Przejdź do zawartości

Trójlistek (Kraszewski, 1887a)/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trójlistek
Wydawca Edward Leo
Data wyd. 1887
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przez trzy dni p. Balbiny widać nie było, ani w jej domu, ani w kościele. Zniknięcie to mocno zaniepokoiło jej przyjaciół, wszyscy biegli się dowiadywać i odbierali odpowiedź, że pani jest chorą, ale choroba nie grozi niebezpieczeństwem.
Prosili, dobijali się do p. Petroneli, która zaledwie na chwileczkę wychodziła do nich, nastraszona, ale upewniała, iż pani jej była cierpiącą wprawdzie, lecz nie kładła się nawet do łóżka.
Nie przyjmowała nikogo.
Niewysłowiony przestrach ogarnął krewnych ubogich i tych nędzarzy, których ona wspomagała, — gromadą udawali się do kościołów i dali na nabożeństwo... W mieście pogłoski chodziły najróżnorodniejsze, a domyślniejsi z wizyt, które w ostatnich czasach odbierała p. Balbina, odgadywali jakiś kryzys przykry, które go padła ofiarą.
Szczegółów nie wiedział nikt, strapiona Zyglerowa zachowywała najupartsze milczenie.
Atanazy rzucał się, jak dziki zwierz, zamknięty w klatce, rozwścieczony, niewiedząc co począć, a niechcąc przypuścić, że wszystko było dla niego skończone. Powracał do domu Balbiny, dobijając się rozmowy, widzenia się, jednego słowa, — odprawiano go tem, że pani nie przyjmuje, potem, że chora, — naostatek niebyło go już komu zameldować nawet.
Siadł więc zrozpaczony pisać do niej, błagając o tłómaczenie, o odkrycie mu jego winy. List przyniesiono napowrót z oznajmieniem, że doktór wzbraniał wszelkiej korespondencyi i zajmowania się jakiemikolwiek interesami.
Atanazy, płochy dotąd i lekko biorący wszystko, nieumiejący walczyć, uciekający od tego, co go mogło opanować i zmusić do wytrwania na niebezpiecznem i niewygodnem stanowisku, — tym razem nie lękał się nawet cierpienia i ofiary. Była to jego pierwsza i ostatnia miłość. Lecz przychodziła w tym wieku, gdy człowiek nie ma ani instynktów pierwszej młodości, ani szybkości myśli i ruchów, nawykłszy do ważenia i rachuby...
Sam on jednak czuł w sobie siły, spotęgowane jakąś rozpaczą.
Myślą napróżno starał się rozwikłać zagadkę, — która draźniła równie serce jego i umysł. Wszystkie przypuszczenia, jakie czynił, krytyki nie wytrzymywały.
Zasiadł do pisania nowego listu, postanowiwszy przesłać go za pośrednictwem księdza Pankracego, gdy wysłany na zwiady służący stary powrócił z wiadomością, że p.Balbina za poradą doktorów wyjechała na dłuższą podróż za granicę... ale niewiadomo było, ani dokąd, ani na jaki przeciąg czasu.
W mieście smutek był powszechny.
Pesymiści utrzymywali, że kazała posprzedawać nieruchomości swe i nigdy już powrócić nie miała.
Strapiony tem Atanazy po głębszym namyśle poszedł do duchownego, przyjaciela domu, księdza Pankracego, który nie mógł przecie nie wiedzieć, co się stało z p. Balbiną.
Ksiądz dziekan przyjął go z widocznem zakłopotaniem, ale wyszukaną grzecznością. Nie wytrzymał Atanazy i przy powitaniu oświadczył, że przychodzi zasięgnąć wiadomości o p. Balbinie.
