejętą i rozrzewnioną. Popychali go przechodzący, potrącali słudzy, zaczepiali goście, zapytywali znajomi, — nie odpowiadał nikomu, nie widział nic, nie słyszał, — modlił się...
— O nim powiedzieć można, — pomyślała Balbina, — że mu wiele przebaczonem będzie, bo, choć grzeszył nad miarę, pokutował też bez miary.
Jakieś postanowienie heroiczne zrodziło się w niej nagle... Uśmiechnęła się do Atanazego:
— Widzisz pan tam u progu — tego nieszczęśliwego Piotra, który na wstyd nam wszystkim odmawia spokojnie koronkę?
Atanazy coś wybąknął niewyraźnie.
— Jestem gospodynią domu, — dodała żywo, — powinnam mieć odwagę cywilną, abym przyjmowała tych, którzy mi są znajomi i czynią zaszczyt, odwiedzając mnie. Piotr pokornie sobie umieścił się u progu. Wiecznie go zaprząta myśl pokuty. Muszę, jestem obowiązaną pójść po niego i wprowadzić go między nas. Tu miejsce jego.
Atanazy głowę schylił.
— Pani jesteś aniołem dobroci! — odparł zdumiony i szczęśliwy zarazem, bo czuł, że hofrat kroku tego jej nie pochwali i odwiedziny swe skróci, a choć niebardzo zważał na niego, był jakby związany jego przytomnością.
U Balbiny nigdy słowa nie dzieliło żadne wahanie się od czynu; ruszyła się z miejsca i poszła wprost ku Piotrowi, — rękę zdaleka wyciągając do niego.
— Miejsce pańskie, — odezwała się, — jest między nami. Pan to wiesz najlepiej, boś mnie to nieraz powtarzał, że bardzo często pokora udana jest rzeczywistą dumą. Chodź pan z nami!
Skłonił się Piotr nisko.
— Służę, — rzekł krótko.
Hofrat, który patrzał zdaleka, powtórnie chciał chwycić za kapelusz i porywał się do wyjścia, gdy Zyglerowa go za poły wstrzymała.
— Dotrwajże pan, choć do połowy wieczora, — zawołała. — Piotr pewnie go nie przyjdzie zaczepić... a potem uczynisz już sobie, co zechcesz. Jesteś ze mną, nie rób awantury.
Nakłoniła ta przemowa powtórnie hofrata do zaniechania ucieczki. Siadł i, podniósłszy głos tak, aby zagłuszył rozmowę ogólną, począł księdzu Pankracemu opowiadać o przygodzie arcybiskupa wiedeńskiego, u którego był w szczególnych łaskach.
Piotr tymczasem w tryumfie został wprowadzony w zaczarowane koło, podniósł czoło i, przejęty wdzięcznością dla Balbiny, poprzysiągł w duszy, że na swem postawi, a ją wyda za tego, którego pragnęła, bo nie wątpił, iż go przenosiła nad wszystkich.
Z tego opadnięcia na siłach, które go przed chwilą odrętwiało, wpadł w rodzaj wesołości
\ wrzawliwej, gwałtownej, hałaśliwej, jemu samemu i innym niedającej spokoju.
Obrócił się do hofrata.
— Cóż nam pan przywozisz z Wiednia? — wyrwało mu się nagle. — Nie wątpimy, iż wiele dla nas uczyniłeś! Słuchamy, czekamy i monument gotowiśmy postawić. Wszystkich oczy na was się zwracają!
Hofrat, tą interpelacyą zuchwałą przyprowadzony do najwyższego stopnia gniewu, zbliżył mu się do ucha, żywo coś do niego wsypał i conajprędzej na bok ustąpił.
Piotr, jak gdyby się w istocie czegoś nadzwyczaj ciekawego dowiedział, ogromnym parsknął śmiechem.
Tegoż wieczora z hotelu Victoria w Krakowie wysłano ekwipaż paradny na dworzec żelaznej kolei. Był on, zarówno jak apartament na pierwszem piętrze, telegrafem z Wiednia zamówiony dla baronowej Meyer, żony bankiera, jak wiadomo, z dawna dobrze widzianego w najwyższych sferach. Nikogo też po hotelach z taką pieczołowitością nie przyjmują, tak nie pieszczą, jak tych kapłanów cielca złotego, którema cześć świat oddaje cały.
Pokoje dla p. baronowej były najstaranniej przewietrzone, opatrzone we wszystko, czego komfort najwymyślniejszy wymagał.
Menu wieczerzy na wypadek, gdyby jej zapotrzebowano, wykaligrafował student, słynący z pięknego pisania, na papierze z kolorową winietą, wyobrażającą przybory stołowe, całe oplecione kwiatami.
A że baronowa wszędzie miała przyjaciół, — i tu już kilku elegantów dowiadywało się, czy nie przybyła... Telegram leżał też, oznajmujący przybycie, w kwaterze hofrata, który się spodziewał kuzynki, ale nie miał zapewnienia, że przyjedzie. Stał on w tym samym hotelu, a że kazał sobie natychmiast dać znać, gdyby wiadomość jaką odebrano, posłano parobczaka do domu p. Balbiny. Tu wcale nieznano form, z jakiemi w domach wielkich połączonem jest oddawanie listów i telegramów. Zamiast więc srebrnego półmiseczka chłopak w liberyi szarej w ręku spoconem wniósł zapieczętowaną kartę, a nieznając tego, komu ją miał wręczyć, odbywał z nią pielgrzymkę na chybił-trafił. I telegram, czyjąś ręką niecierpliwą otworzony, zwietrzały, pomięty, dostał się w końcu hofratowi.
Był on tak doskonałym pretekstem do wyjścia, którego sobie życzył p. Ksawery, iż ani już chciał słuchać wstrzymującej go jeszcze Zyglerowej.
— Pani mi przebaczy, — rzekł, zbliżając się z papierem w ręku do panny Balbiny, — interes nagły nadzwyczajnej wagi pozbawia mnie chwilowo przyjemności dokończenia wieczora w jej towarzystwie.
Balbina słabym głosem usiłowała wstrzymać na herbatę, ale hofrat uciekał tak żywo, iż go dogonić niemogła. Zyglerowa, rada, nierada, mu towarzyszyła.
— Noga moja w tym domu nie postanie, — zawołał, miejsce zajmując obok niej w powozie. — Może mieć miliony! Zrzekam się ich. Może być piękną, jak Venus...
— Ale cóż pana tak zraziło!
— Co? Pani pytać możesz! — zawołał gorąco. — Piotr, Atatanazy... łachmany, zły ton i najwyraźniejsza niechęć ku mnie... Zniżyłem się aż do starania o jej rękę, aby odejść upokorzonym... Oto do czego mnie rady baronowej doprowadziły! Zawierzyłem jej ślepo...
Powóz zatrzymał się w bramie hotelu; ober-kelner we fraku niedzielnym prowadził ich do saloniku baronowej, która na szezlążku, wyciągnięta, z rękami, pod główkę podłożonemi, odpoczywała.
Dwóch młodych panów, z których jeden dla kontenansu trzymał w ustach gałkę laski, a drugi się w zwierciadle przeglądał, wdzięki swe wielbiąc, przyjmowali ją w imieniu starej stolicy.
Wejście hofrata, którego chód ciężki, ołowiany dał poznać, przerwało rozmowę i śmiechy w sam czas, gdyż dowiedziałby się był o włos — opinii kuzynki o sobie, a ta nie była dla niego bardzo pochlebną.
Pierzchnęli starzy wielbiciele. Radczyni Zyglerowa usiadła znużona. Hofrat zabrał miejsce, wskazane mu na szezlążku, u nóżek kuzynki.
— Wprost wracamy od panny Balbiny, — odezwała się Zyglerowa. — Najnieszczęśliwszy skład okoliczności. Wystaw pani sobie...
— Spisek uknuto na mnie... — zawołał p. Ksawery, — odpędzają nas od tego miliona, jak gdyby on jeden był na świecie, a jam bez niego żyć nie mógł... ja zaś, — stanowczo powiadam, — nie chcę go.
P. Meyerowa, której nigdy niezbywało na stanowczości i odwadze, a teraz ich podwójny miała zapas, wyszedłszy za mąż za milionera, zmarszczyła brwi i nakazała milczenie.
Była w usposobieniu do głoszenia aforyzmów.
— Przepraszam, — rzekła, rękę wyciągając. — Porozumiejmy się. Miliony nigdy nie leżą na drodze do wzięcia pierwszemu lepszemu, nigdy też nie przychodzą bez pewnego starania, mój drogi Ksawery... Najczęściej towarzyszy im wiele okoliczności daleko przykrzejszej woni i koloru niż tutaj. Jeżeli więc chce pan hofrat, mieć żonę z milionem, nie powinien lada czem się zrażać.
— Lada czem! — powtórzył Ksawery. — Panna ze mnie żartuje, a dziś piękna niespodzianka, brat numer pierwszy u drzwi w łachmanach, brat numer drugi, wyświeżony, jak na bal, u jej ręki; — dla mnie pozostało... widowisko!
Porwał się p. Ksawery, ale Baronowa, znająca go, śmiała się.
— Siadaj, Zyglerowa ma głos. Widzę, że ramionami rusza, — mów, co się stało?
— Przypadek... — odparła radczyni, — byli w istocie bracia obaj, ale to zrządzenie losu, nie spisku... Atanazy ma pewnie inne projekta, kiedy przez tak długi czas się ani pokazał, a Piotr się do żywych nie liczy. Jest to cień, chodzący po świecie i opłakujący żonę, której nie kochał... Zgon jej nosi na sumieniu.
— Jutro ja, ja sama biorę całą sprawę w ręce swoje i jadę do panny Balbiny... Nie umiecie mówić z nią.
Tak skonkludowawszy, p. baronowa wstała do podanej herbaty, a hofrat, zrozpaczywszy, aby ją przekonał, ziewnął i życzył — dobrej nocy, tak że dwie protektorki jego same pozostały dla poufnej narady.
Atanazy z wytrwałością, godną największego uznania, dotrwał na stanowisku... Taką jest potęga prawdziwego przywiązania, że nawet na istoty zastygłe, zdrętwiałe, obojętne działa ożywiająco. Atanazy, nieprzypuszczając jeszcze, aby Balbina była w nim rozmiłowaną, czuł jej życzliwość dla siebie, widział w niej przyjaźń niekłamaną, niewstydzącą się objawić, i został tak ujętym, że nawet próżność jego na stronę ustąpić musiała. Nie patrzał na Piotra, nie raziła go rodzina uboga ani dziwne towarzystwo, otaczające p. Balbinę, — myślał tylko o niej.
A ona — zapomniała się zupełnie... była to jedna z najszczęśliwszych chwil jej życia.
— Jak pan mogłeś tak długo, tak nieskończenie długo, — poczęła mówić, wyciągnąwszy go na przechadzkę po saloniku, — nawet znaku życia nie dać! Musiałam, szczerą mając przyjaźń dla ulubieńca mojej przybranej matki, kradzionemi o nim żyć wiadomostkami. Pan Piotr albo nic nie wiedział, lub musiał rozdymać to, co słyszał. Prawił mi rzeczy niestworzone... Nastraszył jakąś finansową operacyą chybioną.
— Byłem zrujnowany... odezwał się pokornie Atanazy.
— Nie wierzę temu, — przerwała Balbina. — Plótł mi potem o wspaniałomyślnym ratunku od jakiejś rodziny, o której pan nie mówiłeś nigdy.
— Ale ona istnieje i dopomogła mi w istocie, — tu uśmiech mu usta skrzywił, i dodał, — tak, dopomogła mi do zupełnego dobicia się.
— A! Hojna! — poczęła wpatrzona w niego piękna panna. — A! i pan w tych wszystkich przygodach... nie pomyślałeś nawet, że wychowanka pani Piotrowej ma krocie guldenów, z któremi nie wie, co robić, i że byłaby najszczęśliwszą powierzyć je panu...
— Nie mam szczęścia, — przerwał melancholicznie Atanazy. — Ludzie mi przyznawać raczą, że interesa widzę i sądzę zdrowo. Ilekroć dotykałem się cudzych, wyszło to na korzyść moich przyjaciół, ale w moich rękach ten sam pieniądz w najniepojętszy sposób stawał się ofiarą bogom podziemnym.
— A wiesz pan, — zawołała Balbina, — że, gdybyś pan w najgorszym razie stracił nawet połowę tego, co ja mam, niema może na świecie drugiej takiej, któraby wcale nie umiała uczuć swej straty? Ja nie byłam stworzoną do bogactwa, które mi więcej cięży, niż mię oswobadza. Czytałam ekonomistów, bom ich widziała u pana i była niemi zaciekawioną. Wiem z nich, że grzechem jest kapitał owocujący rozproszyć. Boję się więc popełnić grzech przeciw społeczeństwu... a posiadając ten złoty klucz... nie mam najmniejszej ochoty nic nim otwierać. Jutro w perkalowej sukience, jako dozorczyni ochronki, byłabym pewnie równie szczęśliwą, jak dziś jestem w jedwabiu, który mi zawadza, bo go szanuję...
Śmiała się szczerze, mówiąc to, a oczy jej potwierdzały wymówki, które mu czyniła, że jej na pomoc nie wzywał...
— Dziś wreszcie jesteś pan spokojnym? — dodała wkońcu.
Atanazy zawahał się, zmieszał i pozostał milczącym.
— Weźmijże mnie pan do spółki, — dodała żywo. — Wiadomo przecież powszechnie, że mam wcale niezasłużone szczęście... przyniosę je panu...
Atanazy tak był przejęty tem jej napastliwem dobrodziejstwem, że, żywo pochwyciwszy jej rękę, poniósł do ust i zatrzymał zbyt długo.
Zarumieniona gospodyni zlekka mu ją wyrwać musiała, widząc oczy, na siebie zwrócone.
