Przejdź do zawartości

Trójlistek (Kraszewski, 1887a)/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trójlistek
Wydawca Edward Leo
Data wyd. 1887
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Los, wychowanie, życie, stosunki, atmosfera, w której się obracała p. Balbina Sławkowska, — wszystko się składało na to, aby z niej uczynić istotę oryginalną, własną siłą wyrabiającą się na typ jakiś wyjątkowy. Miała tyle swobody, ile potrzebowała, aby instynktom posłuszną była za dobremi popędami natury swej. W dzieciństwie otaczały ją osoby, których bierność i słabość żadnego niebezpiecznego wpływu nie mogły wywierać; później serce dobre a umysł, niesięgający daleko, p. Piotrowej rozwinęły w niej uczucia tylko i uczyniły poważną. — Uśpioną, uspokojoną, — widok Atanazego rozbudził, — popchnął na jakąś nieoznaczoną wybitnie drogę pracy ku wykształceniu.
Atanazy, który ją tak oczarował, nie był tym prawdziwym, jakiego znał świat, i który się tak niezręcznie na nim obracał, oszukując siebie i ludzi. Balbisia widziała w nim ideał, to jest: to, czem on chciał być, a był tylko pozornie
Wymowa świetna, którą czarował innych, głębokie zrobiła wrażenie na młodem dziewczęciu. Nikt nad niego łudzić nie potrafił udatniejszemi słowy, nikt im może nie umiałby nadać większej cechy prawdy.
Mówiąc, Atanazy się rozgrzewał, przejmował. Święcie wierzył w to, co wygłaszał. — Balbisia też w słowach jego pokładała wiarę zupełną.
Na wzór niego ona w granicach swej natury niewieściej przedsięwzięła się udoskonalać, uszlachetniać i z celem tym uszlachetnienia, który, jako zadanie życia, stawiał przed sobą Goethe, — iść drogą swą aż do końca.
Wszystko, co miała, czem rozporządzała, powinno było służyć tylko do osiągnięcia tego celu — za narzędzie pracy. Ludzie i świat mieli jej pomagać do tego, nawet wyzywaniem do walki.
Nie miała ani przyjaciołki, którejby się zwierzyć mogła, — ani opiekuna, któryby ją odgadnął i zrozumiał. Piotrowa tylko pojmowała ją sercem, a jej katechizm tak się doskonale godził z zasadami, które przyjęła za życia prawidła Balbisia, że się z sobą zgadzały zawsze.
Nie zepsuły jej pieszczoty tej przybranej matki, lecz potwierdzały tylko w tem, co za prawdę miała.
Nieszczęśliwe pożycie z Piotrem, cynizm jego oburzający były pierwszą nutą dyzharmonijną, która w niej boleśnie zabrzmiała, ale obowiązki względem przybranej matki były też pierwszą nauką poświęcenia się i ofiary.
Uczyła się przy niej cierpieć, modlić, znosić w pokorze urąganie i poznawać tę ironię losu ludzkiego, która nie daje uwierzyć w szczęście na ziemi i odrywa od niej, podnosząc ku niebiosom.
Piotr wyszydzał też wszystko co poczciwe i święte, gdy nie władał sobą, a potem tak jawnie i gorzko opłakiwał swe grzechy, że nawet w oburzonej Balbisi wzbudzał politowanie. On też świadczył mimo wiedzy, iż droga, którą szła, prowadziła do światłości. Duchowe więc wyrobienie swe zawdzięczała, jakby opiece szczególnej niebios. Pomagały jej nawet łzy, służyły jej nawet prześladowania.
Osierocona po śmierci Piotrowej, znalazła się panią zupełną własnego losu. Opiekunowie jaknajprozaiczniej pojmowali swe obowiązki. Strzegli jej majątku, pilnowali osoby, troszczyli się, aby na nic niebezpiecznego narażoną nie była.
Poruszali wprawdzie ramionami, — patrząc, jak sobie urządziła życie, zajmując się ubogimi, sierotami, kościołem i szpitalem.
Zygler, radca miasta, człowiek dowcipny, mawiał czasami:
— Nasza kuzynka kandydatką jest do kanonizacyi, ale majątek jej, jeśli go nie straci, a na to się nie zanosi, starczy nawet i na to. W domu u niej lazaret, garkuchnia ubogich, ochronka, a ona sama, mało powiedzieć: Siostra miłosierdzia. I nie szuka z tego ani sławy, ani rozgłosu, — prawie się kryje. Jak się to skończy?