— Proszę mi wierzyć, — odparł ksiądz Pankracy, — że, gdybym mógł, zaspokoiłbym słuszną jego troskę, którą nagły wyjazd czci najgodniejszej jałmużnicy naszej we wszystkich obudził sercach. Lecz ja wiem tylko, że zaniemogła silnie i że z porady doktorów musiała się oderwać od wszystkiego, co mogło ją poruszać... i wyjechać na czas nieograniczony... niewiadomo nawet, dokąd. Lekarze zagraniczni stanowić o tem mają.
— Strata to dla nas niewysłowiona, — dodał, wzdychając, — bo nikt nie zastąpi tej miłosiernej siostry ubogich.
Atanazy milczał.
— Dla wszystkich, co ją znali, jest to strata, tem dotkliwsza, — rzekł po chwili długiej, napróżno oczekując, aby się dziekan z czem odezwał, — że nie wiemy nawet, ani jakie nam grozi niebezpieczeństwo, ani co było powodem.
— Ja was, szanowny panie, niestety objaśnić nie mogę, — dodał ksiądz. — Zdaje mi się, ze trud, długo ukrywane cierpienie przygotowały nareszcie ten wybuch, który oderwanie się i cisza, zmiana życia i klimatu, siły młodości wkońcu uleczą. Cieszmy się tą nadzieją.
Z mowy dziekana, z jej zwrotów, z widocznego poskramiania się poznać mógł Atanazy, ze tu w istocie nic nie zdobędzie.
Przystąpił więc do rzeczy najdraźliwszej i z nieśmiałością prosił księdza dziekana, aby przy sposobności był łaskaw list jego przesłać.
Zawahał się duchowny.
— Gdybym się tego podjął, — rzekł, — zdaje mi się, że na nicby się to nie przydało, bo zakazano jej odbierać i czytać listy. Wiem o tem.
— List mój jest niejako dopełnieniem obowiązku, — odparł Atanazy, — niech się więc dzieje z nim, co chce, ja go składam w ręce wasze. Postąpicie z nim, jak wola i łaska.
Około domu u sług, którzy swą panią kochali i płakali po niej, o czemkolwiek dowiedzieć się też niebyło sposobu.
Jak błędny, chodził Atanazy po Krakowie przez dni kilka jeszcze, tak strasznie czując się osamotnionym, że żałował posprzeczania się z hofratem i zniknięcia Narcyzy. Jakaś nieokreślona nadzieja schwycenia, choćby skazówki, któraby mu zrozumieć dała, czem przewinił, popchnęła go do radczyni Zyglerowej. Nie był z nią nigdy na stopie poufalszej, znali się zdaleka.
Narcyza, posługując się nią dla hofrata, oderwała od Atanazego.
Na wszelki wypadek zameldował się w jej domu i z podziwieniem został przyjęty. Znalazł radczynię, która sobie srogie robiła wyrzuty, iż się dała tak wyzyskać baronowej, w usposobieniu — do otwartości, do żalenia się, do zwierzania nawet. Szczególniej względem Atanazego czuła się niezmiernie pociągniętą, — chciałaby go była pozyskać sobie...
Zmieniona twarz, bladość jego, smutek w wyrazie całym jeszcze ją bardziej dla niego ujęły.
Prawie od pierwszych słów wspomniała o Balbinie.
— Nie widziałam jej przed wyborem w tę podróż, do której chyba namowy duchownych jej przyjaciół i lekarzy nakłonić ją mogły, bo podróżom wogóle zawsze była przeciwną.
— Niepodobna sobie wytłómczyć nagle zaszłej zmiany, — wtrącił Atanazy — Widziałem ją ostatniego wieczora...
Zyglerowej łzy w oczach się zakręciły i spaść musiały na serce, bo poruszyła się nagle i zawołała:
— A! to ta baronowa Narcyza, intrygantka, wszystkiego tego nawarzyła.
Miała już mówić dalej i byłaby się wydała ze wszystkiem, ale przestraszona palec sobie położyła na ustach.
— Żal mi pana wielce, — dodała po namyśle, — ale dziś zapóźne żale.