Piotr z ironicznym wyrazem patrzał na tę scenę, której nic nie brakło, aby była jaknajwyrazistszą. Znaczniejsza część przytomnych tłómaczyła ją sobie nawet, jako oznakę, że między nimi wszystko skończone zostało, co poprzedza kobierzec... Cały wieczór ten miał jakąś fantastyczną cechę, jakiegoś ducha, który najprostsze czynności obracał w pełne znaczenia zjawiska... Godziny jego dwoiły się i skracały, rozmowy wiodły, przeskakując ogromne przestrzenie, myśli latały niepochwycone, ciągnąc za sobą w nieznane światy.
Gdy p. Atanazy, upojony nim, wychodził z domu p. Balbiny, zdawało mu się, że od czasu, gdy tu wszedł, do tego momentu, gdy z niego wychodził, upłynął wiek, — wieczność, jakaś nieokreślona, długa czasu przestrzeń, która się nie dawała obrachować. Wiedział tylko, że mu starczyło na zupełne przerobienie wewnętrzne, na odrodzenie, obmycie, zrzucenie wszystkich podartych łachmanów, w które przyodziany, tu wszedł, i na odzianie w nowy płaszcz purpurowy jakiegoś szczęścia, o jakiem nigdy nie marzył.
Stąpał, obawiając się, aby mu pod nogami nie osunęła się ziemia, aby go lada powiew nie porwał do góry, aby ta cała fantasmagorya, w której przeżył chwilę, nie zmieniła się w sen okrutny i fałsz.
Lecz nie... Oprócz tego, co miał w sobie, wszystko dokoła jaknajdotykalniejszą uderzało go rzeczywistością z całym jej przyborem poczwarności. Krok w krok za milczącym ulubieńcem losu wlokła się złamana jego ofiara, — Piotr, — uśmiechający się w milczeniu temu widzeniu, które się powoli rozwiewało.
Długo nic nie mówili do siebie. Piotr miał poszanowanie dla tego stanu ducha, w jakim odgadywał brata. Życzył, aby jaknajdłużej żył zaczerpniętem z ust p. Balbiny powietrzem, wiedział, że zetknięcie się ze światem i rzeczywistością zamgli obraz, już blednący, i uczyni go nieprawdopodobnym.
Atanazy w istocie pytał siebie, czy się nie łudził, czy było możliwem to, czego doznał, czy jutro nie okaże się to snem na jawie.
Noc była księżycowa, przepiękna, spokojna, jakby stworzona, aby się w jej półmroku rozpłynął obraz szczęścia jasny. Gwiazdki mrugały wysoko, posyłając sobie ogniste pocałunki. A że nuta ironiczna wszędzie się znaleźć musiała, pół księżyca, jakby rozciętego mieczem, krzywo wyglądało z szyderstwem nocnego włóczęgi na niebie bez barwy. Obok marzenia żywych gwiazd była ironia zeschłego świata, urągającego się dalekim blaskom swą pożyczaną jasnością dłużnika. Pijany jakby, toczył się ten kawał umarłej kuli, ledwie widocznej zdala, a blisko zasłaniającej słońce. Wszystko milczało...
Atanazy milczał i wzdychał. Obawiał się jutra, blasku słońca, ostygnięcia, nowej metamorfozy, obawiał się dalszego ciągu, bo przerwana pieśń miłości mogła się obrócić w hymn żałoby.
Piotr dawnoby był przerwał milczenie, ale odgadywał uczucia i myśli brata. Chciał przeciągnąć, bo mu się zdawało nieuchronnem — wytrzeźwienie.
Niedaleko już byli od hotelu, gdy nareszcie odwrócił się Atanazy:
— Co panu hofrat powiedział? — zapytał.
— Hofrat oświadczył mi, żebym nie śmiał się nigdy pokazywać, gdzie on towarzystwo przytomnością swą zaszczycać raczy.
— A wy mu odpowiedzieliście?..
— Śmiechem, boć ten rozkaz czego innego niewart, — rzekł Piotr. — Wydając podobne rozkazy, potrzeba mieć moc do zmuszenia, aby spełnione zostały.
Atanazy, który teraz, wtórując Balbinie, miał współczucie i litość nad Piotrem, pochwycił go za rękę.
— Przepraszam cię, — odezwał się. — Hofrat nie jest wcale namiętny i nigdy nie grozi, gdy nie może się stać groźnym. Ja się lękam, aby nie miał w ręku jakiego środka prześladowania was, bodaj zaskarżenia. Jeżeli mu się staniesz zawadzającym, niedogodnym... należy do ludzi, którzy denuncyacyę w pewnych razach uważają za rzecz obowiązku i umieją ją wytłómaczyć..
Piotr się zadumał.
— Masz słuszność, mnie to nie przyszło na myśl. W mojej przeszłości, — dodał otwarcie, — znajdzie się łatwo dosyć wypadków, mogących do zaskarżenia posłużyć. Jednakże hofrat zawahałby się może brata, choćby nierodzonego, postawić pod pręgierzem, a z nim i własne nazwisko.
— Nie wiem, — odparł Atanazy, — ale nazwisko u niego o tyle tylko wchodzi w rachubę, o ile teraz mu do wyrobienia z pomocą zasług ojca — popularności posłużyć może. Słyszałem, że raz, zniecierpliwiony czemś w rodzinie, seryo już zamierzał nową sobie stworzyć nazwę i prosić o jej potwierdzenie.
Posępnie zatopiony w sobie, wszedł Piotr do hotelu za Atanazym.
— Wspomniałeś mi o denuncyacyi możliwej, — rzekł, — na złodzieju czapka gore... Niedawno się tu w Krakowie był zjawił mój niegdy towarzysz, — nazwijmy go Trepkowskim, — któremu ja tu dałem schronienie. Było to jeszcze za życia mojej żony. Ledwiem się go pozbył z Krakowa, gdy go zaczęto ścigać listami gończemi. Na tym Trepkowskim cięży mnóstwo większych i mniejszych grzechów; naostatku, jeżeli sam nie fałszował, to mnóstwo puszczał w obieg fałszowanych biletów, których fabryki w Anglii istnieją. Część ich była u mnie złożona... Rozumiesz, — dokończył po cichu.
— Jestże jakie podobieństwo, aby on o tem wiedział? — zapytał Atanazy niespokojnie.
— Być może, — zamruczał Piotr, — urzędnicy wyżsi szacują go wysoko i żyją z nim, mając go za swego. Imponuje im swemi stosunkami w Wiedniu. Dla niego tajemnic nie mają. Moja żona ledwie mnie od wplątania w tę sprawę obroniła... dziś, gdy jej niema, kto wie, coby to mogło pociągnąć za sobą.
— Czemżeś się naraził Ksaweremu?
— Chyba oddaniem mu tych tysiąca guldenów, o których wiecie, — odpowiedział Piotr, — bom mu je oddał z procentem.
Posmutnieli obaj.
— Słuchaj, — odezwał się Atanazy, — jeżeli Ksawery może mieć w tem interes, aby was oddalić, jeżeli się lękacie tego, najrozumniejszem byłoby na czas jakiś się — oddalić.
— Obawia się, abym mu u Balbisi nie szkodził, ― rozśmiał się gorzko Piotr, który pod wrażeniem obawy i niepokoju zadzwonił, aby mu przyniesiono wódki, — co Atanazy musiał tolerować.
— Stara się więc o pannę Balbinę! — wtrącił Atanazy, — ale toby było — zamachem... świętokradzkim!
— Dziś miała, jako swacha, przybyć baronowa Narcyza, jutro możecie się od niej najdokładniej dowiedzieć o wszystkiem. Ona ten interes prowadzi. Milion Balbisi potrzebny jest Ksaweremu.
— Maż ona milion?... — zamruczał smutnie Atanazy.
— Milion i — oko, — mówili starzy nasi, a tu się powinno mówić: milion i — serce, które stanie za drugi.
— Za wszystkie, jakie są w świecie! — wykrzyknął rozmarzony Atanazy. — To anioł, nie kobieta! — wyrwało mu się.
— Szkoda, że wam łuski z oczu zapóźno opadły, — począł Piotr, — ale, gdy raz nauczyliście się ją cenić, nie ustępujcie z drogi, na którą was szczęśliwa gwiazda zaprowadziła... Oświadcz się, żeń się.
Mówiąc to, wstał Piotr.
— Zabiliście mi klina hofratem, — dodał, — jutro potrzeba wziąć do ręki kaptur podróżny... choć mi się okrutnie niechce... Hofrat zresztą puścić mnie może per non sunt, bo teraz przeciw wam obróci się cały, on i baronowa. Na mnie mógłby chyba wywrzeć zemstę tylko...
— Czyń, co chcesz, — rzekł Atanazy, — a daruj mi, że, zajęty sobą, niewiele chyba ci będę mógł dopomódz...
Piotr spojrzał na niego z politowaniem.
— Proszę cię — rzekł, — żadnych ofiar nie czyń dla mnie, bo ja ich nie potrzebuję. Widzisz, jak jestem zużyty, połamany, zbiedzony, — wierzaj mi, że z tem wszystkiem ja jeszcze sobie prędzej, niż ty, dam radę. Radź sobie, ja w lik nie wchodzę.
To mówiąc, wziął Piotr za swą brudną czapkę i pożegnał Atanazego.
— Odwiedź jutro rano baronową, – dodał, odchodząc, — to moja rada.
— To była myśl moja, — westchnął Atanazy.
Nazajutrz rano w istocie, ubrawszy się bardzo starannie, bo nie pozbył się tego przekonania, że piękna Narcyza miała słabość dla niego, a wszelkie niewieście słabostki dla siebie zwykł był pielęgnować troskliwie, zameldował się w hotelu.
Baronowa wybierała się do p. Balbiny, ale było u niej pełno.
Hofrat, Zyglerowa, dwaj młodzieńcy, jeden wyświeżony starzec, wysoki dygnitarz z Wiednia, dwór jej składali.
Rozprawiano nadzwyczaj żywo.
Hofrat już odzyskał był nadzieję i pewność siebie. Narcyza mu dowiodła z matematyczną ścisłością, że staranie Atanazego było złudzeniem optycznem. Miał czas, nie czynił nic, zkądże tak nagle zmienił plany i zamiary? Właśnie dobijała tego dowodzenia, gdy, deus ex machina, zjawił się obżałowany Atanazy. Wszyscy zamilkli, spoglądając po sobie; tylko Narcyza nie straciła bynajmniej kontenansu, żywo wystąpiła na powitanie przyjaciela, podała mu rączki białe, pokazała ząbki, sama przysunęła krzesło do kanapki, na którą się rzuciła.
— Cóż pan tu porabiasz? pan, któryś o nas zupełnie zapomniał? pan?
— Jadę do wód, jestem chory, — odparł Atanazy.
— A! chory! to doskonałe! przepraszam! ale jakże uwierzyć temu, spojrzawszy na pana?
— Pani baronowa wie, że gdy przyjdzie sezon wód, — rzekł Atanazy, — wszyscy ludzie przyzwoici chorują i muszą się kurować.
— A! tak! ja także chciałabym być choć w Ostendzie, ale czasu, tyle na to potrzeba czasu...
Schyliła mu się do samego ucha.
— Tylko nie bałamuć nam Balbisi, sam się nie ożenisz, ― rzekła, — masz już łysinę poczynającą się, starokawalerską.
— Dlaczegoby nie miała zwiastować stanu małżeńskiego? — zapytał Atanazy wesoło.
Z minką szyderską, trzęsąc główką, strojną w fałszywe włosy, zęby, cerę i mnóstwo kunsztownych wytworów, baronowa dodała:
— Charakterystyka łysin jest mojego wynalazku.
Hofrat, który przybywającego Atanazego zdaleka powitał, miał czas, gdy baronowa żartowała, zabawiając Atanazego, namyśleć się i powziąć nagle postanowienie. Wstał i zbliżył się do Zyglerowej:
— Proszę, abyście się mi nie sprzeciwiały, ani pani, ani Narcyza.
— Cóż to ma być? — spytała radczyni.
— Skorzystam z przybycia tu Atanazego i rozmówię się z nim stanowczo.
Niepewna, co radzić miała, Zyglerowa wskazała mu Narcyzę.
Hofrat skinął na nią bez ceremonii. Przyszła natychmiast.
— Proszę mi się nie sprzeciwiać, — rzekł żywo, chwytając ją za rękę, jakby się obawiał, aby mu nie uciekła. — Proszę mi się nie sprzeciwiać. Muszę się tu zaraz rozmówić otwarcie z Atanazym.
— O czem? po co? — zimno spytała Narcyza, która niecierpiała, aby kto samoistnie występował tam, gdzie ona raczyła mieć współudział w sprawie.
— To moja rzecz, — począł hofrat.
Pogardliwie w oczy mu spojrzała kuzynka.
— Bardzo dobrze, — odezwała się, — ale w takim razie ja nie jestem tu potrzebną, umywam ręce i jadę napowrót.
Odwróciła się od niego, ale Ksawery ją gonił.
— Kuzynko, bez gniewu, — zawołał śpiesznie, — w niczem to nie krzyżuje twoich czynności, proszę cię, pozwól mi na to. Co ci to szkodzi!
— A votre aise! — szepnęła baronowa i poszła zająć swe miejsce na kanapie.
Hofrat, który lękał się zmięknąć, odkładając, przystąpił do Atanazego, poszeptał mu coś do ucha, ujął pod rękę i poszedł z nim do sypialnego pokoiku Narcyzy, niezważając na jej najgwałtowniejsze protestacye, zakazy i proźby. Drzwi się zamknęły za nimi. Znajdowali się w miejscu, które mnóstwo tajemnic zdradzało. Na tualecie stały jeszcze wszystkie kosmetyki, ciecze, proszki, pędzle, gąbki, któremi się odświeżała Narcyza, łóżko zachowało wycisk jej pulchnego ciała.
Hofrat wcale tego nie widział.
— Panie Atanazy, — począł, aż bełkocąc z pośpiechu, — jestem człowiekiem otwartym, nie chcę nic czynić podstępnie. Przybyłem tu w celu starania się o rękę panny Balbiny. Nie pochlebiam sobie, abym mógł elegancyą i dowcipem walczyć z panem bratem, ale moja pozycya, majątek, stosunki, wszystko mi daje nad nim przewagę. Po co się masz narażać??
Atanazy słuchał z krwią zimną.
— Panie Ksawery, — odezwał się, gdy tamten dokończył, — płacę mu wzajemnością. Przybyłem tu także z zamiarem oświadczenia się o rękę panny Balbiny. Ani majątkiem, ani tytułem, ani zarozumieniem o sobie nie mogę panu sprostać, ale mam pewne powody sądzić, że panna Balbina życzy mi dobrze i nie odmówi. Poco się masz narażać na dekonfiturę?
Stali chwilę naprzeciw siebie, patrząc w oczy. Oburzony hofrat tem zuchwalstwem brata zaciął usta pogardliwie.
— Spełniłem, com uważał za mój obowiązek, — dodał chłodno na pozór, choć się burzył mocno w sobie, — pozostaje mi tylko życzyć szczęścia.
Skłonił się, i Atanazy oddał ukłon z przesadzoną uniżonością.
— Życzę panu hofratowi pomyślności... — wyjąknął zwolna.
— Bez żartów, — przerwał Ksawery, — masz pan jakie dowody, że mu sprzyja panna?
— A pan?
— Mnie upewnia Zyglerowa, że ma rozum, a to starczy.
— Ale w małżeństwie kojarzącem się rozum niekoniecznie jest motorem jedynym.
— Niekoniecznie, w istocie, — odparł hofrat, — chociaż panna ma lata, w których rozum zaczyna brać górę.
— Przepraszam pana, — wyrwało się Atanazemu zniecierpliwionemu, — rozpoczynamy dyskusyę teoretyczną, która wiele czasu zabrać może, a ja mam go mało. Żegnam.
P. Ksawery zabiegł mu ode drzwi.
— Nie ustępujesz więc pan?
— A pan?
Skłonił się Atanazy bratu i powrócił do saloniku, w którym Narcyza, jak zwykle, stanowiła jądro gromadki swych wiernych; popatrzała na powracającego, napróżno go usiłując odgadnąć. Dopiero za nim zaraz kroczący z powagą hofrat postawą swą zbiedzoną mimowoli przekonał ją, że został pokonany.
Atanazy, poprzedzający go, nie zatrzymał się nawet w saloniku i, niechcąc pozostać, wyniósł się, nim Narcyza pochwycić go zdołała.
— Szalony! — zawołał hofrat, patrząc na drzwi zamykające się. — Gdyby człowiek chciał utrzymać stosunki familijne, chciał być dla nich potulnym i wyrozumiałym, cóż to pomoże gdy sami sobie szkodzą...
Narcyza, niemówiąc i niesłuchając go, poszła do okna, by na łono Zyglerowej wylać słuszne swe żale.
Tu zmuszeni jesteśmy zawiesić opowiadanie nasze, aby się zwrócić do przeszłości, która nam objaśni wypadki dnia tego, stanowiącego ważną epokę w dziejach serca p. Balbiny.
Widzieliśmy ją ostatniego wieczora, upojoną szczęściem, do którego śmiało wyciągnęła dłonie.
Dzień następny miał w jej przekonaniu zbliżyć albo nawet rozstrzygnąć rozwiązanie. Miała męztwo, i zdawało się jej, że niem natchnęła Atanazego.
Tymczasem osnuwała się intryga, która całą tę budowę zburzyć mogła. Zyglerowa w przekonaniu, że wydanie Balbiny za hofrata mogło szczęście jej zapewnić, zgadzała się z Narcyzą, iż w wyborze środków przebierać niebyło można... Wiedziały obie, że Balbina miała słabość dla Atanazego, i że ta się odrodzić teraz mogła. Potrzeba ją było zabić, a Zyglerowa wypadkiem miała w ręku mordercze narzędzie. Był to list p. Atanazego, pisany do p. Piotrowej, a znaleziony w papierach po jej śmierci przez rodzinę. Atanazy w chwili jakiegoś zniechęcenia, odpowiadając na zachęty Piotrowej, aby się zbliżył i kończył, pisał do niej i poddał surowej krytyce charakter, obyczaj, sposób życia p. Balbiny. Oddawał jej wielkie pochwały, ale nie znajdował przymiotów, potrzebnych do zapewnienia szczęścia w małżeństwie. List, starannie wystylizowany, napisany dowcipnie i umiejętnie, miał jakiś pozór słuszności i prawdy. Można było przewidywać łatwo, że na p. Balbinie uczynić musi ogromne wrażenie. Sąd ten może, przez kogo innego wygłoszony, małoby ją obchodził, — od Atanazego był ciosem dla dziewczęcia, które wcale zaufaniem w sobie nie grzeszyło, a pracując nad udoskonaleniem swem moralnem, tysiączne w sobie upatrywało wady.
Nieszczęśliwy traf sprawił, że ułomności, które podnosił Atanazy, były temi, które ona sama sobie wyrzucała.
— Niema innego sposobu zrażenia jej na wieki od Atanazego nad ukazanie tego listu, — mówiła baronowa. — Jest to nawet obowiązkiem. Możeż ona być szczęśliwą z człowiekiem uprzedzonym, widzącym w niej wady tylko i z góry upatrującym nieszczęśliwe następstwa tego związku?
Zyglerowej żal jej było... cały tryb postępowania wydawał się jej niewłaściwym... baronowa tak gorąco go popierała, począwszy od opanowania samego listu... że przekonać jej niebyło sposobu.
Gdy Atanazy wychodził z hotelu, mając za jakie pół godziny zapukać do drzwi Balbiny, konie baronowej już stały gotowe, i obie kobiety, hofratowi zakazawszy się pokazywać przed południem, pośpieszyły do Balbiny.
Nie chciała ona z początku przyjąć pani Narcyzy, ale kuzynka Zyglerowa tak prosiła i błagała, że przemogła.
Balbina, wiedząc, o co idzie, wychodziła do nich z mocnem postanowieniem skończenia raz tych nieznośnych rozpraw — słowem stanowczem.
Za baronową i Zyglerową, wpuszczonemi do gabinetu, w którym czekała na nich p. Balbina, drzwi się zamknęły dla wszystkich. Zapowiedziano, ażeby nie wpuszczać nikogo, dopókiby rozkaz nie został wydany. Atanazy więc, który przyśpieszył odwiedziny, pomimo że posłał z usilną proźbą, aby mógł być wpuszczonym, otrzymał przeproszenie tylko i, markotny wielce, musiał się oddalić, czekając godziny obiadu, na który był proszony.
Baronowa ze swą towarzyszką, pochwyciwszy Balbisię, trzymały ją przez półtorej godziny, a gdy nareszcie zmęczona wyszła, odprowadzając swych gości, z twarzą zaognioną, z oczyma, błyszczącemi jakąś gorączką wewnętrzną, — niespokojna o nią już p. Petronela, musiała ją, na pół prawie nieprzytomną i zbolałą, orzeźwić wodą melisy... niemogąc ani dopytać, ani odgadnąć, co było przyczyną takiego upadku ducha...
Kilka osób proszonych było na obiad dnia tego. Balbina miała tyle siły, iż wyszła do nich i do Atanazego, ale, spojrzawszy na nią, uderzony był, jak piorunem, zmienionym wyrazem jej twarzy, mowy i wejrzenia.
Wypiętnowane było w nich straszne cierpienie, i z pierwszych słów Atanazy się przekonał, że ono było nietylko w związku z marzeniem dnia wczorajszego, ale z niego wypłynąć musiało.
Straszne jakieś słowo, fakt, jak nieprzełamana zapora stanęło pomiędzy nimi. Atanazy do owego listu, pisanego do Piotrowej, tak mało przywiązywał wagi, iż sobie nawet nie przypominał o jego istnieniu.
Straszliwe męczarnie znosząc przez godzin kilka, wystawiona na ciekawe wejrzenia i tłómaczenia najdziksze, p. Balbina kilku słowami dała poznać Atanazemu, iż pamięć wieczora wczorajszego na wieki zatrzeć było potrzeba...
Nie czyniła mu wymówek, nie dała poznać, że on sam był przyczyną katastrofy, — przy pożegnaniu tylko łzy jej wytrysnęły z oczu, i poszła je ukryć conajrychlej od oczu ludzi.
Zawód, którego doznał nieszczęśliwy Atanazy, podzielali z nim wszyscy sprawcy tego przesilenia, po którem sobie obiecywali tak wiele! Balbina oświadczyła Zyglerowej, iż prosi ją, aby się opiekować przyszłością jej zaprzestała, pożegnała znacząco p. Narcyzę i prosiła jej, aby wszelką nadzieję odjęła hofratowi.
— Nadtoście mi panie uczuć dały całe niedołęztwo moje i wady, abym kogokolwiek obarczyć śmiała brzemieniem ich... gdyby los swój chciał z moim połączyć. Nadto mi pozostało sumienia, abym ważyła się, wiedząc o tem, że nieszczęście przyniosę, dawać mu je i siebie.
Zyglerowa klękała przed nią, usiłując przebłagać i przekonać, że list ten nie miał żadnego znaczenia i był po prostu potwarzą.
— O! nie, — odpowiedziała Balbina, — ja najlepiej czuję sprawiedliwość, którą mi domierzono. Znał mnie najlepiej ten, co to pisał, znał pewnie lepiej, niż ja sama.
Atanazy w rozpaczy powrócił do domu, napróżno usiłując odgadnąć, co mogło być powodem tak nagłej i straszliwej zmiany. Było to dla niego tajemnicą niezgłębioną. Łamał sobie głowę napróżno. Posłał zaraz po Piotra, ale pomimo poszukiwań najtroskliwszych nieznaleziono go nigdzie. Zniknął i wyniósł się z miasta, bo z hoteliku nędznego, w którym izdebkę pod dachem zajmował, zapłaciwszy rachunek, zabrał swój tłómoczek, a jak on zwał po staremu, toboły.
Hofrat czekający na swą opiekunkę z zaufaniem w niej i w sobie, że przy nim zostać musi zwycięztwo, jak tylko usłyszał powracającą, pośpieszył do niej, lecz nie potrzebował pytać o wypadek starań. Narcyza na wschodach już wydała rozkazy, ażeby pakowano, oznajmując, że pierwszym pociągiem pośpiesznym wraca do Wiednia.
— Mój Ksawery, — rzekła, wszedłszy i zwracając się do niego, — widziałeś sam, com czyniła, aby ci służyć, rozbiło się wszystko o niezmierną głupotę ludzi, z którymi mieliśmy do czynienia. Któż mógł podobną przypuścić? Panna Balbina mnie, tobie, Zyglerowej dała najformalniejszą odprawę, po której powrócić ani mnie, ani tobie się niegodzi... Ale przecież nie ona jedna jest na świecie, a jeśli nie czuje, że jej honor uczyniono, zwracając się do niej, — nie mamy tu co robić!
Hofrat stał osłupiały.
— Możeż to być!? więc Atanazy? — zawołał.
— Atanazy także dostał odprawę, jak my, niech cię to pocieszy, — dodała Narcyza. — Sama ona oznajmiła to Zyglerowej.
Hofrat odetchnął... nieco go to w istocie pocieszało, ale wszystko razem było niewytłómaczone. — Baronowa nie chciała mu udzielić szczegółów żadnych...
— Podziękuj Bogu, iż twoje małżeństwo z nią nie przychodzi do skutku, — rzekła sentencyonalnie baronowa. — Stara panna, zdziwaczała, zepsuta dostatkami, pozująca na jakąś błogosławioną... męczennicę, byłaby ci życie zatruła. Ja w Wiedniu poszukam i znajdę istotę rozumną, znającą życia warunki, nielatającą po obłokach i stosowną dla ciebie... To nie dla nas!
Prosili, dobijali się do p. Petroneli, która zaledwie na chwileczkę wychodziła do nich, nastraszona, ale upewniała, iż pani jej była cierpiącą wprawdzie, lecz nie kładła się nawet do łóżka.
Nie przyjmowała nikogo.
Niewysłowiony przestrach ogarnął krewnych ubogich i tych nędzarzy, których ona wspomagała, — gromadą udawali się do kościołów i dali na nabożeństwo... W mieście pogłoski chodziły najróżnorodniejsze, a domyślniejsi z wizyt, które w ostatnich czasach odbierała p. Balbina, odgadywali jakiś kryzys przykry, którego padła ofiarą.
Szczegółów nie wiedział nikt, strapiona Zyglerowa zachowywała najupartsze milczenie.
Atanazy rzucał się, jak dziki zwierz, zamknięty w klatce, rozwścieczony, niewiedząc co począć, a niechcąc przypuścić, że wszystko było dla niego skończone. Powracał do domu Balbiny, dobijając się rozmowy, widzenia się, jednego słowa, — odprawiano go tem, że pani nie przyjmuje, potem, że chora, — naostatek niebyło go już komu zameldować nawet.
Siadł więc zrozpaczony pisać do niej, błagając o tłómaczenie, o odkrycie mu jego winy. List przyniesiono napowrót z oznajmieniem, że doktór wzbraniał wszelkiej korespondencyi i zajmowania się jakiemikolwiek interesami.
Atanazy, płochy dotąd i lekko biorący wszystko, nieumiejący walczyć, uciekający od tego, co go mogło opanować i zmusić do wytrwania na niebezpiecznem i niewygodnem stanowisku, — tym razem nie lękał się nawet cierpienia i ofiary. Była to jego pierwsza i ostatnia miłość. Lecz przychodziła w tym wieku, gdy człowiek nie ma ani instynktów pierwszej młodości, ani szybkości myśli i ruchów, nawykłszy do ważenia i rachuby...
Sam on jednak czuł w sobie siły, spotęgowane jakąś rozpaczą.