Różniły się zdania: jedni powiadali, że wstąpi do klasztoru, inni, że pójdzie za mąż. Niezrozumiałem było dla wielu, iż, piękna bardzo nie stroiła się wcale, a bardzo pobożna, nie zaniedbywała się znowu aż do przesady.
Strój jej, staranny, wdzięczny, nawet potrosze modny, mimowoli nadawał pozór arystokratyczny. Smak miała wrodzony, tak wielki, ze, o prostotę się starając, we wszystkiem trafiała na to, co odznaczało wyszlachetnienie.
Słysząc o jej świętości i pobożności, o trybie życia, wszyscy, co jej nie znali, wyobrażali sobie surową, zasępioną, smutną. Nie trzpiotała się wprawdzie nigdy, nawet w dzieciństwie, ale przy swej powadze była zawsze tak wesołą i na duchu pogodną, że zdawała się najszczęśliwszą.
Nie wpłynęły na nią pesymistyczne na świat poglądy, z któremi się spotykała w książkach i w życiu. Znajdowała nielogicznem, ażeby świat mógł być stworzony bez celu dla cierpienia tylko. Narzekania wydawały się jej skutkiem choroby, którą czas przyniósł, i która z czasem przejść musiała. Niemając zwyczaju rozprawiać nigdy i wdawać się w polemikę, słuchała cierpliwie tego, co się jej wydawało fałszywem, a kończyła zamiast własnego zdania, przytaczając powagi, które o tem rozstrzygały. Bardzo często, nieodzywając się ani słowem, biegła do biblioteczki i z uśmiechem na ustach przynosiła stos książek, które narzucała przy pożegnaniu.
— Zrób mi pan tę łaskę, — mówiła, wdzięcząc się, przeczytaj to, powiesz mi, jak to znajdziesz.
I trafiało się, że nawracała.
Zdaleka spoglądano na tę oryginalną pannę bogatą z ciekawością jakąś szyderską. Kobiety znajdowały, że ją dostatki popsuły i zrobiły ekscentryczną, inni utrzymywali, że to było następstwem sieroctwa i pozostawienia jej samej sobie. Przylgnęło do niej przezwisko oryginalnej, dziwacznej istoty, chociaż daleko śmielej i dziwaczniej od niej występowały inne, którym tego zarzutu nieczyniono.
Powierzchowność jej nie objawiała ani tej energii, ani tej mocy nad sobą, jaką w życiu okazywała.
Młodzież rozmaitych powołań i stanów garnęła się w początkach do niej, jedni, spodziewając się podobać, inni, ująć ją wymową, poezyą, popisem uczuć szlachetnych, śmiałością myśli.
Najczęściej jednak nie powodziły się próby. Balbisia przyjmowała grzecznie, dozwalała się im popisywać i zalecać, lecz w dłuższem obcowaniu prawie że znajdowali ją nadto serye, — oskarżali o brak uczucia i ustępowali.
Dom jej był otwarty dla wszystkich i gościnny. Bywali w nim i ubodzy krewni, ludzie, bardzo prości, i bogaci mieszczanie, i, kogokolwiek znajomi wprowadzili.
Często też towarzystwo w jej saloniku, w którym przyjmowała wieczorami we czwartki i niedziele, było jaknajróżnorodniejsze. Osłonięte staremi chustkami bagdadzkiemi jejmoście, skromnie siedzące po kątkach, kapotowi krewni, młodzież elegancka, księża i zakonnice, dwóch czy trzech profesorów, kilka towarzyszek ze szkoły zazwyczaj je składali. Dzielono się na grupy, a że swoboda panowała największa, a gospodyni poiła i karmiła obficie, chętnie tu przychodził każdy.
Wiedziano już, o czem ona lubiła słuchać, a czego nie znosiła. Opowiadano więc o wszystkiem, co dobre było i pocieszające, a wstrzymywano się od obmowy i plotek. Na stole zawsze dosyć było nowości krajowych i zagranicznych do przeglądania, czas więc schodził tu bardzo przyjemnie. W zapusty prawie coroku musiała pozwolić tańczyć u siebie. Uboższym panienkom sprawiała wesela.
Pomimo wszystko wskutku tego, czem sobieby była mogła i powinna serca pozyskać, — zazdroszczono jej, odzywano się uszczypliwie i, wychodząc od niej, ostro krytykowano, co robiła z dobrego serca.
Jak wszędzie w takich razach się trafia, — rozsławiona z dostatków, narażona była na nieustanne napaści o pożyczki, pomoce, ofiary.