Wahał się jeszcze nieco Atanazy, czy ma szturm przypuścić dla dowiedzenia się czegoś, gdy Zyglerowa proprio motu poczęła:
— Kobiety przewrotniejszej, a zawsze gotowej użyć najgorszego narzędzia, nie spotkałam w życiu. jak ta baronowa.
I, zajęta sobą, własnem sumieniem, zapomniawszy się, zawołała, ręce łamiąc, Zyglerowa:
— Ale i pan winieneś, bo któż takie listy pisze, i to jeszcze do Piotrowej, u której papiery się walały po wszystkich szufladkach!
Zdradziwszy się i z twarzy Atanazego, poznawszy, że dla niego wszystko to było rzeczą nową, Zyglerowa ręce załamała.
Wstał Atanazy.
— Ja o niczem nie wiem, — zawołał, — więc to mój list jakiś był przyczyną? Ale przez litość i miłosierdzie mówże pani, objaśnij mnie, może się to da naprawić! O jaki list chodziło, co stało w tym liście? Mógłżem ja o niej się tak wyrazić, aby ona żal miała do mnie?
Ażeby sobie wytłómaczyć postępowanie radczyni, należałoby ją odmalować z całym charakterem, wcale się nieodznaczającym niczem, oprócz że się on natrafia w średniej klasie bardzo często. Dobrego serca, ciasnej głowy — chciwa czynności jakiejś — najlepszych intencyi radczyni dawała się wielkiemi słowami prowadzić, dokąd kto chciał. Szanowała wszystkie wielkości i odznaczające się postacie, w które wierzyła, tak, że im nigdy złej woli nie przypisywała. Łatwo ją więc było pozyskać baronowej, łatwo nakłonić, do czego chciała, ale, gdy smutne doświadczenie nauczyło, że krok był fałszywy i niebardzo godziwy, że straszne wywołał skutki, gotowa była do największych ekspiacyi. Zmuszona milczeć, przed Atanazym wybuchnęła mimowoli. Litość nad nim nakłoniła do wydania całej tajemnicy.
— A, tak! tak! — poczęła, płacząc prawie, — pański to list wszystkiego stał się przyczyną.
— Cóż ja w nim pisać mogłem na Boga!... — wołał zrozpaczony Atanazy. — Ja do pani Piotrowej?
Zyglerowa otarła łzy, otworzyła szufladkę w stoliku i dobyła kopię, którą sama wykonała.
— Nie zdradź mnie pan.
Atanazy nic już nie słyszał, nie wiedział o niczem, zagłębił się w czytaniu własnego pisma, które mu brzmiało tak dziko, jakby nie on sam był jego autorem.
Na twarzy biły mu płomienie, bladł, szarpał papier w ręku, rzucał się, jęczał, nie poznawał siebie. Zyglerowa płakała.
Wszystko teraz było dla Atanazego wyjaśnionem. On sam był sprawcą własnej doli, on sprowadził grom ten na siebie. List wypadł mu na podłogę, a radczyni pochwyciła go i wcisnęła do kieszeni.
— Starałam się, prosiłam, błagałam baronową, — rzekła, — aby tym listem nie wojowała. Przewrotna, niegodziwa kobieta, chcąc ją ująć dla swego hofrata, a od was oderwać, postawiła na swojem.
Całego tego uniewinniania się, szczebiotania, pocieszania Atanazy nie słuchał i nie słyszał, tajemnica była odsłoniętą, wiedział, jak się bronić. Niewyraźnem podziękowaniem pożegnawszy radczynię, której to mimowolne zwierzenie się i rozgrzeszenie przyniosło pociechę, wymknął się p. Atanazy, aby pozostać sam z sobą.
Stanowczo los mu był przeciwnym. Nie wahał się ani chwili złożyć to na ramiona tego losu, który dźwiga wszystkie ludzkie winy. Z tą Balbiną, która mu dała doznać wciągu kilku godzin życia uczuć, o ja kich nie miał pojęcia, serdeczny węzeł był zerwany.
Obok tej straty, zstępując na padół zimny, Atanazy rachował, że oprócz szczęścia w obłokach idealnego utracił podstawę bytu, którą mu Balbina z sobą przynosiła, łatwą rehabilitacyę, odrodzenie, odzyskanie popularności.
Potrzeba było kończyć z Donajtysemi wyjść z tej próby nieszczęśliwej zmniejszonym, zubożałym, upokorzonym.
Położenie było straszne, rozpacz usprawiedliwiona. Czekać niebyło już na co, starać się przebłagać — nie widział sposobu.
Nikt mu pomódz nie mógł.
Z hofratem stosunki były zerwane, z baronową, mającą tylu czcicieli, nie spodziewał się zawiązać ich nanowo.
Przebiegł myślą całe swe życie, usiłując je obmyć z grzechów, które doprowadziły go do upadku. Los, los nieszczęsny był winien wszystkiemu! Wydał się sobie męczennikiem. Gdyby mu było wolno, i gdyby go kto chciał był słuchać, jakżeby wymownie potrafił odśpiewać elegię nad sobą!!
Nie pozostawało Atanazemu nic nad smutny z tej wyprawy powrót do domu i likwidowanie interesów. Rachunki w najpomyślniejszym wypadku układu z Donajtysem, z wierzycielami dozwalały się spodziewać jakiejś resztki, przedstawiającej wartość najmniejszej z wiosek...
Ze smutkiem i goryczą w duszy niemogąc żyć, zaczynał się już pocieszać tem, że może odegrać w obywatelstwie pewną rolę, znosząc swą niedolę z godnością wielką. Myślał już, jaką jej nada fizyognomię.
W oczach świata Donajtys musiał być poświęconym, i jemu przypisywał p. Atanazy niepowodzenie ostatnie... Zręcznem przedstawieniem interesu z nim dawało się to zrobić łatwo...
Pozostawało mu tylko z większą bezinteresownością postąpić, zdumieć szlachetnością, oddać do ostatniej koszuli.
Pomimo tej rezygnacyi, z jaką Atanazy przygotowywał swe postępowanie, aby niem ocalić godność, nie mógł się obronić nadziei, wspólnej wszystkim płochym w momencie upadku bez ratunku... Zdawało mu się, że... niewidzialna ręka, jakaś opatrzność, płacąc mu za jego cnoty... (wierzył w swe cnoty), powinna przyjść z cudowną pomocą.
Donajtys mógł... zapisać mu coś... on sam mógł wygrać w karty pół miliona... mogła się naostatku znaleźć kobieta, któraby go oceniła i przyniosła z sobą to... co Balbina rzucała mu pod nogi...
Wkońcu powiedział sobie, że nigdy, przenigdy rozpaczać się niegodzi.
Rozbitek, napol nagi, wypłynął na brzeg z życiem, — niewszystko więc było straconem...
Z innemi uczuciami opuszczał Kraków hofrat.
I on też robił z sobą rachunek sumienia, srogie czyniąc wyrzuty, iż się dotąd dał powodować kobiecie...
Ta kobieta postawiła go teraz w dwuznacznej roli na rozdrożu.
Wprawdzie dymisya była podana i przyjęta, on sam się oddalił z Wiednia, poświęcił cały krajowi, swojej „ciaśniejszej ojczyźnie“, ale ten kraj, mający swych ulubieńców, którym wierzył, — przyjmował dotąd odprawionego hofrata bardzo zimno.
Zjeżdżano się do niego na narady, zjadano obiady, wypijano wina, nieraz udzielano mu nauk, przyjmowano ofiary, układano obowiązki, ale nigdzie i do niczego wybrać niechciano. Wszędzie, gdzie się stawił obok kandydatów, którzy go nie dorastali, jak się wyrażał, wszędzie wychodził z małą garstką głosów, pocieszany tem, że intrygi niepoczciwe wzięły górę...
Kilka takich prób nieszczęśliwych zaczynały zniechęcać hofrata... mówił sobie w duchu, że, zaglądając do Wiednia, należałoby się przekonać, czy tam za nim nie zatęskniono.
Manewr ten zastraszyłby współobywateli, a możeby nakłonił wyższe sfery do przyciągnięcia go znowu ku sobie.
Hofrat nie był już od tego, aby pod warunkami korzystnemi nie powrócić na drogę, do której się czuł stworzonym. W gronie współobywateli pozostawał hofratem, ani oni jego, ani on ich nie pojmował.
O „szlachcicach“ wyrażał się z ironią, gdy, o machinie administracyjnej mówiąc, z największymi zawsze okazywał się respektem.
Niepowodzenie z p. Balbiną zniechęci to go od starania się o jakąkolwiek inną na prowincyi. Tu go nigdy olśnić nieumiano.
Nie życzył sobie jeszcze zrywać bezpośrednio z krajem, ale dać mu do zrozumienia, że utracić go może, miał właśnie teraz za właściwe.
Do uchwalonych tak w głębi duszy prawideł postępowania należało też usunąć się zpod wpływu kuzynki Narcyzy. Widział jasno, %e ona była złym duchem jego życia...
Przybywszy z tem do Marawki, hofrat zamknął się, aby papiery potrzebne zebrać i ułożyć, napisał do przyjaciela, aby się gotował na jego przyjęcie, i wypoczywał po trudach matrymonialnej wyprawy.
Jeszcze dzień odjazdu nie był postanowiony, gdy odebrał telegram z Wiednia od baronowej, który nieco zachwiał świeżo ułożonym planem.
P. Narcyza nakazywała mu przybywać do stolicy, enigmatycznie jakoś czyniąc nadzieję świetnego odwetu za poniesioną klęskę...
Chociaż p. Ksawery zarzekał się słuchać baronowej i dać jej powodować... telegram go podrażnił i, odpowiedział lakonicznie:
„Słucham i przybywam“.
— Pomiędzy trzema braćmi, — chociaż jedno nazwisko nosili, — życie i losy stworzyły odstępy, tak wielkie, że ledwie się mogli do jednej liczyć rodziny, gdyby ich duchową i umysłową wartość wzięto na wagę.
Zdala patrzący świat na synów legionisty widział: zszarzanego i odartego Piotra, któremu nie pozostawało nic, tylko się spać położyć i nie wstać... wysoko w hierarchii stojącego hofrata, któremu Pan Bóg pobłogosławił na majątku, a przyszłość obiecywała się świetna; na ostatek Atanazego, zagadkowego, o którym jedni mówili: „O! ten zajdzie daleko, — głowa tęga!!“ a inni: „Szkoda, że mu się niepowodzi, zdolny jest, ale zbyt wiele chwyta i zraża się łatwo.“ Gdyby więc przyszło do sądu o ich życiu, a trzej bracia postawieni zostali przed kratkami, wyrok by pewnie wypadł najsmutniej dla Piotra, najkorzystniej dla hofrata, wątpliwie dla Atanazego.
Takie są ludzkie sądy... Lecz, gdyby przyszło do tej średniowiecznej psychostazyi, którą malarze dawni tak często powtarzali, z tych dusz trojga któraby najwięcej zaważyła, a któraby najmniej okazała się warta? — zostawiam sąd każdemu swobodny...
Po rozmowie z Atanazym, któremu kropla szczęścia przyniosła z sobą upojenie błogie i uzdrawiające, Piotr przerażony zszedł ze schodów, pożegnawszy go prędko.