Myślą napróżno starał się rozwikłać zagadkę, — która draźniła równie serce jego i umysł. Wszystkie przypuszczenia, jakie czynił, krytyki nie wytrzymywały.
Zasiadł do pisania nowego listu, postanowiwszy przesłać go za pośrednictwem księdza Pankracego, gdy wysłany na zwiady służący stary powrócił z wiadomością, że p. Balbina za poradą doktorów wyjechała na dłuższą podróż za granicę... ale niewiadomo było, ani dokąd, ani na jaki przeciąg czasu.
W mieście smutek był powszechny.
Pesymiści utrzymywali, że kazała posprzedawać nieruchomości swe i nigdy już powrócić nie miała.
Strapiony tem Atanazy po głębszym namyśle poszedł do duchownego, przyjaciela domu, księdza Pankracego, który nie mógł przecie nie wiedzieć, co się stało z p. Balbiną.
Ksiądz dziekan przyjął go z widocznem zakłopotaniem, ale wyszukaną grzecznością. Nie wytrzymał Atanazy i przy powitaniu oświadczył, że przychodzi zasięgnąć wiadomości o p. Balbinie.
— Proszę mi wierzyć, — odparł ksiądz Pankracy, — że, gdybym mógł, zaspokoiłbym słuszną jego troskę, którą nagły wyjazd czci najgodniejszej jałmużnicy naszej we wszystkich obudził sercach. Lecz ja wiem tylko, że zaniemogła silnie i że z porady doktorów musiała się oderwać od wszystkiego, co mogło ją poruszać... i wyjechać na czas nieograniczony... niewiadomo nawet, dokąd. Lekarze zagraniczni stanowić o tem mają.
— Strata to dla nas niewysłowiona, — dodał, wzdychając, — bo nikt nie zastąpi tej miłosiernej siostry ubogich.
Atanazy milczał.
— Dla wszystkich, co ją znali, jest to strata, tem dotkliwsza, — rzekł po chwili długiej, napróżno oczekując, aby się dziekan z czem odezwał, — że nie wiemy nawet, ani jakie nam grozi niebezpieczeństwo, ani co było powodem.
— Ja was, szanowny panie, niestety objaśnić nie mogę, — dodał ksiądz. — Zdaje mi się, że trud, długo ukrywane cierpienie przygotowały nareszcie ten wybuch, który oderwanie się i cisza, zmiana życia i klimatu, siły młodości wkońcu uleczą. Cieszmy się tą nadzieją.
Z mowy dziekana, z jej zwrotów, z widocznego poskramiania się poznać mógł Atanazy, że tu w istocie nic nie zdobędzie.
Przystąpił więc do rzeczy najdraźliwszej i z nieśmiałością prosił księdza dziekana, aby przy sposobności był łaskaw list jego przesłać.
Zawahał się duchowny.
— Gdybym się tego podjął, — rzekł, — zdaje mi się, że na nicby się to nie przydało, bo zakazano jej odbierać i czytać listy. Wiem o tem.
— List mój jest niejako dopełnieniem obowiązku, — odparł Atanazy, — niech się więc dzieje z nim, co chce, ja go składam w ręce wasze. Postąpicie z nim, jak wola i łaska.
Około domu u sług, którzy swą panią kochali i płakali po niej, o czemkolwiek dowiedzieć się też niebyło sposobu.
Jak błędny, chodził Atanazy po Krakowie przez dni kilka jeszcze, tak strasznie czując się osamotnionym, że żałował posprzeczania się z hofratem i zniknięcia Narcyzy. Jakaś nieokreślona nadzieja schwycenia, choćby skazówki, któraby mu zrozumieć dała, czem przewinił, popchnęła go do radczyni Zyglerowej. Nie był z nią nigdy na stopie poufalszej, znali się zdaleka.
Narcyza, posługując się nią dla hofrata, oderwała od Atanazego.
Na wszelki wypadek zameldował się w jej domu i z podziwieniem został przyjęty. Znalazł radczynię, która sobie srogie robiła wyrzuty, iż się dała tak wyzyskać baronowej, w usposobieniu — do otwartości, do żalenia się, do zwierzania nawet. Szczególniej względem Atanazego czuła się niezmiernie pociągniętą, — chciałaby go była pozyskać sobie...
Zmieniona twarz, bladość jego, smutek w wyrazie całym jeszcze ją bardziej dla niego ujęły.
Prawie od pierwszych słów wspomniała o Balbinie.
— Nie widziałam jej przed wyborem w tę podróż, do której chyba namowy duchownych jej przyjaciół i lekarzy nakłonić ją mogły, bo podróżom wogóle zawsze była przeciwną.
— Niepodobna sobie wytłómczyć nagle zaszłej zmiany, — wtrącił Atanazy — Widziałem ją ostatniego wieczora...
Zyglerowej łzy w oczach się zakręciły i spaść musiały na serce, bo poruszyła się nagle i zawołała:
— A! to ta baronowa Narcyza, intrygantka, wszystkiego tego nawarzyła.
Miała już mówić dalej i byłaby się wydała ze wszystkiem, ale przestraszona palec sobie położyła na ustach.
— Żal mi pana wielce, — dodała po namyśle, — ale dziś zapóźne żale.
Wahał się jeszcze nieco Atanazy, czy ma szturm przypuścić dla dowiedzenia się czegoś, gdy Zyglerowa proprio motu poczęła:
— Kobiety przewrotniejszej, a zawsze gotowej użyć najgorszego narzędzia, nie spotkałam w życiu, jak ta baronowa.
I, zajęta sobą, własnem sumieniem, zapomniawszy się, zawołała, ręce łamiąc, Zyglerowa:
— Ale i pan winieneś, bo któż takie listy pisze, i to jeszcze do Piotrowej, u której papiery się walały po wszystkich szufladkach!
Zdradziwszy się i z twarzy Atanazego poznawszy, że dla niego wszystko to było rzeczą nową, Zyglerowa ręce załamała.
Wstał Atanazy.
— Ja o niczem nie wiem, — zawołał, — więc to mój list jakiś był przyczyną? Ale przez litość i miłosierdzie mówże pani, objaśnij mnie, może się to da naprawić! O jaki list chodziło, co stało w tym liście? Mógłżem ja o niej się tak wyrazić, aby ona żal miała do mnie?
Ażeby sobie wytłómaczyć postępowanie radczyni, należałoby ją odmalować z całym charakterem, wcale się nieodznaczającym niczem, oprócz że się on natrafia w średniej klasie bardzo często. Dobrego serca, ciasnej głowy — chciwa czynności jakiejś — najlepszych intencyi radczyni dawała się wielkiemi słowami prowadzić, dokąd kto chciał. Szanowała wszystkie wielkości i odznaczające się postacie, w które wierzyła, tak, że im nigdy złej woli nie przypisywała. Łatwo ją więc było pozyskać baronowej, łatwo nakłonić, do czego chciała, ale, gdy smutne doświadczenie nauczyło, że krok był fałszywy i niebardzo godziwy, że straszne wywołał skutki, gotowa była do największych ekspiacyi. Zmuszona milczeć, przed Atanazym wybuchnęła mimowoli. Litość nad nim nakłoniła do wydania całej tajemnicy.
— A, tak! tak! — poczęła, płacząc prawie, — pański to list wszystkiego stał się przyczyną.
— Cóż ja w nim pisać mogłem na Boga!... — wołał zrozpaczony Atanazy. — Ja do pani Piotrowej?
Zyglerowa otarła łzy, otworzyła szufladkę w stoliku i dobyła kopię, którą sama wykonała.
— Nie zdradź mnie pan.
Atanazy nic już nie słyszał, nie wiedział o niczem, zagłębił się w czytaniu własnego pisma, które mu brzmiało tak dziko, jakby nie on sam był jego autorem.
Na twarzy biły mu płomienie, bladł, szarpał papier w ręku, rzucał się, jęczał, nie poznawał siebie. Zyglerowa płakała.
Wszystko teraz było dla Atanazego wyjaśnionem. On sam był sprawcą własnej doli, on sprowadził grom ten na siebie. List wypadł mu na podłogę, a radczyni pochwyciła go i wcisnęła do kieszeni.
— Starałam się, prosiłam, błagałam baronową, — rzekła, — aby tym listem nie wojowała. Przewrotna, niegodziwa kobieta, chcąc ją ująć dla swego hofrata, a od was oderwać, postawiła na swojem.
Całego tego uniewinniania się, szczebiotania, pocieszania Atanazy nie słuchał i nie słyszał, tajemnica była odsłoniętą, wiedział, jak się bronić. Niewyraźnem podziękowaniem pożegnawszy radczynię, której to mimowolne zwierzenie się i rozgrzeszenie przyniosło pociechę, wymknął się p. Atanazy, aby pozostać sam z sobą.
Stanowczo los mu był przeciwnym. Nie wahał się ani chwili złożyć to na ramiona tego losu, który dźwiga wszystkie ludzkie winy. Z tą Balbiną, która mu dała doznać wciągu kilku godzin życia uczuć, o jakich nie miał pojęcia, serdeczny węzeł był zerwany.
Obok tej straty, zstępując na padół zimny, Atanazy rachował, że oprócz szczęścia w obłokach idealnego utracił podstawę bytu, którą mu Balbina z sobą przynosiła, łatwą rehabilitacyę, odrodzenie, odzyskanie popularności.
Potrzeba było kończyć z Donajtysem i wyjść z tej próby nieszczęśliwej zmniejszonym, zubożałym, upokorzonym.
Położenie było straszne, rozpacz usprawiedliwiona. Czekać niebyło już na co, starać się przebłagać — nie widział sposobu.
Nikt mu pomódz nie mógł.
Z hofratem stosunki były zerwane, z baronową, mającą tylu czcicieli, nie spodziewał się zawiązać ich nanowo.
Przebiegł myślą całe swe życie, usiłując je obmyć z grzechów, które doprowadziły go do upadku. Los, los nieszczęsny był winien wszystkiemu! Wydał się sobie męczennikiem. Gdyby mu było wolno, i gdyby go kto chciał był słuchać, jakżeby wymownie potrafił odśpiewać elegię nad sobą!!
Nie pozostawało Atanazemu nic nad smutny z tej wyprawy powrót do domu i likwidowanie interesów. Rachunki w najpomyślniejszym wypadku układu z Donajtysem, z wierzycielami dozwalały się spodziewać jakiejś resztki, przedstawiającej wartość najmniejszej z wiosek...
Ze smutkiem i goryczą w duszy niemogąc żyć, zaczynał się już pocieszać tem, że może odegrać w obywatelstwie pewną rolę, znosząc swą niedolę z godnością wielką. Myślał już, jaką jej nada fizyognomię.
W oczach świata Donajtys musiał być poświęconym, i jemu przypisywał p. Atanazy niepowodzenie ostatnie... Zręcznem przedstawieniem interesu z nim dawało się to zrobić łatwo...
Pozostawało mu tylko z większą bezinteresownością postąpić, zdumieć szlachetnością, oddać do ostatniej koszuli.
Pomimo tej rezygnacyi, z jaką Atanazy przygotowywał swe postępowanie, aby niem ocalić godność, nie mógł się obronić nadziei, wspólnej wszystkim płochym w momencie upadku bez ratunku... Zdawało mu się, że... niewidzialna ręka, jakaś opatrzność, płacąc mu za jego cnoty... (wierzył w swe cnoty), — powinna przyjść z cudowną pomocą.
Donajtys mógł... zapisać mu coś... on sam mógł wygrać w karty pół miliona... mogła się naostatku znaleźć kobieta, któraby go oceniła i przyniosła z sobą to... co Balbina rzucała mu pod nogi...
Wkońcu powiedział sobie, że nigdy, przenigdy rozpaczać się niegodzi.
Rozbitek, napół nagi, wypłynął na brzeg z życiem, — niewszystko więc było straconem...
Z innemi uczuciami opuszczał Kraków hofrat.
I on też robił z sobą rachunek sumienia, srogie czyniąc wyrzuty, iż się dotąd dał powodować kobiecie...
Ta kobieta postawiła go teraz w dwuznacznej roli na rozdrożu.
Wprawdzie dymisya była podana i przyjęta, on sam się oddalił z Wiednia, poświęcił cały krajowi, swojej „ciaśniejszej ojczyźnie“, ale ten kraj, mający swych ulubieńców, którym wierzył, — przyjmował dotąd odprawionego hofrata bardzo zimno.
Zjeżdżano się do niego na narady, zjadano obiady, wypijano wina, nieraz udzielano mu nauk, przyjmowano ofiary, układano obowiązki, ale nigdzie i do niczego wybrać niechciano. Wszędzie, gdzie się stawił obok kandydatów, którzy go nie dorastali, jak się wyrażał, wszędzie wychodził z małą garstką głosów, pocieszany tem, że intrygi niepoczciwe wzięły górę...
Kilka takich prób nieszczęśliwych zaczynały zniechęcać hofrata... mówił sobie w duchu, że, zaglądając do Wiednia, należałoby się przekonać, czy tam za nim nie zatęskniono.
Manewr ten zastraszyłby współobywateli, a możeby nakłonił wyższe sfery do przyciągnięcia go znowu ku sobie.
Hofrat nie był już od tego, aby pod warunkami korzystnemi nie powrócić na drogę, do której się czuł stworzonym. W gronie współobywateli pozostawał hofratem, ani oni jego, ani on ich nie pojmował.
O „szlachcicach“ wyrażał się z ironią, gdy, o machinie administracyjnej mówiąc, z największym zawsze okazywał się respektem.
Niepowodzenie z p. Balbiną zniechęciło go do starania się o jakąkolwiek inną na prowincyi. Tu go nigdy olśnić nieumiano.
Nie życzył sobie jeszcze zrywać bezpośrednio z krajem, ale dać mu do zrozumienia, że utracić go może, miał właśnie teraz za właściwe.
Do uchwalonych tak w głębi duszy prawideł postępowania należało też usunąć się zpod wpływu kuzynki Narcyzy. Widział jasno, że ona była złym duchem jego życia...
Przybywszy z tem do Murawki, hofrat zamknął się, aby papiery potrzebne zebrać i ułożyć, napisał do przyjaciela, aby się gotował na jego przyjęcie, i wypoczywał po trudach matrymonialnej wyprawy.
Jeszcze dzień odjazdu nie był postanowiony, gdy odebrał telegram z Wiednia od baronowej, który nieco zachwiał świeżo ułożonym planem.
P. Narcyza nakazywała mu przybywać do stolicy, enigmatycznie jakoś czyniąc nadzieję świetnego odwetu za poniesioną klęskę...
Chociaż p. Ksawery zarzekał się słuchać baronowej i dać jej powodować... telegram go podraźnił i, odpowiedział lakonicznie:
„Słucham i przybywam“.
Pomiędzy trzema braćmi, — chociaż jedno nazwisko nosili, — życie i losy stworzyły odstępy, tak wielkie, że ledwie się mogli do jednej liczyć rodziny, gdyby ich duchową i umysłową wartość wzięto na wagę.
Zdala patrzący świat na synów legionisty widział: zszarzanego i odartego Piotra, któremu nie pozostawało nic, tylko się spać położyć i nie wstać... wysoko w hierarchii stojącego hofrata, któremu Pan Bóg pobłogosławił na majątku, a przyszłość obiecywała się świetna; na ostatek Atanazego, zagadkowego, o którym jedni mówili: „O! ten zajdzie daleko, — głowa tęga!!“ a inni: „Szkoda, że mu się niepowodzi, zdolny jest, ale zbyt wiele chwyta i zraża się łatwo.“ Gdyby więc przyszło do sądu o ich życiu, a trzej bracia postawieni zostali przed kratkami, wyrok by pewnie wypadł najsmutniej dla Piotra, najkorzystniej dla hofrata, wątpliwie dla Atanazego.
Takie są ludzkie sądy... Lecz, gdyby przyszło do tej średniowiecznej psychostazyi, którą malarze dawni tak często powtarzali, z tych dusz trojga któraby najwięcej zaważyła, a któraby najmniej okazała się warta? — zostawiam sąd każdemu swobodny...
Po rozmowie z Atanazym, któremu kropla szczęścia przyniosła z sobą upojenie błogie i uzdrawiające, Piotr przerażony zszedł ze schodów, pożegnawszy go prędko.
Tak zwany Trepkowski, niegdyś młodości jego zły duch i kusiciel, człowiek, zepsuty z gruntu, cynik, bezwstydny, chociaż Piotr oddawna poznał się na nim i brzydził, trzymał go w rodzaju niewoli wspomnieniami przeszłości. Nie wahał się on niemi wyciskać z Piotra największe ofiary, zmuszać go do ogołacania się ze wszystkiego, aby mu zamknąć usta. Był to niebezpieczny zbrodzień, wyślizgujący się z rąk sprawiedliwości oddawna, a wszędzie go ścigano. Samo porozumienie o stosunki z nim mogło zgubić i zaplątać człowieka niewinnego, a Piotr niezupełnie się czuł czystym, bo go Trepkowski zmusił umyślnie pomagać w wielu niebezpiecznych sprawach.
Przypuszczenie, że hofrat wiedzieć może o tem, iż Trepkowski w Krakowie był przechowywany i ztąd wywieziony na prowincyę, gdzie ślad jego zaginął, — i że przez zemstę doniesie o tem urzędowi, — starczyło, aby Piotra ztąd wygnać na długo. Pożegnawszy Atanazego, stęknąwszy na los swój, Piotr pośpieszył do hoteliku, w którym izdebkę lichą zajmował pod dachem. Był to jeden z tych klientów, dla których są szczególne względy... Płacił, kiedy chciał, pozostawiał tu remanenta różne, dawano mu swobodę stołowania się, gdzie chciał, i przynoszenie z sobą wiktuałów.
Gospodarz, p. Szabaszewicz, miał dla Piotra rodzaj sympatyi i grał rolę protektora. Było parę wypadków, że mu nawet pożyczył trochę pieniędzy, zważając tylko, aby były jaknajwytartsze i najpodartsze. Piotr mógł być pewnym, że w razie ścigania Szabaszewicz spróbuje przynajmniej ostrzedz go i nie dopuścić pojmania. Ale na niego się zdać nie było bezpiecznem; Piotr widział się zmuszonym uchodzić w chwili, gdy nareszcie Balbisia być miała szczęśliwą.
Składało się tak na pozór wszystko. Opuszczać Kraków w tym czasie, gdy i on na weselu mógł się nieco odświeżyć i odżyć, — przykro mu było. Wdrapując się na schody, czynił sobie wyrzuty, często powtarzane:
— Zasłużyłeś, cierp! Dobrze ci tak!! Pokuta musi być tak długa i ciężka, jak niepoczciwe było życie. Cierpieli i oni przez ciebie, cierp ty teraz dla nich i przez nich — i milcz... Rachunek sumienia pokaże, iż wiele zaległości niepomszczonych zostało... I Pan Bóg wybrał do chłosty najobrzydliwszego, najohydniejszego, sprośnego złoczyńcę, który cię nazywa bratem... Musisz go znosić i służyć mu... A tak sobie już zaczynałem urabiać obrazek życia pokutniczego w Krakowie! tak on mi wyglądał ponętnie... Balbisia byłaby mi powierzyła swych biedaków... podjąłbym się oczyszczać brudy, których niepowinna była ani widzieć, ani dotykać... Razembym pilnował Atanazego, bo, choć wierzę, iżby go szczęście poprawiło, Balbisia ustatkowała... zawsze trocha dozoru nie zaszkodziłaby... Tym czasem wszystko to rzucić potrzeba i uciekać — dokąd? jaknajdalej... Gdyby Trepkowski gdzie kark skręcił w ten sposób, aby jego przejście do wieczności urzędownie zaregestrowano... jakby mi to było na rękę! Ale ten łotr ma szczęście opętane, wychodzi cały z płomieni, znika i powraca, jak czarodziej. Gdybym mógł przypuścić, że szatan się zabawia takiemi okruszynkami, gotówbym widzieć w tem sprawę jego.
Powracającego tak późno, na schodach, w brudny szlafrok obwiniętego, ze szklanką grogu w ręku — spotkał Szabaszewicz.
— Jak to jest bardzo szczęśliwie, — odezwał się do niego, — że ja się spotykam z panem Piotrem. Przychodzili tu od pana Englisza, przyjaciela pańskiego, iż życzy sobie, aby jutro widział się z panem.
— A pan co odpowiedziałeś? — zapytał niespokojnie Piotr.
— Jak pan myśli, co ja mogłem odpowiedzieć? — z żartobliwą minką zapytał Szabaszewicz!
— Daj mi spokój z zagadkami, — odparł smutnie Piotr.
— Co do słowa, mogę panu powtórzyć, co ja policyantowi powiedziałem, — rzekł Szabaszewicz, — rozumie się, poczęstowawszy go kieliszkiem likworu fejn... Pana Piotra od kilku dni nie widziałem, i zdaje mi się, że jego niema w Krakowie, ale, jak się tylko pokaże, natychmiast spełnię rozkaz.
— Dziękuję ci, panie Szabaszewicz, ― rzekł, żegnając śpiesznie, Piotr. — Ja istotnie nadedniem koniecznie muszę wyjść dla bardzo pilnego interesu, a że prawdopodobnie nie powrócę tak prędko, bądź łaskaw moje manatki odesłać do Franciszkanów; oni je tam zachowają. Tobie może być i ta izdebka potrzebna.
— Niech się pan o swoje remanenta nie lęka, — dodał żyd, uspokajając. — Chociaż nie jestem żaden Franciszek, ale one są tu bezpieczne.
Wszystko się składało, aby p. Piotra ztąd wygnać, i nadedniem, wybrawszy się tak, aby mógł mszy świętej wysłuchać u Panny Maryi, wprost ztąd puścił się pieszo w swą drogę.
Brakło mu jednak teraz do niej tej fantazyi i gorączki, która mu dawniej towarzyszyła. Starość odejmowała siły i czyniła go smutnym. Doznawał tego uczucia, jakie towarzyszy człowiekowi, z długiego upojenia wychodzącemu. Co dawniej obudzało szyderstwo, dziś sprowadzało łzy. A żal mu było tego Krakowa, do którego nawykł, gdzie pozostawiał grób żony.
W tych podróżach improwizowanych Piotr miał zwyczaj kierunek ich zdawać na Opatrzność i tym razem sam nie wiedział, jak się znalazł na drodze ku Wiedniowi.
Dlaczegóżby po wielu latach nie miał znowu oglądać tej stolicy, w której niegdyś w świetnem i hałaśliwem towarzystwie młodzieży spędził kilka miesięcy szału i upojenia? Szedł tu teraz o kiju pokutnikiem. Uśmiechnął się, jak to dziwnie los zrządził.
Raz już podróż rozpocząwszy, znacznie uspokojony Piotr dalej ją ciągnął swoją metoda: od kościoła do kościoła.
Nie potrzebował się śpieszyć, ciekawość go nie gnała. W obcym kraju, gdzie, jak u nas, gościnność nie jest tradycyjną i należy do wyjątkowych cnót, mały zapasik pieniędzy, który miał z sobą, przydał mu się bardzo. Zachodził pod kościół i plebanię, robił znajomość z duchownym, przyjmował zasiłek, jeśli mu go ofiarowano, nie upominał się o niego, jeśli niemiano ochoty mu dopomódz.
Miał przytem sposobność, nigdzie się nie tając z narodowością swoją, przekonać się, jak ona różnie była przyjmowaną i sądzoną. Starsi mu okazywali współczucie i politowanie, młodsi patrzali zimno.
Rozmaite wrażenia, doznawane wciągu dosyć przedłużonej wędrówki, zatarły przykre zrazu wspomnienia z Krakowa — rozstania się z Atanazym i Balbiną.
Podróż już kilkanaście tygodni trwała, gdy Piotr, znużony nią wkońcu, postanowił resztę odbyć koleją. Udał się więc na stacyę najbliższą, aby się dowiedzieć, czy oprócz trzeciej klasy była i czwarta (dla bydła, koni i ubogich przeznaczona), którąby on mógł zużytkować.
W istocie znalazł wagony bez ławek i wierzchniego pokrycia, w których za małą cenę wolno mu było zająć kątek na dnie i położyć się z węzełkiem pod głową na spoczynek. Wydało mu się to wspaniałem i rozkosznem. Miał wprawdzie towarzyszów stojących, których zbłocone nogi tylko oglądał, ale cóż mu one szkodziły?
Wkrótce potem zamknięto drzwi, świsnęła lokomotywa, i pociąg ruszył, stając na wszystkich stacyach, przybierając i wypuszczając coraz nowych podróżnych. Słotną i chłodną nocą wyrzucono go na bruk uśpionej stolicy, która mu się wydała dziwnie obumarłą i pustą.
Znalazł jednak w pobliżu dworca lichy szynczek, otwarty już czy otwarty jeszcze, i mógł tu, napiwszy się czegoś ciepłego, położyć się na ławie, na dzień czekając.
Wszystko zresztą szło już teraz obyczajem zwykłym pokutnika. U Św. Stefana wysłuchał pierwszej mszy, a ztąd dopiero udał się na poszukiwanie taniej gospody na przedmieściu.
Wejrzenie na Wiedeń, który w jego wspomnieniach wcale inaczej wyglądał, przekonało go, że państwa czasem, gdy ich upadek głoszą, najśmieszniejszą przybierają postawę, jak gdyby rozkwitały i rosły.
Wyobrażał sobie Wiedeń po stracie Włoch, po zwichnięciu cesarskiego rządu w Niemczech — zmniejszałym i zubożałym, znalazł go rozpotężnionym i pełnym blasku...
Rozpoczął nazajutrz swe włóczęgi pobożne po kościołach i klasztorach... i zaspokojenie ciekawości...
W Krakowie będąc i ocierając się o różnych ludzi, poznał tam był poufałego sługę baronowej Narcyzy.
Było to stworzenie zepsute, sterane na posługach nienajlepszego rodzaju, ale gotowe dla grosza zawsze plecy nastawić. Przy kieliszku towarzysz wesoły — grubego, ale wyrazistego dowcipu, — lubiący się chwalić i popisywać, umiał ocenić Piotra i szukał jego towarzystwa... Pochlebiał mu ten stosunek z bratem hofrata... z którego drwić sobie pozwalał.
Baronowa, o stopień wyżej go posunąwszy w hierarchii służbowej, zabrała z sobą do Wiednia i mianowała kamerdynerem. Na tę godność nie miał przyzwoitej powierzchowności, wyglądał nieco za swobodnym, ale, odebrawszy instrukcyę baronowej, która go potrzebowała, potrafił do niej nawet fizyognomię zastosować...
Jakież było zdumienie Piotra, gdy na Grabenie dosyć elegancko ubranego napotkał p. Szrotowskiego. Zdziwienie było wzajemne. Kamerdyner zaprosił naturalnie na szklankę piwa...
Rozmowa z nim była dla Piotra objawieniem jakiegoś przewrotu, którego pojąć nie mógł. Szrotowski mu zaręczył, że hofrat i Atanazy obaj razem zostali odprawieni przez p. Balbinę, która, zachorowawszy, wyjechała za granicę...
Wiadomość ta przeraziła Piotra, spodziewającego się, że Balbina zamąż wyjdzie za Atanazego... Miał na sercu, aby skojarzyć to małżeństwo... Pognębiony, niedopiwszy swej szklanki, uścisnął dłoń wspaniale tu tyjącego i rumieniącego się kamerdynera, życzył mu pomyślności i tegoż dnia w bydlęcym wagonie czwartej klasy zamknięty, dał się wieść z powrotem do Krakowa. Musiał zwaśnionych pojednać i parę tu połączyć dla zadośćuczynienia cieniom swej żony.