Pragnęła w początkach wszystkim zadość uczynić, rozdawała obficie i, dopiero poniósłszy straty znaczne, a niechcąc mimo nich zamknąć serca ani dłoni, poczęła się radzić.
Radca Zygler odpowiedział jej wedle swojego, jak on sam nazywał, chłopskiego rozumu:
— Moja Balbisiu, proszę cię, zrób to dla mnie i raz przez pół roku zapisuj wszystkie proźby o pomoc i pożyczki, ile one przez ten czas wyniosą. Daj mi słowo.
Balbisia przyrzekła i notowała skrzętnie wszystkie żądania.
W pół roku suma ich przeniosła sto kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zdumienie było wielkie.
— Widzi panna Balbina, — rzekł, śmiejąc się, Zygler, jak trzeba się mieć na ostrożności. Ludziom pomagać obowiązkiem, ale i o sobie pamiętać — koniecznością jest.
P. Balbina wyciągnęła z tego wniosek, że powinna była odłożyć pewną sumę na jałmużny i pomoce i tej nie przekraczać. Ale, ilekroć zmuszoną się widziała odmówić, narażała się na najgwałtowniejsze wyrzuty i wymówki.
— Nie żądaliśmy podarku i nie bylibyśmy przyjęli, — mówili odchodzący z niczem, — a tu pożyczki nawet u tej nieużytej skąpicy niemożna wyprosić, choć na pieniądzach się wylega. Słynie niby z dobroczynności, ale u niej na trzygroszniakach ona cała...
Zyglerowa oznajmiła jej po cichu, że hofrat w istocie nie dla nabycia wioski do niej przyjeżdżał, ale miał myśl proszenia o jej rękę.
— Moja droga, odparła Balbina, — na to — się potrzeba dobrze naprzód poznać, powziąć szacunek, uczuć sympatyę, — a ja albo nigdy zamąż nie wyjdę, lub tylko za takiego, który mi się ze wszechmiar podoba... Domu hofratowi nie zamykam, ale, choć to brat tego Atanazego, dla którego miałam sympatyę, nie zdaje mi się do niego podobnym.
Zyglerowa, której odmalowano p. Ksawerego, jako znakomitego człowieka, powtórzyła wszystko, co słyszała o nim, i zalecała go mocno.
Niewiele to skutkowało, i baronowa Narcyza postanowiła, z siebie czyniąc ofiarę, choć się tu spodziewała nudzić, — wśliznąć się pod opieką radczyni do domu Balbiny.
Rozpoczęła od tego, iż świetnie sama się poznać dała, ale z tej strony, do której Balbi na najmniej przywiązywała szacunku.
Mówiła o Wiedniu, o przyjęciach swych na dworze, o arystokratycznych stosunkach i napomykała, że kuzyn hofrat wszystko to także miał otwartem przed sobą i tą, którąby poślubił.
Kuzyn Ksawery z ust jej nie schodził. Balbina słuchała milcząca, a każda inna kobieta, mniej sobą zajęta, poznałaby dawno, że wrażenia opowiadaniem nie sprawia żadnego.
Szczebiotała tu po całych wieczorach kusicielka, usiłując dowieść, że dla kobiety młodość dana jest na to, aby jej wesoło używać.
Balbisia wydała się wkońcu — Narcyzie ograniczoną i głupowatą, — a bez najmniejszej ambicyi. Lecz nie wyrzekała się nadziei przerobienia jej po swojej myśli.
Jedynem polem, na którem się spotykały, były te nowości z literatury, które czytały sobie. Balbina znała więcej polskich, Narcyza prawie wyłącznie francuskie i niemieckie...
Zdania o nich zawsze je dzieliły, ale Balbina, nielubiąc sporów, przekonań swoich nie broniła.
Hofratowi, który się tu kilka razy pokazał w towarzystwie kuzynki i p. Zyglerowej, szło gorzej jeszcze.
Gdy był w bardzo dobrym humorze i usposobieniu do otwartości, opowiadał o kancelaryjnych intrygach, niemogąc pojąć, aby one nie interesowały kogo. Oprócz tego, jeśli co mówił, to o swych planach przyszłości, — bardzo rozległych. Słuchano go cierpliwie. Niesposób było znaleźć przedmiotu, któryby obie strony interesował zarówno.
Sprawy majątkowe bardzo umiarkowanie do serca brała panna, a hofrat bardzo gorąco...
Wszystkie zręczne usiłowania zbliżenia panny do hofrata — rozbiły się o zupełnie tych dwóch natur i umysłów — różne usposobienia.