Tak zwany Trepkowski, niegdyś młodości jego zły duch i kusiciel, człowiek, zepsuty z gruntu, cynik, bezwstydny, chociaż Piotr oddawna poznał się na nim i brzydził, trzymał go w rodzaju niewoli wspomnieniami przeszłości. Nie wahał się on niemi wyciskać z Piotra największe ofiary, zmuszać go do ogołacania się ze wszystkiego, aby mu zamknąć usta. Był to niebezpieczny zbrodzień, wyślizgujący się z rąk sprawiedliwości oddawna, a wszędzie go ścigano. Samo porozumienie o stosunki z nim mogło zgubić i zaplątać człowieka niewinnego, a Piotr niezupełnie się czuł czystym, bo go Trepkowski zmusił umyślnie pomagać w wielu niebezpiecznych sprawach.
Przypuszczenie, że hofrat wiedzieć może o tem, iż Trepkowski w Krakowie był przechowywany i ztąd wywieziony na prowincyę, gdzie ślad jego zaginął, — i że przez zemstę doniesie o tem urzędowi, — starczyło, aby Piotra ztąd wygnać na długo. Pożegnawszy Atanazego, stęknąwszy na los swój, Piotr pośpieszył do hoteliku, w którym izdebkę lichą zajmował pod dachem. Był to jeden z tych klientów, dla których są szczególne względy... Płacił, kiedy chciał, pozostawiał tu remanenta różne, dawano mu swobodę stołowania się, gdzie chciał, i przynoszenie z sobą wiktuałów.
Gospodarz, p. Szabaszewicz, miał dla Piotra rodzaj sympatyi i grał rolę protektora. Było parę wypadków, że mu nawet pożyczył trochę pieniędzy, zważając tylko, aby były jaknajwytartsze i najpodartsze. Piotr mógł pewnym, że w razie ścigania Szabaszeicz spróbuje przynajmniej ostrzedz go i nie dopuścić pojmania. Ale na niego się zdać nie było bezpiecznem; Piotr widział się zmuszonym uchodzić w chwili, gdy nareszcie Balisia być miała szczęśliwą.
Składało się tak na pozór wszystko, Opuszać Kraków w tym czasie, gdy i on na weselu mógł się nieco odświeżyć i odżyć, — przykro mu było. Wdrapując się na schody, czynił sobie wyrzuty, często powtarzane:
— Zasłużyłeś, cierp! Dobrze ci tak!! Pokuta musi być tak długa i ciężka, jak niepoczciwe było życie. Cierpieli i oni przez ciebie, cierp ty teraz dla nich i przez nich- — i milcz... Rachunek sumienia pokaże, iż wiele zaległości niepomszczonych zostało... I Pan Bóg wybrał do chłosty najobrzydliwszego, najohydniejszego, sprośnego złoczyńcę, który cię nazywa bratem... Musisz go znosić i służyć mu... A tak sobie już zaczynałem urabiać obrazek życia pokutniczego w Krakowie! tak on mi wyglądał ponętnie... Balbisia byłaby mi powierzyła swych biedaków... podjąłbym się oczyszczać brudy, których niepowinna była ani widzieć, ani dotykać... Razembym pilnował Atanazego, bo, choć wierzę, iżby go szczęście poprawiło, Balbisia ustatkowała... zawsze trocha dozoru nie zaszkodziłaby... Tym czasem wszystko to rzucić potrzeba i uciekać dokąd? jaknajdalej... Gdyby Trepkowski gdzie kark skręcił w ten sposób, aby jego przejście do wieczności urzędownie zaregestrowano... jakby mi to było na rękę! Ale ten łotr ma szczęście opętane, wychodzi cały z płomieni, znika i powraca, jak czarodziej. Gdybym mógł przypuścić, że szatan się zabawia takiemi okruszynkami, gotówbym widzieć w tem sprawę jego.
— Powracającego tak późno, na schodach, w brudny szlafrok obwiniętego, ze szklanką grogu w ręku — spotkał Szabaszewicz.
Jak to jest bardzo szczęśliwie, — odezwał się do niego, — że ja się spotykam z panem Piotrem. Przychodzili tu od pana Englisza, przyjaciela pańskiego, iż życzy sobie, aby jutro widział się z panem.
— A pan co odpowiedziałeś? — zapytał niespokojnie Piotr.
— Jak pan myśli, co ja mogłem odpowiedzieć? — z żartobliwą minką zapytał Szabaszewicz!
— Daj mi spokój z zagadkami, — odparł smutnie Piotr.
— Co do słowa, mogę panu powtórzyć, co ja policyantowi powiedziałem, — rzekł Szabaszewicz, — rozumie się, poczęstowawszy go kieliszkiem likworu fejn... Pana Piotra od kilku dni nie widziałem, i zdaje mi się, że jego niema w Krakowie, ale, jak się tylko pokaże, natychmiast spełnię rozkaz.
— Dziękuję ci, panie Szabaszewicz, ― rzekł, żegnając śpiesznie, Piotr. — Ja istotnie nadedniem koniecznie muszę wyjść dla bardzo pilnego interesu, a że prawdopodobnie nie powrócę tak prędko, bądź łaskaw moje manatki odesłać do Franciszkanów; oni je tam zachowają. Tobie może być i ta izdebka potrzebna.
— Niech się pan o swoje remanenta nie lęka, — dodał żyd, uspokajając. — Chociaż nie jestem żaden Franciszek, ale one są tu bezpieczne.
Wszystko się składało, aby p. Piotra ztąd wygnać, i nadedniem, wybrawszy się tak, aby mógł mszy świętej wysłuchać u Panny Maryi, wprost ztąd puścił się pieszo w swą drogę.
Brakło mu jednak teraz do niej tej fantazyi i gorączki, która mu dawniej towarzyszyła. Starość odejmowała siły i czyniła go smutnym. Doznawał tego uczucia, jakie towarzyszy człowiekowi, z długiego upojenia wychodzącemu. Co dawniej obudzało szyderstwo, dziś sprowadzało łzy. A żal mu było tego Krakowa, do którego nawykł, gdzie pozostawiał grób żony.
W tych podróżach improwizowanych Piotr miał zwyczaj kierunek ich zdawać na Opatrzność i tym razem sam nie wiedział, jak się znalazł na drodze ku Wiedniowi.
Dlaczegóżby po wielu latach nie miał znowu oglądać tej stolicy, w której niegdyś w świetnem i hałaśliwem towarzystwie młodzieży spędził kilka miesięcy szału i upojenia? Szedł tu teraz o kiju pokutnikiem. Uśmiechnął się, jak to dziwnie los zrządził.
Raz już podróż rozpocząwszy, znacznie uspokojony Piotr dalej ją ciągnął swoją metoda: od kościoła do kościoła.
Nie potrzebował się śpieszyć, ciekawość go nie gnała. W obcym kraju, gdzie, jak u nas, gościnność nie jest tradycyjną i należy do wyjątkowych cnót, mały zapasik pieniędzy, który miał z sobą, przydał mu się bardzo. Zachodził pod kościół i plebanię, robił znajomość z duchownym, przyjmował zasiłek, jeśli mu go ofiarowano, nie upominał się o niego, jeśli niemiano ochoty mu dopomódz.
Miał przytem sposobność, nigdzie się nie tając z narodowością swoją, przekonać się, jak ona różnie była przyjmowaną i sądzoną. „Starsi mu okazywali współczucie i politowanie, młodsi patrzali zimno.
Rozmaite wrażenia, doznawane wciągu dosyć przedłużonej wędrówki, zatarły przykre zrazu wspomnienia z Krakowa — rozstania się z Atanazym i Balbiną.
Podróż już kilkanaście tygodni trwała, gdy Piotr, znużony nią wkońcu, postanowił resztę odbyć koleją. Udał się więc na stacyę najbliższą, aby się dowiedzieć, czy oprócz trzeciej klasy była i czwarta (dla bydła, koni i ubogich przeznaczona), którąby on mógł zużytkować.