W lat kilka potem... w jednym z najznaczniejszych domów Krakowa zebrało się wieczorem sproszone liczne bardzo towarzystwo, ze wszystkich żywiołów możliwych złożone, — na przyjęcie znakomitego ziomka, który po długim bardzo przeciągu czasu, spędzonym... za granicą znowu starą nawiedzał stolicę.
Chciano mu pokazać żywo na oko, jakie zaszły zmiany w tym niegdyś dobrze mu znanym świecie... Wszyscy też ciekawi byli oglądać człowieka, który wiele cierpiał, urósł, spotężniał i powszechny zjednał sobie szacunek.
Wspaniałe salony były przepełnione, a wśród młodego, świeżo dorosłego tłumu, który nosił na sobie piętno epoki, co go wyhodowała... — ukazywano sobie wszystkie wybitne znakomitości współczesne...
Przybywający z dalekich i długich wędrówek po świecie dnia tego bohater, którego przyjmowano, jako stracone dziecie Krakowa, powracające na łono macierzy, — co chwila, musiał okrzykiem podziwienia witać podawane sobie do ucha nazwiska i do nich komentarze...
Spotykał tu metamorfozy i cuda, jakich żaden może kraj inny ukazaćby nie potrafił... Ci, których on pamiętał na Spilbergu, w Brnie i Kufstejnie, więźniowie i winowajcy prezentowali mu się tu, jako ekscelencye... obwieszeni orderami i tytułami. Ci, co dawniej tu rządzili i rej wiedli, — znikli gdzieś tak, iż o ich losy nawet nie mógł się dopytać...
Towarzystwo całe przybrało ton i powierzchowność nową... Ponieważ przyjęcie tego wieczora zeszło się właśnie z urzędowym obchodem jakimś i pańskich dwóch rodzin weselem, — gość miał sposobność podziwiać wskrzeszone stroje narodowe, które dawniej na salonach, a zwłaszcza na urzędowych występach, pokazywać się nie śmiały.
Jednym z najwytworniej ubranych podług mody wskrzeszonej XVI wieku był męzczyzna lat średnich, niepięknej twarzy, ale typu, czysto polskiego. Strój jego z aksamitów, atłasu, lamy miał dobrane doskonale do niego klejnoty, spinki, guzy, szablę, czapkę, wszystko aż do najmniejszych drobnostek.
Człowiek, który go nosił, nie zdawał się jednak tyle znaczącym, jak strój zapowiadał. Prawiono mu grzeczności i pochlebstwa, kłaniano mu się, ale z rozmowy i obchodzenia się z nim widać było, że go zbyt wysoko nieceniono.
Niezważając na to, wspaniały ten obraz magnata, przypominający jakiegoś Górkę lub Kmitę, śmiało krążył wpośród tłumu gości, protekcyonalnym witał niektórych uśmiechem, wstrzymywał innych opowiadaniami i chciał widocznie na siebie zwrócić niedosyć ściąganą znakomitą swoją osobistością uwagę.
Udawało mu się to czasem, podnosił głos, zagłuszał szepty ironiczne, a niekiedy ciekawością zdjęty tłum gęsto go otaczał i brał czynny udział w rozmowie, prawie wyłącznie skierowanej na politykę wewnętrzną państwa.
Można więc było wnosić, że ta wybitna postać musiała ważną jakąś zajmować posadę.
W drugim końcu ogromnego salonu inny odłam towarzystwa żywo rozprawiał o rolnictwie i przemyśle, a tu oprócz oratora, z wielkim pośpiechem i talentem określającego sporne tezy, widzieć było można bardzo sympatyczną, z wielkim smakiem z angielska ubraną postać, której fizyognomia zapowiadać się zdawała niepospolitą inteligencyę. Była to figura, wiele obiecująca, lecz, chociaż każde odezwanie się jej potwierdzało zapowiedź powierzchowności, choć to, co mówił, odznaczało się pięknością formy i stylu, zaledwie słuchać go chciano. Pomiędzy dwoma temi koryfeuszami wieczora zachodziło w twarzach dziwne, acz życiem już wypaczone pokrewieństwo rysów i wyrazu. Pomijając to, że mąż w stroju dawnym starszym był, oblicza ich, jednoplemienne niegdyś, tryb życia, duch, który w nich mieszkał, cale odmiennie przekształcił.
I, rzecz dziwna, ten, który miał strój, nie miał wyrazu, doń stosownego, był, jakby przebranym Niemcem, gdy Anglik zachował w sobie typ, czysto polski.
W przyciemnionym nareszcie kątku, w którym się mieścili więcej widzowie, niż czynni, dnia tego powołani do bawienia siebie i innych goście, stał starszy znacznie od dwóch pierwszych i temsamem podobieństwem familijnem nacechowany mężczyzna, na którego twarzy pomarszczonej, smutnej i draźniącej zagadkowym wyrazem, czytać było można długiego, burzliwego żywota dzieje.
Zachowywał się on tak skromnie, tak ukrywał w cieniu, jakgdyby albo siebie się wstydził, lub innych obawiał. Ubranie jego czarne coś miało w kroju i formie przypominającego duchownych, a bliżej stojący mogli dostrzedz na prawej jego ręce oplątany stary różaniec.
Tu się toczyły ciche, choć żywe rozmowy, którym on pilnie się przysłuchywał, ale nie brał w nich udziału, jeżeli go wręcz nie pociągnięto i nie wezwano.
Naówczas rozjaśniało mu się pomarszczone oblicze, oczy zbladłe przybierały ciemniejszą barwę, jakby w nie krew napłynęła, a usta nabierały szyderskiego wyrazu. Pokorna jego postać stawała się swobodną, a to, co głosił, tak działało na słuchających, że nikt mu nigdy słówkiem nie przerwał często dosyć długiego wywodu.
Towarzystwo tak ożywionem było dnia tego, że ani się spostrzeżono, jak czas upłynął do wieczerzy, i wesoło wszyscy popłynęli do jadalnej sali.
W końcu mniejszego stolika usiadł przybyły dnia tego Warszawiak młody, pełen ciekawości, któremu starszy wiele od niego młodzieniec, dawniej już przesiedlony do Krakowa, służył za przewodnika.
Zasypywał go pytaniami gość młody, który po raz pierwszy w życiu widział tu ludzi, znanych mu dobrze z imion, z zajęć i stanowisk, jakie zajmowali.
— Ale, kochany mój Mentorze, — odezwał się wkońcu przybyły, któremu imie było Hugo, — do wszystkich twych nieocenionych dla mnie objaśnień, dołóż jeszcze tłómaczenie tych trzech twarzy, tak do siebie podobnych, tak od siebie różnych i tak od siebie stronić się zdających. Tam na prawo siedzi z nich pierwszy w starożytnym stroju... spinka szmaragdowa pod szyją, gwiazda u boku; po drugiej stronie niżej nieco widzisz też same rysy, tylko młodsze znacznie; na ostatek ten w rogu stary, przed którym postawiono kielich ogromny...
Rozśmiał się powołany do tłómaczenia.
— Nie żądajże odemnie, ażebym ci z „Encyklopedyi Orgelbranda“ powtórzył biografię pułkownika legionów, ich ojca, i na tle jej inkrustował trzy miłosne jego awantury, trzy małżeństwa i biografię trzech jego synów... dotąd niedokończone. Przepraszam, jedną, tego pomarszczonego w kątku, już chyba za zamkniętą uważać można.
— A! — wykrzyknął Warszawiak, — o jednym już coś słyszałem. Sławny to być ma orator, na którego się uskarżają, że wszystkim czas zabiera, aby się z wymową i niepospolitą łatwością przędzenia myśli, niekoniecznie nowych, popisać.
— Na tej zdolności, — odparł Krakowiak, — wszystkim trzem im niezbywa, chociaż najmniej może ma jej nasza ekscelencya. Ten bowiem z gwiazdą nosi od niedawna tytuł, mu nadany, i, jak widzisz, do nas należy, gdy młodszy jest waszym, a najstarszy przez matkę należy do Wielkopolski. Jest to rzadki, może jedyny specymen trzech braci, którzy prawie są sobie obcy, z których każdy wyrobił się inaczej, a jednak przy bliższem ich poznaniu uderza wspólność charakterów i temperamentów. Każdy z nich tylko znalazł się rzuconym w życia warunki odmienne i niemi się zabarwił. Porównanie z sobą ich życiorysów i ludzi, którzy są wypadkiem tych trzech żywotów odmiennych, byłoby ciekawem studyum psychologicznem, gdyby kto chciał zadać sobie pracę tej zawsze dosyć przykrej wiwisekcyi.
— Spojrzyj na najstarszego z nich, — mówił dalej powołany, — jest on niezaprzeczenie najzdolniejszym z nich, chociaż wychowanie najmniej go wykształciło; dopełnił je własnym trudem. Dziś jeszcze ten połamany i pogruchotany szczątek, gdy się w nim życie rozbudzi, więcej objawia rzeczywistej siły, niż dwaj młodsi, którym los był daleko przyjaźniejszym. Nie sięgam zbyt głęboko w przeszłość jego, któraby do dramatu dostarczyć mogła treści. — Lat temu nie wiele spotykać go było można między żebrakami, jako pokutującego pątnika. Napijał się srodze, i sądzę, że od tego nałogu, choć się trzyma na wodzy, nie jest zupełnie wolnym. Mieliśmy go wszyscy za zatraconego i zgubionego, gdy nagle wieść nadeszła urzędowa, że na niego w Wielkopolsce spadł znaczny majątek. Można się było po raz setny nauczyć na nim, jak cudownie działa pieniądz i na człowieka, i na ludzi. Naprzód on sam natychmiast przybrał inną postać i mowę, opamiętał się i, zrzuciwszy łachmany, zdaje się, że z niemi skórę ściągnął z siebie. Ci, co z nim niedawno mówić nie chcieli i drzwi przed nim zamykali, znaleźli nagle, że postępowali zbyt surowo, że nikogo sądzić i odpychać się niegodziło. Zbliżono się do niego. Niektórzy przychodzili go odwiedzać, inni zapraszali do siebie. Doświadczeniem nauczony pan Piotr nie dał się tem ująć, pozostał pokornym i skromnym, ale wszedł bez urazy do towarzystwa i znowu w niem zajmuje miejsce dawne. Stał się człowiekiem przyzwoitym, jak skoro przeświadczono się, że może mieć do pietnastu tysięcy talarów dochodu. Duchowieństwo, które nigdy go nie opuszczało i zawsze ceniło w nim pobożność niekłamaną, gorącą, serdeczną, i teraz jest dla niego najmilszem towarzystwem. Mało gdzie zresztą bywa, a nikogo nie zaprasza do siebie. Cichy i spokojny, jakim go dziś widzicie, uchowaj Boże, aby sobie usta rozwiązał, wypiwszy kieliszek nad miarę lub upoiwszy się oburzeniem jakiemś. Naówczas nie szczędzi siebie ani innych... Chociaż żonaty był, — nie wiem, raz czy dwa w życiu, — dzieci nie miał i nie ma... Majątku, na ostatku odziedziczonego, nie stracił, ale teraz nim fantastycznie rozporządza. Ma swoich ubogich, swych z bruku zgarniętych chłopców, których wychowuje, konfrateruje, którym świadczy... a nawet stare książki, które przedrukowywać każe. My, cośmy go widywali, włóczącego się po kościołach i po kruchtach, mustrującego żebraków, których zdawał się być wodzem, cośmy go spotykali, pijącego niemiłosiernie po szynkach lub na ławie śpiącego w karczmie i potem nieco otrzeźwionego przez księży i nakoniec ożenionego przez nich z bogatą wdową, której wybrykami swemi skrócił życie, potem na pokucie znów odartym włóczęgą, ledwie wierzymy oczom, patrząc, co zrobił teraz z siebie, albo raczej co z niego zrobiły pieniądze. On sam w kole swych znajomych poufnych czasem się odzywa o sobie, że się lęka, aby stare nałogi się w nim nie odezwały, ale my przestaliśmy mieć o to obawę... Pije i teraz, jednak ostrożnie i zawsze komuś nad sobą dając władzę powstrzymywania go w porę. W stanie zwykłym jest to człowiek, obdarzony niepospolitym darem wymowy, której sarkazm dodaje smaku, ale, upojony, posuwa szyderstwo nielitościwe do ostatecznych granic, i naówczas język jego dobiera barw conajjaskrawszych... Biada, kto się nań dostanie.
Mówił jeszcze krakowski cicerone, gdy około wielkiego stołu powstał szmer, i ów wytwornie angielskim stylem ubrany, powabny i sympatyczny mężczyzna, p. Atanazy, wstał z kielichem w ręku, aby w toaście wymownym wznieść zdrowie przybyłej znakomitości.
Proszono go, aby się podjął tej mowy, znając talent i łatwość, z jaką odrobinę treści, zaledwie znanej, umiał zmienić w najwytworniejszych kształtów obfitą w myśli oracyę. Jakiś atawizm obdarzył go w spadku po dziadach i pradziadach, co długie godziny marnowali na sejmowych głosach, gdy nieprzyjaciel stał na granicy, tą potęgą igrania ze słowy, rzucania i chwytania w powietrzu, rozciągania ich pasmami nieskończonemi i malowania wszystkiemi barwami tęczy.
Dla uszczęśliwienia p. Atanazego dosyć było dać mu temacik, miejsce i słuchaczy. Zdumiewał bogactwem idei, niekiedy w uniesieniu, słuchając go, brano za człowieka nieocenionego, chciano dać mu środki działania i wcielania tych myśli żywotnych. Ale, zaledwie zszedł p. Atanazy z trybuny na pole, gdzie ręką i głową działać było potrzeba, opuszczała go energia, rodziła się nieśmiałość, widział już tylko jedną potrzebę — odkładania, wyczekiwania, ociągania się.
— Będzie miał mowę! — zawołał Warszawiak, śmiejąc się, — znamy go z tej funkcyi, którą spełnia z rozkoszą — świetnie, ale język u niego wszystkiem.
— Sławny to ze zdolności człowiek, — dodał Krakowiak, siadając. — Toastu jego słuchać koniecznie nie potrzebujemy, jeśli pan go znasz... Jest to w swym rodzaju znakomity prestydygitator. — Na dziś się nam niezdał, bo czyn jest zadaniem chwili, a głoszenie programów często wychodzi na zdradę. Lecz cóż to za artysta... qualis artifex... przez takich to świetnych mówców zginęła Rzeczpospolita...
— Zdaje mi się, — przerwał Warszawiak, — że i sobie samemu nic językiem nie wypracował, choć był seduktorem wielkim, i kobiety się nim zachwycały, ale w miłości tak sobie postępował, jak w innych zadaniach. Mówią, że miał znaczną pomoc pieniężną od rodziny, gdy się po raz pierwszy zaplątał, ale ta zamiast go uratować pogorszyła położenie jego. Potem miał się już żenić z bardzo bogatą aptekarzówną, która się w nim szalenie kochała, lecz ślicznie wystylizowany list, w którym poddawał analizie charakter bogdanki zerwał już postanowione połączenie obojga... Powiadają, że znowu zbliża się do tej swej aptekarzówny, która dotąd zamąż nie wyszła, lecz bardzo wątpię, ażeby mu przebaczyła...
Gdy tak rozmawiali pocichu, p. Atanazy tymczasem wygłaszał swój toast, przerywany tylko grzmiącemi oklaskami, którym niebyło końca.
Owa znakomitość, nieznająca p. Atanazego, nie mogła się uspokoić, podziwiając talent, zdrowy sąd, poglądy, pełne oryginalności, któremi mowa była przyozdobiona.
— Takich nam ludzi, jak ten, potrzeba, — mówił potem bohater dnia z rozrzewnieniem, uścisnąwszy oratora. — Cieszę się, że ich w kraju znajduję i żem jednego mógł poznać.
P. Atanazy odszedł tryumfujący, a do bohatera dnia zbliżył się gospodarz domu, stary przyjaciel jego.
— Co to dla[1] pociecha dla mnie, kochany hrabio, — rzekł, ściskając go, — spotykać ludzi, których cudowna siła boleści taką energią i potęgą myśli obdarzyła. Cóż to za piękna postać ten wasz pan Atanazy, co to za szczęście, że go macie w obywatelstwie!
Gospodarz słuchał smutny i milczący, oglądał się dokoła.
— Kochany przyjacielu, — rzekł pocichu, — ten nasz pan Atanazy, który cię tak zachwycił, wistocie czarodziejem jest wielkim, ale przykro mi odjąć ci złudzenie. Jest to biedny kaleka, ogromna gęba, której braknie rąk, ogromny zasób myśli bez woli, doskonały zegarek, jeżeli chodzi bez sprężyny.
Gość słuchał, niezmiernie zdumiony.
— Byćże to może? — zapytał z pewnem powątpiewaniem.
— Uczyłeś nas historyi naszej, — rzekł gospodarz, — znasz ją lepiej, niż my. Mieliśmy zawsze ludzi takich w dziejach naszych, a niezmiernie rzadko, jak w Janie Zamoyskim, łączyła się wymowa przedziwna z energiczną wolą i siłą czynu. Takim mówcą sławnym był Ossoliński, nieszczęśliwy doradca króla Władysława. Innych mów pozbierano nam dużo; drukowano sążniste a prześliczne oracye. Sejmu czteroletniego połowa spłynęła na tych mowach, wstrząsających do szpiku kości, a rozwiewających się w powietrzu. Nasz pan Atanazy — to potomek nieodrodny retorów XVII-go i XVIII-go wieku. W życiu prywatnem i publicznem zarówno włada myślą i językiem mistrzowsko, ale, z tego pola zszedłszy, błądzi, staje i ruszyć się już nie umie.
Gość westchnął smutnie.
— Masz słuszność, — rzekł po namyśle, — lecz, co się tyczy Atanazego, proszę cię, z takiem bogactwem myśli, z taką trafnością zmysłu krytycznego, niepodobieństwo, aby ten człowiek nie wiedział, co czyni, i nie zapragnął się dźwignąć.
— O pragnieniu nie wątpię, — odparł gospodarz, — próbował nawet parę razy pracować, brał się do gospodarstwa, do przemysłu. Zdaje mi się, że bogactwo myśli właśnie i moc przewidywania wszystkich następstw, nawet niemożliwych, odejmują mu energię. Ślepota czasem lepiej przysługuje, niż jasnowidzenie, które widzi nawet to, co się nigdy nie może stać lub jest tylko wyjątkowem.
— Człowiek z takiemi zdolnościami, — kończył gospodarz, — z imieniem popularnem przez ojca, z dosyć znacznym majątkiem, przystojny, dobrze wychowany, nawet, jak widzisz, do łysiny, którą już świeci, ożenić się nie potrafił. Mówią, że majątkowo źle stoi. Żal mi go. Dobra, energiczna żona, taka, jakich tysiące mieliśmy w dziejach rodzin naszych, samaby go ocalić mogła.
Wznoszono toasty jedne po drugich, a Warszawiak ze swym przyjacielem, ażeby się im lepiej przysłuchywać, bo je wrzawa tłumiła, wysunęli się z miejsc i przeszli do wędrujących po za wielkim stołem.
Tu zbliska się mógł przypatrzeć Hugo trzeciemu z braci, p. Ksaweremu, którego zwano kat-ex-ochen ekscelencyą. Miał on swój mały dwór, który go otaczał, a pozował tak umiejętnie na swem miejscu u stołu, iż można go było wziąć zdala nietylko za ekscelencyę, ale za ważną posadę i bardzo wysoką dostojność piastującego dygnitarza.
Twarz jego, która miała rysy, przypominające Piotra i Atanazego, w prasie biurokratycznej nabrała wyrazu osobliwego, nadała próżności i dumie piętno oficyalne.
Od owej pamiętnej chwili, gdy rozdraźniony hofrat podał się do dymisyi i rozpoczął starania o pozyskanie serc współobywateli, ciągle jeszcze stał na rozdrożu między powrotem do służby a przodowaniem gwałtownej opozycyí.
Hofratowi zdawało się, że z równą łatwością mógłby, gdyby zażądał, otrzymać posadę nową, do wyboru mu zostawioną, lub objąć komendę nad lewem skrzydłem. Tymczasem w Wiedniu, dokąd wyjeżdżał kilka razy do roku, grzecznie się z nim obchodzono, ale miejsca dla niego stosownego niebyło. Odjeżdżał napowrót, ożywiony nadzieją, ale razem markotny, bo wyobrażał sobie, że dla męża, jak on, należało raczej stworzyć nową posadę, niż wypuścić go z rąk, gdy ofiarował przymierze. Kraj miał go w wielkim szacunku, lecz przy wyborach do rad, do sejmu, do parlamentu tak się zawsze składało, że przychodził z kandydaturą zapóźno, że jakieś podstępne knowania sparaliżowały starania przyjaciół, że ludzie drobni, mali, nieznaczący porywali mu z przed nosa, co już uważał za swoje.
Wciągu lat kilku raz tylko udało się hofratowi z okazyi jakiegoś obchodu otrzymać tytuł ekscelencyi, który był winien wczęści zabiegom barona Meyera i jego żony. Pani Narcyza, niemogąca go ożenić, skracała oczekiwanie, karmiąc naprzód ekscelencyą, potem gwiazdą do orderu.
Teraz już zupełnie nic nieznaczący p. Ksawery, gdy występował, pocieszał się tem, iż go wziąć było można za ministra, za dygnitarza, za figurę wielkiego znaczenia.
Ten sam talent wysławiania się szczęśliwego, który mieli bracia jego w wysokim stopniu, posiadał też i on, ale szczupły zasób myśli i ciasne szranki, w których się one obracały, sprawiały, że talentu tego na większą skalę rozwinąć już nie mógł.
Interesa ludzkości, państwa, kraju w oczach jego niczem były obok interesów tych sprężyn, z pomocą których jego machina rządząca się obracała. Z zamiłowaniem gotów był całemi dniami rozprawiać o skrzypieniu jej kółek i rozluźnianiu się pasków.
W ministeryum, w którem dawniej pracował, miał od siebie pensyonowanego młodzieńca, który dla niego dziennik wszystkich czynności utrzymywał, zbierał wszelkie plotki i regularnie mu je, co tydzień, przysyłał. Gdy list ten rekomendowany przychodził, hofrat się z nim zamykał i, jak przysmak najkosztowniejszy, go spożywał.
Baronowa Meyerowa po klęsce, jaką poniosła w Krakowie, chciała ją powetować świetniejszem jeszcze małżeństwem. Mąż jej i ona starali się o bogatą dziedziczkę; znajdowali ją, ale albo pochodzenie, dla hofrata wstrętliwe, lub niedość przyjemna powierzchowność zawsze w zawiązku kwiat ten warzyła.
Hofrat tego wieczora, zazdroszcząc Atanazemu oratorskiego tryumfu, zabierał się także mowę powiedzieć, wskazując powracającemu w progi ojczyste szlachetny cel: w przejednaniu i zgodnym pochodzie połączonych usiłowań wszystkich klas ku dobru ogólnemu państwa, prowincyi i jednostek.
Mowa już była osnutą, i ekscelencya podnosiła się, aby prosić o głos, gdy wszystkie krzesła się poruszyły, i wstano od stołu.
Miał tę tylko pociechę, że mógł treść oracyi swej opowiedzieć zosobna każdemu, kto słyszeć ją był godzien.
— Nie wątpię, że, gdyby mi dano powiedzieć, co zamierzałem, uczyniłoby to wrażenie wielkie nietylko u nas, ale i w stolicy, dokądby niechybnie telegrafowano. Taka mowa, przy towarzyszących jej okolicznościach powiedziana w tym domu przez człowieka takiego, jak ja, miałaby olbrzymie znaczenie, nieobrachowane następstwa. Ale na naszą nieszczęśliwą Galicyę spikają się zawsze wszystkie nieczyste siły. Jestem przekonany, że mi umyślnie niedano się odezwać, zabolałyby miłości własne.
Wieczór miał się ku końcowi, goście powoli rozchodzić się zaczynali. Hofrat, który od bardzo dawna nie spotykał się z Atanazym, dziś był w takiem usposobieniu, że gotów był podać mu rękę. Traf ich zbliżył nie dwóch tylko, ale wszystkich trzech, w garderobie przy odbieraniu futer.
Sobolowa delia p. Ksawerego łatwą była do rozpoznania, zajmował się nią zresztą galonowany sługa, dla p. Atanazego elki eleganckie, podobne do mnóstwa innych, nie dawały się odszukać, a Piotr miał dla oryginalności długi tułub, podbity krymskiemi barankami; ten gdzieś pogardliwie umieszczono w kącie; p. Piotr za sposponowanie swej szuby się gniewał.
Tymczasem stać musieli wszyscy, bo i Ksawery pod pozorem, iż powozu jego niebyło jeszcze, przywdziawszy delię, paradował w niej na podziw licznych spektatorów, a że miał i kołpak z czaplem piórem, przypatrywano mu się ciekawie...
On pierwszy, widząc przed sobą o parę kroków Atanazego, pozdrowił go...
— Dawno nieoglądanego pana brata! Czołem!
— Sługa uniżony! — odparł Atanazy.
Piotr się też zbliżył do niego, niepatrząc na Ksawerego, który zabierał się i jego zaszczycić powitaniem.
— Proszę mnie odwiedzić, gdy raz jesteś tu, — odezwał się Piotr, a potem, zwracając się do hofrata, zawołał:
— Jakże się asindziej masz?
— Asindziej? — podchwycił p. Ksawery urażony.
— Chciałem powiedzieć: ekscelencya, ale mi ten wyraz kolczasty przez gardło nie przechodzi. Czy ci ekscelencya poprawiła sen, apetyt i sił dodała?
— Nie mamy tu czasu o naszych sprawach rozgadywać się w garderobie, — przerwał hofrat, wyjątkowo jakoś rozweselony, — a gdybyśmy we trzech gdzieś poszli razem spędzić resztę wieczora?
— Dla samej osobliwości przystaję, — podchwycił Piotr, — zwłaszcza że ekscelencya sobie tego życzy. Ale gdzie? U mnie w celi pokutnika, choć przestronnej, z trupią głową na klęczniku nie miejsce...
— Pan Atanazy stoi...
— W hotelu... i pokój mały, — rzekł zapytany.
— Ja także w gospodzie, vulgo w hotelu, stoję, — odparł hofrat, — ale żebyśmy w Krakowie gabinetu nie znaleźli...
— U Hawełki, — rzekł Piotr, — tylko czy to przystało ekscelencyi?
— Będę incognito, — odezwał się hofrat, ― a więc do Hawełki, lecz ażeby potem niebyło kwestyi o to, kto będzie gospodarzem.
— Niemoże być kwestyi, — przerwał Piotr, — bo mnie starszeństwo daje to prawo, którego ja nie ustąpię nikomu...
Nikt się nie sprzeciwiał, w milczeniu pociągnęli do głównej gospody, gdzie Piotr, dobrze znany, dobrze widziany, natychmiast osobny gabinet, opalony aż do zbytku, otrzymał.
Wszedłszy tu dopiero, Piotr, który dobremu humorowi hofrata nie mógł się wydziwić, spostrzegł, że zwykle wstrzemięźliwy i trzeźwy p. Ksawery szampańskiem winem, do którego nie był nawykły, trochę sobie podchmielił.
Potwierdziło się to spostrzeżenie tem, że w progu p. Ksawery, śmiejąc się, zawołał:
— Tandem bez szampana się nieobejdzie, choćby go użyć przyszło skromnie.
— Nic gorszego nad skromne używani, — zawołał Piotr, wprawiony też w humor dobry, — fałszywa zasada... Użyjmy go, ile strzymamy.