— Zimna i sztywna, — strach! — mówił Ksawery. Nie przeczę, że dobrą być może, ładna, — miła czasami, — ale ona zakrawa na „hic mulier,“ a ja pod pantoflem siedzieć nie chcę.
— Człowiek poważny, przyzwoity, stateczny, — odpowiadała na pytania o niego Zyglerowej panna, — ale tak przejęty sobą, swą wielkością, swym losem, — jakgdyby sam był na świecie, — a świat miał być przez niego ocalony.
Spiskowano na swobodę p. Balbiny, usiłując zająć hofratem, co ją nudziło wielce, ale znosiła to z przykładną cierpliwością, — gdy dnia jednego, wróciwszy z miasta, znalazła u siebie kartkę wizytową p. Atanazego.
Wyszukał on jakiś pozór, zmuszający go jechać do Krakowa, choć w istocie przybywał tylko dla Balbiny, i zaraz nazajutrz wyrzucił bilet... niezapisawszy na nim nawet hotelu, w którym stanął.
Piotr, który dla mnogich nabożeństw przechodził ciągle po ulicach, a czasem zaglądał do hotelów dla różnych starych znajomości... spodziewający się przybycia brata... trafił na jego nazwisko — „pod Różą.“ Chciał zaraz biedz do niego, lecz po rozwadze — odłożył to na później, — nie chciał się zdradzić.
— Natomiast pośpieszył do Balbiny... wiedząc, że ją znajdzie w szkółce, do której utrzymywania się przyczyniała. Czekał tu na wyjście jej i pozdrowił.
— Chciałem się, — rzekł, — pochwalić przed panną Balbiną. Gdzież toby kto dawniej widział aby Piotr trzeźwym był o tej godzinie? Mogłoby się to tłómaczyć tylko spowiedzią i komunią, ale ja dziś nie przystępowałem do stołu Pańskiego. A co! widzi pani, że nawet tak przegniły i zepsuty człowiek, jak ja, poprawić się może.
— Nigdy o tem nie wątpiłam, — odezwała się Balbina, — w niebiosach masz tam orędowniczkę, która się wstawia za nim... zacną żonę swą.
— Niech to będzie i jej dziełem, — odparł, śmiejąc się, stary, — kiedy mnie już pani o własnej mocy nie uznajesz za dosyć silnego nawet aby się od kieliszka wódki powstrzymać.
— Żartowałam, — przeprosiła Balbina, — nie gniewaj się pan.
— Nie mam żalu, — mówił Piotr, idąc za nią. — Miałaś pewnie słuszność, wspominając zony mojej opiekę nademną. Musi być właśnie naszemi interesami zajęta, bo i o was nie zapomniała.
— O mnie? — spytała zdziwiona.
— Tak, bo któżby tu sprowadził pana Atanazego, jeżeli nie ona? — dodał Piotr.
Balbina zarumieniła się mocno.
— Wypłaciłeś mi się pan, — szepnęła, — tylko pan Atanazy nie przyjechał do mnie.
— Ręczę wszakże, iż go pani widzieć będziesz.
— Spodziewam się, jest grzeczny, — odpowiedziała Balbisia.
— Odpłaćże mu się tą samą monetą.
— Mówisz pan za nim?
— Dlaczegóżby nie?
— Nie byliście z sobą dobrze...
— Ale ja mam słabość do niego, — dodał Piotr. — Jest do mnie podobny, — wszyscy to znajdują, chociaż on się zachował świeżo, a jam zbrukany, jak ścierka... Ludzie, do siebie podobni z twarzy, zawsze sympatyę mają wzajemną...
Balbina spojrzała na niego dziwnie, a oczy jej coś mówić musiały, bo Piotr, śmiejąc się, zawołał:
— Wyrzucasz mi pani, że śmiem się do tego ideału mniemać podobnym.
— Któż mu to powiedział?..
— Jej oczy i własna moja pokora.
Uderzył się w piersi.
Zbliżali się właśnie do domu p. Balbiny, przed którym, jak zawsze o tej godzinie, stało mnóstwo różnych ludzi, ubogich, sług bez miejsca, chorych, żebraków.
Balbina zarumieniła się, spostrzegłszy ich. Widok ten był jej przykry z pewnego względu, zwracał on oczy. Od dawna przykazała, aby przychodzących na dziedziniec wpuszczano, ale niekażdy posłuchał, a wielu chciało stać na przedzie, aby pierwsze mieć posłuchanie.
— Ja tu moją dobrodziejkę pożegnam, — rzekł, stając, Piotr. — Chciałbym pójść Atanazego przywitać, który stoi w hotelu „pod Różą.“
Zawahał się i dodał cicho:
— Niechże go pani na obiad, choćby jutro, poprosi.
— Właśnie myślałam to zrobić.
— A dziś na herbatę...
— Nie był jeszcze u mnie...
— Ja domyślam się, że pani pewnie bilet jego znajdziesz, — odezwał się Piotr. — Mogę poczekać w bramie i ułatwić mojem pośrednictwem zaproszenie.
Balbina, nieodpowiadając, szła do bramy, gdzie na nią czekała już Petronela, bilet, o którym domyślała się, że był pożądany, trzymając w ręku.
Podała go w milczeniu... Balbina rzuciła okiem i, zwracając się do Piotra, głową skinęła, dając mu poznać, iż się zgadza.
Piotr zdjął czapkę, pokłonił się i zniknął...
Z wizerunku, jakiśmy tu skreślili, możnaby ekscentryczną pannę posądzać o zupełną nieczułość i życie głową, nie sercem. Przeciwnie: właśnie żyła ona sercem tylko. Biło w niej, jak w dziecku; kochała p. Atanazego, broniąc się sama przed sobą i zowiąc to sympatyą i szacunkiem. — Ale nawet wady jego miały urok dla niej. Postać we wspomnieniach malowała się wyidealizowana i piękna.
— Słyszała, że go obwiniano i co mu zarzucano, znajdując wszystko niesłusznem.
— Nie znają go, — mówiła w duchu, — nie rozumieją go... Jedyną winą jego, że świat pojmuje tak pięknym, jak jest sam, a on się składa niestety z wielu niedoskonałości, a bardzo małej liczby wyjątków.
Myśl ta, że go znowu zobaczy, że przed nim z wielu w duszy zamkniętemi rzeczami wynurzyć się będzie mogła, czyniła ją szczęśliwą...
Była wdzięczną nawet Piotrowi, któremu jego postępowania z żoną ani zapomnieć, ani przebaczyć nie mogła, — za zajęcie się Atanazym, za to jakieś przywiązanie ku niemu.
Obiecywała sobie wiele po tym wieczorze, lecz przyszło jej na myśl, że był to właśnie: czwartek, i ze dnia tego zawsze wiele osób u niej bywało. Zasmuciło ją to nieco.
Nazajutrz Balbisia mogła prosić na obiad, ale i na tym musiała mieć kilka osób. Piotr był nieunikniony, ten jej najmniej zawadzał, potem myślała o Zyglerowej i o duchownym, którego lubiła, bo z nim poważniejszą mogła prowadzić rozmowę.
W tych myślach doszła z towarzyszącą jej Petronela do saloniku, gdzie zapomniany od rana liścik leżał na stole.
— A to od kogo? — spytała wszystko wiedzącej towarzyszki, która starała się wiedzieć o najmniejszej drobnostce.
— Ach! to od Zyglerowej, — odparła Petronela, która jej nie lubiła, przez zazdrość.
Balbina powoli rozpieczętowała i trochę posępniej spojrzała na oczekującą.
— Będziemy dziś może mieli więcej gości, niż zwykle, — odezwała się pocichu, — pamiętaj o tem, moja Piotrusiu.
— My we czwartki zawsze jesteśmy przygotowani, — żywo odpowiedziała wicegospodyni. — Wzięłam świeżą szynkę i ozora, mamy zimną pieczeń cielęcą, pieczywo, jak zwykle. Są nawet kuropatwy, choć może dla wszystkich niestarczy.
Balbina sprawozdania już tego nie słuchała, zagłębiona w myślach, które około Atanazego się obracały.
— Nie był od tak dawna, — mówiła sobie, — nie czuł żadnej potrzeby widzenia mnie, gdy ja tak za nim tęskniłam. Ale możnaż mu to mieć za złe, gdy tyle ma na biednej głowie? Gdyby się był chciał z zaufaniem zwrócić ku mnie, z jakążbym rozkoszą w pomoc mu przyszła! Zapewne teraz już wyjść musiał z tych zawikłanych interesów. Ale ja o tem nawet wiedzieć niepowinnam.
Nadszedł wieczór. Jednym z pierwszych gości przybyłych był ksiądz Pankracy, dla którego już się z salonu ruszyć nie mogła. Napływali potem ubodzy krewni, którzy nigdy o czwartkach nie zapominali, nareszcie Zyglerowa i hofrat się ukazali.
Wieś i nowe życie zmieniły go były znacznie; potrzeba zalecania się sercom współobywateli uczyniła przyjemniejszym, zawsze jednak przyobleczonym był powagą wyrobioną i w salonie grać chciał pierwszą rolę.