W istocie znalazł wagony bez ławek i wierzchniego pokrycia, w których za małą cenę wolno mu było zająć kątek na dnie i położyć się z węzełkiem pod głową na spoczynek. Wydało mu się to wspaniałem i rozkosznem. Miał wprawdzie towarzyszów stojących, których zbłocone nogi tylko oglądał, ale cóż mu one szkodziły?
Wkrótce potem zamknięto drzwi, świsnęła lokomotywa, i pociąg ruszył, stając na wszystkich stacyach, przybierając i wypuszczając coraz nowych podróżnych. Słotną i chłodną nocą wyrzucono go na bruk uśpionej stolicy, która ma się wydała dziwnie obumarłą i pustą.
Znalazł jednak w pobliżu dworca lichy szynczek, otwarty już czy otwarty jeszcze, i mógł tu, napiwszy się czegoś ciepłego, położyć się na ławie, na dzień czekając.
Wszystko zresztą szło już teraz obyczajem zwykłym pokutnika. U Św. Stefana wysłuchał pierwszej mszy, a ztąd dopiero udał się na poszukiwanie taniej gospody na przedmieściu.
Wejrzenie na Wiedeń, który w jego wspomnieniach wcale inaczej wyglądał, przekonało go, że państwa czasem, gdy ich upadek głoszą, najśmieszniejszą przybierają postawę, jak gdyby rozkwitały i rosły.
Wyobrażał sobie Wiedeń po stracie Włoch, po zwichnięciu cesarskiego rządu w Niemczech zmniejszałym i zubożałym, znalazł go rozpotężnionym i pełnym blasku...
Rozpoczął nazajutrz swe włóczęgi pobożne po kościołach i klasztorach... i zaspokojenie ciekawości...
W Krakowie będąc i ocierając się o różnych ludzi, poznał tam był poufałego sługę baronowej Narcyzy.
Było to stworzenie zepsute, sterane na posługach nienajlepszego rodzaju, ale gotowe dla grosza zawsze plecy nastawić. Przy kieliszku towarzysz wesoły — grubego, ale wyrazistego dowcipu, — lubiący się chwalić i popisywać, umiał ocenić Piotra i szukał jego towarzystwa... Pochlebiał mu ten stosunek z bratem hofrata... z którego drwić sobie pozwalał.
Baronowa, o stopień wyżej go posunąwszy w hierarchii służbowej, zabrała z sobą do Wiednia i mianowała kamerdynerem. Na tę godność nie miał przyzwoitej powierzchowności, wyglądał nieco za swobodnym, ale, odebrawszy instrukcyę baronowej, która go potrzebowała, potrafił do niej nawet fizyognomię zastosować...
Jakież było zdumienie Piotra, gdy na Grabenie dosyć elegancko ubranego napotkał p. Szrotowskiego. Zdziwienie było wzajemne. Kamerdyner zaprosił naturalnie na szklankę piwa...
Rozmowa z nim była dla Piotra objawieniem jakiegoś przewrotu, którego pojąć nie mógł. Szrotowski mu zaręczył, że hofrat i Atanazy obaj razem zostali odprawieni przez p. Balbinę, która, zachorowawszy, wyjechała za granicę...
Wiadomość ta przeraziła Piotra, spodziewającego się, że Balbina zamąż wyjdzie za Atanazego... Miał na sercu, aby skojarzyć I to małżeństwo... Pognębiony, niedopiwszy swej szklanki, uścisnął dłoń wspaniale tu tyjącego i rumieniącego się kamerdynera, życzył mu pomyślności i tegoż dnia w bydlęcym wagonie czwartej klasy zamknięty, dał się wieść z powrotem do Krakowa. Musiał zwaśnionych pojednać i parę tu połączyć dla zadośćuczynienia cieniom swej żony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.