Atanazy, najmniej usposobiony do żartów, zachował się biernie.
— Skorzystajmy ze szczęśliwego trafu, który nas zbliżył, — zawołał p. Ksawery, zrzucając delię, — i uczyńmy przed sobą spowiedź powszechną. Śmieszna rzecz przyznać się do tego, ja o panu Piotrze, który tak szczęśliwie na brzeg wypłynął, nie wiem nic, o panu Atanazym tak, jak nic.
— A my o was tylko, że się do was przyczepiła ekscelencya, — dodał Piotr.
— To tylko przekąska, nim obiad podadzą, — rozśmiał się Ksawery.-Najmłodszy z nas pan Atanazy powinienby rozpocząć.
— Z przyjemnością, — rzekł zagadnięty, — ale ja rozpocznę i skończę dwoma słowy... Nie zrobiłem nic, marzyłem dużo i nie spodziewam się już niczego...
— Ale cóż się stało z panną Balbiną? — spokojnie począł hofrat, niosąc do ust kieliszek.
— O tem ja będę miał przyjemność panów objaśnić, — odezwał się Piotr. — Panna Balbina odbyła po Europie podróż, która bardzo korzystnie wpłynęła na jej zdrowie. Znalazłem ją, gdy powróciła odmłodzoną, a co więcej, spokojną na duchu... Przywiozła mi różaniec, poświęcony przez Ojca Św., bo utrzymuje, że ten, który noszę, jest brudny, a ja ślub uczyniłem, że się z nim nie rozstanę...
— Nie wyszła za mąż? — zapytał hofrat. — Niepojęta rzecz, iż żaden książę włoski o jej rękę się nie zgłosił!
— Jak to nie zgłosił? — zawołał Piotr. — Trzech się ich dobijało o nią... ale ona zamąż iść nie myśli. Wyczytała zdanie bardzo poważnego męża, który o niej niegdyś pisał do pani Piotrowej, że na żonę się nie zdała... i przyznała mu słuszność.
— Szkoda tylko, — odezwał się Atanazy, — iż całej korespondencyi tego jegomości z panią Piotrową nie zadała sobie pracy rozejrzeć, bo obok listu wzmiankowanego, znalazłaby drugi, który tamtemu fałsz zadaje i tłómaczy go...
— Tego listu czytać nie mogła, — zawołał Piotr, — bo korespondencya jest u mnie pod kluczem. Jeden ten list mi ukradziono.
— Dajże sobie dla oczyszczenia tego, co go pisał, ukraść i następne, — wtrącił Atanazy. — W interesie prawdy stać się to powinno.
— A ty, panie Piotrze, jakim sposobem porosłeś znowu w pierze? — zapytał Ksawery, — bo mówią, żeś porósł...
— Stary jestem, — odparł Piotr, namyślając się, — pierze do mnie już nie przystaje, ani ja do pierza... ale Pan Bóg się ulitował nademną i wyrwał mnie ze szpon nędzy... Goniłem już ostatkami sił... bijąc tylko w palce co wybierać, — cet czy licho, — szpital czy kruchtę? Czy ekscelencya wiesz, co to jest szpital? Widziałeś go może przy urzędowej rewizyi, gdy biedakom zmieniono bieliznę, przesłano łóżka, pomyto podłogi i ich... a dano po kieliszku, aby różowo wyglądali. Szpital naówczas wydaje się jako instytucya dobroczynna, dzieło miłosierdzia chrześciańskiego... jako schronienie sierot i osamotnionych ludzi... ale potrzeba znać szpital dni powszednich z jego brudem, ze strawą stęchłą, ze spekulacyami, z jakiemi starszyzna nędzą frymarczy... zyskując na wszystkiem, obcinając bez litości, bez miłosierdzia... Do tego dobroczynnego miejsca, na którem mrze się z głodu, ażeby się dostać, trzeba niebo poruszać i ziemię. Niema szpitalów, do którychby bez paszportów, bez świadectw, bez protekcyi przyjęto... W kruchcie już daleko wygodniej i lepiej, tylko nogi trzeba dobrze słomą obwarować od mrozu... Niech Atanazy nie patrzy na mnie wielkiemi oczyma i nie myśli konfundować tem, że mi płaci pensyę. Ja ją dawno sprzedałem i zmarnowałem. Nec locus, ubi Troia fuit. Zostawał szpital lub kruchta, piłem na zabój, aby przyśpieszyć rozwiązanie, ale, gdy kazano żyć, i trucizna nie zabije. Chcąc ostatecznie poregulować moje interesa, to jest: rupiecie złożone u żyda, sprzedać za co za to poszedłem, do Krakowa... Naturalnie prostą drogą do mojego przyjaciela, u którego mieszkiwałem. Gdy mnie zobaczył, zdjął zdaleka krymkę i począł nią trząść w powietrzu... Serdeczność powitania rozczuliła mnie; pomyślałem sobie, jacy to są dobrzy ludzie naświecie. Korzystając z tego rozbudzonego uczucia, wziąłem się zaraz do traktowania z nim w interesie mojego depozytu, należności i sprzedaży. Spodziewałem się wielkich trudności... Jakie było zdziwienie moje, gdy Szabaszewicz z góry mi oświadczył, że ma dla mnie taki ogromny szacunek, taką miłość, iż gotów wszystko a wszystko zrobić wedle mojego żądania... Był dla mnie tak dobrym i powolnym, żem się aż rozrzewnił... Nazajutrz rano dopiero tajemnica tej serdeczności się odkryła... w urzędzie było wezwanie do mnie i oznajmienie o spadku... Nie na jednym Szabaszewiczu zrobił on wrażenie... wszyscy mnie witali inaczej, aż do tych nawet, których sądziłem wolnymi od takiej słabości... Tego, co mam, nie stracę już... to pewna... i chociaż absynt sprowadzam z najlepszego źródła, nie zrujnuję się na niego... Widzicie, że wedle praw ironii życia, przyszedł mi chleb, gdym pozbył się zębów, ale wolę już go zapóźno, niż na starość siwuchę śmierdzącą i spleśniały chleb razowy. Nie weźmijcie mnie tylko za takiego materyalistę, ażebym do dobrej wódki i białego chleba najwyższą przywiązywał wagę: dla mnie chlebem i wódką jest też towarzystwo ogładzeńszych ludzi. Lubię bardzo szuję i hałastrę i bawię się nią, ale na nią samą być skazanym... okropna rzecz... Tak przynajmniej do salonu mnie wpuszczają, a czasem w nim znajdę człowieka...
Spuścił głowę p. Piotr i dodał:
— Gdybym jeszcze mógł Balbinkę wydać dobrze zamąż, jużbym nic a nic nie pragnął.
— A jeżeli wychodzić nie chce? — pośpieszył Atanazy. — Nietrzeba jej narzucać — tego, czem się brzydzi.
— Ona przy całym swym rozumie nie wie, czego chce! — zamruczał Piotr.
Hofrat, któremu szło pewnie o to bardzo, aby się ze swoją biografią popisał, przerwał nagle:
— No, a mnie to nie posłuchacie?
— Owszem, ja uszy sobie natarłem, aby słówka nie stracić, — rzekł Piotr. — Silentium, głos ma ekscelencya.
Hofrat, dnia tego dobroduszny uśmiechał się. — Umoczył usta w winie, pokręcił wąsa i począł:
— Dostawszy odkosza od przyjemnej panny Balbiny, zaprzysiągłszy się nie słuchać Narcyzy, pojechałem do domu. Od podania się do dymisyi oscylowałem, przyznaję się. Chciałem służyć krajowi i całkiem mu się poświęcić, ale, rzecz naturalna, miałem prawo wymagać, aby mnie do pomywania rondli nieużywano... Tymczasem ja, com się poświęcał dla współobywateli... nie znalazłem u nich ani zaufania, ani miłości, ani wiary. Zjeżdżali się do mnie, pili i jedli doskonale, ale — próżno się im zalecałem. Na jednych wyborach przegłosował mnie jakiś doktór z Syberyi, — nieosobliwa figura, — na drugich właściciel kiepskiej, zadłużonej wioseczki, na trzecich chłop, nieumiejący trzech zliczyć... Wyczekawszy, musiałem udać się do Wiednia. Rachowałem na to, że powinni mnie wziąć, aby nie dać urosnąć opozycyi. Wprawdzie przyjęto mnie grzecznie, ale i tu odprawiono z kwitkiem... Musiałem, więc — niedając tego znać po sobie, — balansować dalej, Wiedeń straszyć krajem, a kraj Wiedniem...
— Przecież ci dali ekscelencyę i gwiazdę, — przerwał Piotr, — dowód, że cię u góry szacują...
— O! wiedzą, jaką stracili siłę, pozbywając się mnie, — ale zazdrość, intrygi, złość ludzka... Niech państwo ginie, byle panowie X. Y. Z. z rąk wodzy nie wypuszczali.
— No, przyszłość lepiej się rokuje, — dodał p. Ksawery. — Z naszymi współobywatelami głowy tępe nie zrobią nic, jestem najmocniejszego postanowienia powrócić do służby... Umywam ręce, — chciałem się poświęcić, — niepoznano się na mnie...
To mówiąc, wstał i przeszedł się krokiem majestatycznym po gabinecie.
— Może ostatni to raz bryluję w tych deliach i klejnotach, — rzekł smutniej, — w których mi do twarzy. Prawda? — Popatrzał w zwierciadło...
— Zrzucę to i przywdzieję skromny strój urzędowy, — westchnął. — Mam zapewnione tymczasowo w Dalmacyi miejsce przejściowe, z którego przeniosę się do Wiednia na stanowisko wysokie! Zobaczycie... Ingrata patria nie będzie miała ani moich kości, ani tych myśli, któremi ja ją odrodzić chciałem...
Bracia słuchali go zimno... Mówił dalej:
— Pozwólcie sobie powiedzieć, że, niechwaląc się, ja przecie wychodzę z nas wszystkich najlepiej. Fortunę powiększoną trzymam silnie w ręku, z małego szlachcica dobiłem się do ekscelencyi, znają mnie w stolicy, otwarte dla mnie najwyższe sfery, — jestem w sile wieku.
— Mnie się zawsze twój haftowany i galonowany kołnierz wydawał wspaniałą obrożą, — odezwał się p. Piotr, — do której ja nigdy nie miałem powołania. Winszuję więc, ale nie zazdroszczę.
— Ja także, — dodał Atanazy,— bo ciche szczęście domowe i serca moich współobywateli najwyżej cenię.
— Szczególniej ci zalecam serca współobywateli, — szydersko wtrącił Piotr. — Jest to przysmak, niewypowiedzianie delikatny... tylko polowanie nań trudne...
Mówiąc to, wstał, wyciągnął się i spojrzał na zegar, wiszący na ścianie:
— Chodźmy lepiej spać, — dalipan, nie mamy się czem chwalić. — Ojciec nasz nie rafinował tak życia, szedł za prądem, który niósł naród cały, w szeregach stawał, niedobijając się ani pierwszeństwa, ani blasku, z tem wszystkiem skromny ten człek wyżej stoi, niż my, cośmy...
Hofrat się oburzył:
— Właściwie był tylko podpułkownikiem, bo go przez grzeczność tylko pułkownikiem tytułowano... Więc cóż to za wielka rzecz?
Piotr śmiać się począł:
— Masz słuszność! Dobranoc. Chodźmy, panie Atanazy.
Służący p. Ksawerego podał mu delię... gaszono gaz... i wkrótce niebyło już w gospodzie nikogo.
I na tem się ma skończyć powieść? Niestety! Życie nie daje zakończeń, a dorabiane podobne są do tupetów na łysej głowie, którą zawsze kunszt zdradza.
Hofrat wkrótce pojechał do Wiednia, gdzie i miejsce w istocie pozyskał, i wkrótce potem zaślubił bardzo majętną i piękną córkę doktora. Piotr mówił szydersko:
— Było w jego przeznaczeniu mieć do czynienia z Eskulapem, nie mógł wziąć aptekarzówny, sięgnął wyżej.
W losie Piotra nie zaszła żadna zmiana, oprócz że pobożniejszym się stał, ale ociężał i w domu, w kapliczce własnej nabożeństwa odprawiał.
Starał się on jeszcze z pomocą tych listów, które mu wskazał Atanazy, nawrócić ku niemu p. Balbinę. Przeczytała je chciwie wszystkie, znalazła w nich ten, który miał być antydotum przeciw pierwszemu, ale, gdy ją potem Piotr spytał:
— A cóż?
Odpowiedziała mu:
— Przekonałam się, że w istocie może nietak jestem niegodną sakramentu małżeństwa, jak w początku wnosił pan Atanazy, — ale... przekonanie to przyszło za późno. Życie moje ułożyło się tak dobrze, iż mi nic w niem nie braknie. Na cóżbym miała byt szczęśliwy i spokojny mieniać na los niepewny? Pozostanę panu Atanazemu przyjaciołką życzliwą, ale żoną jego nie będę — i niczyją...
Piotr nie starał się jej odwieść od tego stałego postanowienia. Otworzyła dom, — zajęła się dziełami miłosierdzia, pracą nad sobą, i w lat kilka rumianą, świeżą, trochę pulchniejszą, niż była, spotkał znowu p. Atanazy. — Wspomnienie owego wieczora, jedynego w życiu, przebiegło mu przez głowę błyskawicą, — gdyby mógł płakać, zapłakałby może.
Zaproszony na obiad, świetnie wypowiadał gospodyni nowe teorye ekonomiczne i finansowe, których wykładu nie dokończył, bo go pilne sprawy powoływały do domu.
Ożenił się, — i mówią, że małżeństwo jest bardzo szczęśliwe.
Wdowa po baronie Meyerze daje wieczory w Wiedniu, na które, jak powiada hofrat, dziś już rzeczywisty radca tajny, uczęszczają najwyższe sfery.
- ↑ Najprawdopodobniej zamiast dla winno być za.