Zasiadł też około gospodyni, wskazując jej obowiązek wyłącznego nim zajęcia. Zyglerowa w odwodzie stała, aby hofrat ani na chwilę nie był zapomniany.
— Powracając z Wiednia, — rzekł na wstępie, — nie mogłem pominąć Krakowa, nie złożywszy pani mojego uszanowania. Cóż? dobijemy targu o Młynyska, czy nie?
— Waham się jeszcze z ich sprzedażą, — odparła p. Balbina. — Nie znam się na dóbr wartości i na lokowaniu kapitałów.
— Wartość jest stosunkowa, — rzekł hofrat z pedagogiczną powagą mistrza, który raczy nauczać młodzika. — Dobra te mogą dla mnie mieć wyższą cenę, niż dla pani, która sama gospodarować w nich nie możesz. Co one jej przynoszą?
— A! — rozśmiała się Balbina, chcąc nudną przerwać rozprawę, — jak na dziś, to się mogę tylko pochwalić, że mi przyniosły kilka par kuropatw.
Hofrat półuśmiechem zbył odpowiedź i mówił dalej:
— Pani je sprzedać powinna.
— Panu hofratowi?
— Mnie, naturalnie, — odparł p. Ksawery, — bo ja mogę, łącząc Młynyska z Murawką Małą, jednym i drugiej nadać wartość wyższą. To zrobić tylko mogę ja!
Mówiąc to, „ja!“ podniósł uroczyście palec do góry. Było w tem coś tak komicznego, że gospodyni parsknęła.
— Powinieneś pan z tego względu zapłacić mi drożej... — dodała.
— Mówię przeciw własnemu interesowi, — przerwał p. Ksawery, — ale to jest dowód, że najwyżej cenię prawdę.
Słów tych domawiał, gdy niespodziany dla niego, wcale mu niepożądany, jakby naumyślnie naprzekór przybywający, ukazał się p. Atanazy.
Szedł nieco zmieszany, ale nadając też sobie powagę, wcale różną od brata. Pomiędzy urzędnikiem a obywatelem była przepaść. Na Ksawerym wypiętnował się niedający się nigdy zgluzować biuralista, który nie przedstawia siebie tylko i siły własnej, ale czuje, iż jest ważnem kołem w ogromnej machinie, która mogłaby stanąć, gdyby go jej zabrakło. Koło to wprawdzie już odpoczywało wyjęte, ale ciążyło zawsze do miejsca, które zajmować musiało. Niemożna już z niego było zrobić nic innego. Atanazy miał powagę człowieka, który w sobie skupia ideę rodu i rodziny i działać ma prawo na swą korzyść, w swej obronie posługując się wszystkiemi społecznemi siłami, stworzonemi dla niego tylko.
Z nich dwóch Atanazego stanowisko było znaczniejsze, bo on był częścią składową organizmu, a hofrat narzędziem i stróżem. Atanazy to czuł bardzo dobrze i widział jasno, gdy p. Ksawery, aby się podnieść, musiał do dynastycznej idei przywiązać jakieś mistyczne znaczenie i postawić ją ponad wszystkiem.
Powitanie było bardzo uprzejme ze strony gospodyni bez względu na świadków. Bracia podali sobie ręce, przemawiając słów kilka.
Obaj mieli to za szczęśliwą niespodziankę...
Gdy oni zajmowali w salonie miejsce wydatne pomiędzy gwiazdami jego, Piotr stał w kącie.
Zdaje się, że naumyślnie dla upokorzenia siebie za karę wdział tego wieczoru najwyszarzańszą kapotę pokutnika, a na twarz maskę człowieka wyżytego, znękanego, przybitego, który już zwątpił o sobie i dobrowolnie trzyma się progu, którego niepowinien był nawet przestąpić.
Postanowił, wchodząc, pozostać tak w tłu̸mie, aż dopókiby go nie wyciągnięto z niego, choćby przez wzgląd na braci.
W duszy Piotra złe i dobre instynkta, czarne i jasne wspomnienia, wszystko, co przeżył od dzieciństwa, sunęło się, jakby pogrzebowym konduktem, do grobu.
Widział niesioną w trumnie cześć swoją, dobre imie, spokój, sumienie, nadzieje, pozostając na ziemi ogołoconym ze wszystkiego, oprócz modlitwy, którą szturmował do nieba. Grzechy jego własne broniły mu przystępu. Każdy z nich chłostał go biczem, który on sam uplótł i dał mu w ręce.
