Towarzysze Jehudy/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Rodzina Rolanda.

Powóz, który się zatrzymał przed bramą, przywiózł Rolanda i sir Johna.
Tak dalece nie spodziewano się jego, że wszystkie światła w domu były pogaszone, wszystkie okna były ciemne, nawet okno w pokoju Amelii.
Prawda, że pocztylion na jakie pięćset kroków od domu strzelał z bata, lecz strzały te nie mogły rozbudzić mieszkańców prowincyi z pierwszego snu.
Gdy powóz stanął przed zajazdem, Roland otworzył drzwiczki, wyskoczył, nie zważając na stopień powozu, i zaczął dzwonić.
Dzwonił tak z pięć minut, podczas których po każdem szarpnięciu dzwonka zwracał się do powozu i mówił:
— Niech się pan nie niecierpliwi, sir Johnie.
Wreszcie jedno z okien otworzyło się i jakiś głos dziecinny, lecz mocny, zawołał: — Kto tam?
— To ty, Edwardku? — zapytał Roland. — Otwieraj prędko.
Dzieciak z okrzykiem radości cofnął się i zniknął.
Lecz usłyszano zaraz głos jego z korytarza:
— Mamo! obudź się, to Roland!... Siostro! wstawaj, starszy brat!
I jak stał w koszuli, pośpiesznie nałożył pantofle i, zbiegając ze schodów, wołał:
— Czekaj, czekaj, Rolandzie. Już idę, idę!
W chwilę potem klucz zazgrzytał w zamku, drzwi się rozchyliły i biała postać ukazała się na ganku i pomknęła w kierunku bramy, która również, zaskrzypiawszy w zawiasach, rozwarła się na oścież.
Chłopiec skoczył na szyję Rolandowi i zawisł.
— Bracie, bracie! — wołał, całując młodzieńca, śmiejąc się i płacząc. — Jakżeż się mama ucieszy! a Amelia!... Wszyscy zdrowi, tylko ja chory... Dlaczegoś nie w uniformie żołnierskim? Jakżeż ci brzydko po cywilnemu!... Wracasz z Egiptu?... Czyś przywiózł mi pistolety nabijane srebrem i piękną szablę zakrzywioną? Nie! No toś niedobry. Nie chcę cię całować. Ale nie bój się, i tak cię kocham.
I znowu malec zasypał go pocałunkami.
Anglik, wyglądając przez okno powozu, przyglądał się tej scenie i uśmiechał się.
Wśród tych czułości braterskich rozległ się głos kobiecy — głos matki.
— Gdzież Roland, mój syn ukochany? — pytała pani de Montrevel głosem wzruszonym i radosnym zarazem. — Gdzież on? Co, naprawdę wrócił? Więc nie wzięty do niewoli? Żyje?
Na głos ten, chłopak, jak wąż, wyśliznął się z objęć brata i poskoczył do matki.
— Tutaj, mamo! tutaj! — wołał, prowadząc matką do Rolanda.
Na widok matki Roland zawołał:
— Doprawdy, jestem niewdzięczny względem Boga, skoro mi życie daje takie radości.
I, łkając, rzucił się na szyję pani de Montrevel, zapominając o sir Johnie, który również czuł, że niknie gdzieś jego flegma angielska, i który po cichu obcierał łzy.
Chłopiec, matka i Roland tworzyli cudną grupę.
Wtem mały Edwardek odbiegł od matki i brata z okrzykiem:
— Siostro Amelio, chodźże!
A podbiegając do domu, wołał:
— Siostro Amelio! wstawaj, biegnij!
I usłyszano bicie pięścią w drzwi.
Po chwili ciszy usłyszano znowu głos Edwardka:
— Na pomoc! Matko, Rolandzie, siostrze zrobiło się niedobrze.
Pani Montrevel i syn jej pobiegli do domu. Sir John, jako doświadczony podróżnik, miał w tłomoczku lancet i flakon z solami. Wysiadł z powozu i odruchowo podszedł pod ganek.
Tu zatrzymał się, gdyż przypomniał sobie, że nie był przedstawiony.
Tymczasem ta, której szedł na pomoc, zbliżała się naprzeciw niemu.
Na hałas, jaki robił pod jej drzwiami brat, Amelia ukazała się wreszcie na progu. