Towarzysze Jehudy/Tom III/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Na zwiady.

Koło pierwszej po południu sir John, korzystając z pozwolenia, stawił się przed panną de Montrevel.
Wszystko odbyło się, jak sobie tego życzył Morgan. Sir John przyjęty został, jako przyjaciel rodziny, lord Tanlay — jako konkurent, którego zamiary przynosiły zaszczyt.
Amelia nie sprzeciwiała się życzeniom brata i matki i rozkazom pierwszego konsula; prosiła tylko o zwlokę z powodu stanu swego zdrowia. Lord Tanlay zgodził się. Osiągnął to, czego się spodziewał: został przyjęty.
Rozumiał jednak, że jego zbyt długi pobyt w Bourgu był niewłaściwy, ponieważ nie było matki ani brata.
Wobec tego, zapowiedział Amelii drugą wizytę nazajutrz i swój odjazd tegoż dnia wieczorem.
Dzięki zatem delikatności sir Johna, życzeniom Morgana i Amelii stało się zadość: kochankowie mieli przed sobą dużo czasu i samotności.
Michał dowiedział się o tem wszystkiem od Karoliny, a Roland od Michała.
Gdy nastała noc, Roland ubrał się po myśliwsku, zarzucił bluzę Michała, twarz okrył szerokim kapeluszem, zatknął parę pistoletów i nóż myśliwski za pas i wyszedł na drogę do Bourgu.
Doszedłszy do koszar żandarmeryi, zażądał widzenia się z kapitanem.
Kapitan był w swoim pokoju. Roland wszedł tam i dał się poznać. Ponieważ była dopiero ósma, bojąc się, aby ktoś z przechodniów nie poznał go, zgasił światło.
Kapitan wiedział już o zajściu na drodze do Lugdunu, a wiedząc, że Roland nie został zabity, spodziewał się jego wizyty.
Ku wielkiemu zdziwieniu kapitana, Roland zażądał tylko kluczy od kościoła i obcęgów i prosił, aby nikomu nie mówić o jego obecności.
Roland otworzył kluczem boczne drzwi kościoła i natknął się na stos siana.
Cisza zalegała kościół. Roland zebrał wspomnienia z czasów dzieciństwa, zoryentował się w położeniu; wdrapał się po chwili na piano, poczem ześliznął się z drugiej strony stosu siana na posadzkę kościoła.
Chór był nie zajęty. Roland stanął przy pomniku Filiberta Pięknego. Koło pomnika była wielka kwadratowa płyta; pod nią było wejście do grobów.
Roland znał to wejście, bo koło płyty klęknął, szukając szpary pomiędzy nią a posadzką.
Znalazł ją, podważył obcęgami i podniósł płytę.
Podtrzymując płytę nad głową, zszedł do podziemi, poczem płytę za sobą opuścił.
Jakiś czas szedł po omacku w ciemnościach, aż doszedł do kraty, za którą ciągnął się korytarz.
Otworzył ją przy pomocy obcęgów. Wytężając słuch i wpatrując się w ciemności, posuwał się powoli naprzód z pistoletem gotowym w jednej ręce, opierając się drugą o ścianę.
Tak szedł jakie piętnaście minut.
Z kilku kropel zimnej wody, które mu spadły na ręce, zoryentował się, że przechodzi pod rzeczką Reyssousse.
Nareszcie doszedł do drzwi, oddzielających podziemia od kamieniołomów. Tu spoczął chwilę.
Zdało mu się, że dostrzegł jakieś światło. Skierował się w tę stronę. Wtem usłyszał jakieś szmery. W miarę, jak się posuwał, światło i szmery były coraz wyraźniejsze.
Widoczne było, że kamieniołomy były zamieszkane. Ale przez kogo?
Był już nie dalej, jak o 10 kroków od znanego już czytelnikom przecięcia się kilku korytarzy.
Przyciskając się do ściany, Roland posuwał się ostrożnie, jak ruchoma płaskorzeźba.
Wreszcie wychylił głowę za węgieł i zapuścił wzrok do obozowiska towarzyszów Jehudy.
Było ich dwunastu, czy piętnastu zajętych posiłkiem.
I przyszła mu do głowy szalona myśl, aby rzucić się wśród tych ludzi i rozpocząć z nimi walkę na śmierć.