— Czem oni lepsi odemnie? — pytał sam siebie, — chyba kłamstwem, w które się stroją, gdy ja krzyżem leżę i płaczę, a ludzie mnie depczą i chodzą po mnie.
W żywej rozmowie, którą Balbisia zawiązała z Atanazym, choć zdumiony Ksawery się jej przysłuchywał, dotknięty tem, że go pozostawiono na boku, Atanazy zwrócił się, oczyma przebiegł po salonie i w ciemnym jego zakącie spostrzegł parę wypłakanych oczu Piotra. Szydersko krzywiły się jego usta. Obszarpany stał w progu. Atanazemu krew uderzyła do głowy.
Cała rodzina ich, synów sławnego męża, znalazła się dziwnem zrządzeniem jakiemś tu w domu mieszczańskim, kłaniając się złotemu cielcowi, dworując posągowi dziewczyny nieznanej.
— A składają tę rodzinę, — myślał Atanazy, — austryacki hofrat, niezupełnie przerobiony na zdegenerowanego polskiego szlachcica, żebrak zpod kościoła i... ja...
— Myśl o sobie zrodziła pytanie: „Któż jestem ja?“ — Zaczynający łysieć i siwieć młodzieniec; stał niegdyś na świeczniku i, jeśli mu aptekarzówna nie doleje oliwy, obiecuje zagasnąć!! — Ja? — jestem niewyczerpaną nadzieją, która nigdy nie potrafi się wcielić w rzeczywistość.“
Atanazy myślał to, bawiąc Balbinę, broniąc się hofratowi, który się odzywał i mieszał, aby mu przeszkadzać, a ukradkiem rzucając wejrzenie przestraszone na Piotra, który ze swą nędzą trzymał się w progu. Spojrzenie na niego każde przechodziło go mrozem. Któż wie! Stało tam może u tego progu proroctwo jego przyszłości, która nie potrzebowała się odziać łachmanami, aby rywalizować z Piotrem. Dosyć mu było z próżnemi rękami, a pełną słów gębą zestarzeć!
Piotr ten, stojący tam dla niego, jak ów szkielet na uczcie starożytnych, był przypomnieniem i przestrogą, że należało się śpieszyć do celu i nie paść gdzie na drodze.
Hofrat Ksawery zobaczył także Piotra, poznał go, i krew w nim zakipiała, ale wyobraził sobie natychmiast, że Balbina umyślnie go tam postawić mogła na awarię, dla odpędzenia go.
Piotr zdawał się mówić mu głośno:
— Jestem bratem waćpana; chcesz, żeby ta panna wyszła za ciebie i połączyła się z łachmanami, które wycierały szpitale?
Ani dostojność hofrata, ani nawet tytuł ekscelencyi wspomnienia tych łachmanów zatrzeć nie może.
P. Ksawery tak był przerażony swem odkryciem, że gorączkowo pochwycił za kapelusz i natychmiast chciał uciekać. Szczęściem pierwsza to zobaczyła Zyglerowa, chociaż nie zrozumiała.
— Co panu jest? — spytała, przybiegając do niego.
— Patrzajże pani, kto tam stoi w progu, postawiony naumyślnie; piękny mi dziewosłąb!!
— Ale to pan Piotr! — odparła Zyglerowa.
Właśnie to, że pan Piotr wdział swoją najwyszarzańszą kapotę, — dodał Ksawery, ma wysokie znaczenie. Panna Balbina łatwo i odgadła moje zamiary, a oto jest jej odpowiedź!
— Nie bądźże pan dziwakiem, — zawołała, gniewając się, Zyglerowa, — panna Balbina nikogo nie prosi i nikogo nie odpędza, — w tem właśnie jej dziwactwo.
Hofrat nieco się uspokoił, rzucając już tylko ukośne wejrzenie na Atanazego.
— A ten co tu robi? — spytał Zyglerowej. — Szczególne zdarzenie, ażebyśmy się tu wszyscy trzej znaleźć byli dziś zmuszeni...
— Tak, szczególne, — przerwała radczyni, którą to niecierpliwiło, — ale, że nikt oprócz mnie nie wiedział, iż pan tu będziesz, umowy i spisku żadnego być niemogło.
— Rzecz szczególna! — powtórzył hofrat zadumany.
Balbina nikim nie była zajętą oprócz gościa najpożądańszego; zapomniała nawet, że oczy wszystkich na nią się obracały, i że z jej uśmiechu, wesołości, uprzejmości szczególnej wyciągano już wnioski. Chciała dowieść Atanazemu, że był niewdzięcznym, że jej nie znał. Lecz wśród ożywionej z nim rozmowy biegały jej oczy i one z kolei, padły na Piotra, który z głową spuszczoną dawał w tej chwili dowód najdziwaczniejszego usposobienia. W rękach zbrukanych przebierał różaniec, który zawsze nosił pod rękawem, i odmawiał półgłosem modlitwy.
W jego postawie upokorzonej i w tej czynności, wyraźnie obmyślanej, aby oderwała go od rzeczywistości, coś było rozpaczliwie smutnego.
Wesołej wrzawie chwili odpoczynku, on sam tylko, najzepsutszy, wzgardzony, wtórował modlitwą błagalną.
Balbina uczuła się przejętą i rozrzewnioną. Popychali go przechodzący, potrącali słudzy, zaczepiali goście, zapytywali znajomi, — nie odpowiadał nikomu, nie widział nic, nie słyszał, — modlił się...
— O nim powiedzieć można, — pomyślała Balbina, — że mu wiele przebaczonem będzie, bo, choć grzeszył nad miarę, pokutował też bez miary.
Jakieś postanowienie heroiczne zrodziło się w niej nagle... Uśmiechnęła się do Atanazego:
— Widzisz pan tam u progu — tego nieszczęśliwego Piotra, który na wstyd nam wszystkim odmawia spokojnie koronkę?
Atanazy coś wybąknął niewyraźnie.
Jestem gospodynią domu, — dodała żywo, — powinnam mieć odwagę cywilną, abym przyjmowała tych, którzy mi są znajomi i czynią zaszczyt, odwiedzając mnie. Piotr pokornie sobie umieścił się u progu. Wiecznie go zaprząta myśl pokuty. Muszę, jestem obowiązaną pójść po niego i wprowadzić go między nas. Tu miejsce jego.
Atanazy głowę schylił.
— Pani jesteś aniołem dobroci! — odparł zdumiony i szczęśliwy zarazem, bo czuł, że hofrat kroku tego jej nie pochwali i odwiedziny swe skróci, a choć niebardzo zważał na niego, był jakby związany jego przytomnością.
U Balbiny nigdy słowa nie dzieliło żadne wahanie się od czynu; ruszyła się z miejsca i poszła wprost ku Piotrowi, — rękę zdaleka wyciągając do niego.
— Miejsce pańskie, — odezwała się, — jest między nami. Pan to wiesz najlepiej, boś mnie to nieraz powtarzał, że bardzo często pokora udana jest rzeczywistą dumą. Chodź pan z nami!
Skłonił się Piotr nisko.
— Służę, — rzekł krótko.
— Hofrat, który patrzał zdaleka, powtórnie chciał chwycić za kapelusz i porywał się do wyjścia, gdy Zyglerowa go za poły wstrzymała.
— Dotrwajże pan, choć do połowy wieczora, — zawołała. — Piotr pewnie go nie przyjdzie zaczepić... a potem uczynisz już sobie, co zechcesz. Jesteś ze mną, nie rób awantury.
Nakłoniła ta przemowa powtórnie hofrata do zaniechania ucieczki. Siadł i, podniósłszy głos tak, aby zagłuszył rozmowę ogólną, począł księdzu Pankracemu opowiadać o przygodzie arcybiskupa wiedeńskiego, u którego był w szczególnych łaskach.
Piotr tymczasem w tryumfie został wprowadzony w zaczarowane koło, podniósł czoło i, przejęty wdzięcznością dla Balbiny, poprzysiągł w duszy, że na swem postawi, a ją wyda za tego, którego pragnęła, bo nie wątpił, iż go przenosiła nad wszystkich.
Z tego opadnięcia na siłach, które go przed chwilą odrętwiało, wpadł w rodzaj wesołości wrzawliwej, gwałtownej, hałaśliwej, jemu samemu i innym niedającej spokoju.
Obrócił się do hofrata.
— Cóż nam pan przywozisz z Wiednia? — wyrwało mu się nagle. — Nie wątpimy, iż wiele dla nas uczyniłeś! Słuchamy, czekamy i monument gotowiśmy postawić. Wszystkich oczy na was się zwracają!
Hofrat, tą interpelacyą zuchwałą przyprowadzony do najwyższego stopnia gniewu, zbliżył mu się do ucha, żywo coś do niego wsypał i conajprędzej na bok ustąpił.
Piotr, jak gdyby się w istocie czegoś nadzwyczaj ciekawego dowiedział, ogromnym parsknął śmiechem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.