Wreszcie wychylił głowę za węgieł i zapuścił wzrok do obozowiska towarzyszów Jehudy.

Ale opanował się; cofnął głowę za węgieł i, przez nikogo nie dostrzeżony, powrócił tą samą drogą.
Teraz wszystko było dlań jasne: opuszczenie kłasztoru Kartuzów, zniknięcie Valensolle’a i fałszywi kłusownicy w okolicach groty w Ceyzeriat.
Tym razem wywrze na nich swą straszną, śmiertelną zemstę.
Gdy był w połowie powrotnej drogi, zdało mu się, że słyszy szmer za sobą. Odwrócił się; zdawało mu się, że błysnęło jakieś światło.
Przyśpieszył kroku. Raz minąwszy drzwi od kamieniołomów, nie bał się zbłądzenia, gdyż korytarz był prosty i szedł do kraty grobowców.
W dziesięć minut potem przechodził znowu pod rzeką, znalazł się wreszcie przed kratą, przebrnął pomiędzy grobami i znalazł się na schodach; wreszcie uniósł płytę i znowu znalazł się w kościele. Tam było stosunkowo jasno. Tą samą drogą, co i poprzednio, wydostał się z kościoła.
Kapitan żandarmeryi czekał na niego; po chwili wyszli razem i powrócili do Bourgu.
Przy ulicy de Greffe kapitan pożegnał się z Rolandem i poszedł do pułkownika dragonów. Po kilku słowach obaj wyszli.
Gdy weszli na plac, z za węgła wysunął się Roland.
Chwilę stali razem. Roland dawał rozkazy, dwaj pozostali słuchali i aprobowali.
Następnie rozeszli się. Pułkownik powrócił do siebie; Roland i kapitan żandarmeryi poszli na drogę Pont-d’Ain.
Tutaj kapitan skręcił do swych koszar, a Roland poszedł dalej.
W dwadzieścia minut potem był już w zamku; wpuścił go Michał, którego rozbudził, stukając do jego okna. Roland bał się, że obudzi Amelię.
Lecz Amelia nie spała, gdyż czekała na odpowiedź Morgana na jej list, który zaniosła Karolina.
Odpowiedź Morgana była następująca:

„Muszę cię widzieć koniecznie, muszę cię uścisnąć i przytulić do serca. Jakieś przeczucia mnie gnębią, jestem śmiertelnie smutny.
„Wyślij jutro Karolinę, aby się dowiedziała, czy sir John istotnie odjechał. Jeśli tak — daj zwykły sygnał.
„Nie lękaj się. Nie mów mi o śniegu, nie mów, że spostrzegą moje kroki.
„Tym razem nie ja do ciebie, lecz ty przyjdziesz do mnie. Czy rozumiesz? Możesz spacerować po parku; nikt nie będzie szedł za twymi śladami.
„Okryj się najcieplejszym szalem, weź najgrubsze futro. W łódce, przywiązanej pod wierzbami, spędzimy godzinę, ale w rolach zmienionych. Zazwyczaj ja ci wynurzam się ze swemi obawami, a ty mnie dodajesz otuchy; jutro, ubóstwiana Amelio, ty będziesz mi mówiła o swych nadziejach, a ja o swych niepokojach.
„Tylko wyjdź zaraz, jak dam sygnał. Będę czekał w Montagnac. Od Montagnac do Reyssouse’y dla mnie pięć minut drogi.
„Do widzenia, biedna Amelio!
„Byłabyś szczęśliwa, gdybyś mnie nie spotkała.
„Fatalność postawiła mnie na twej drodze, i boję się, czym nie zrobił z ciebie męczennicy.

„Twój Karol.

„Do jutra, nieprawdaż? — jeśli nie zajdą jakie nadludzkie przeszkody“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.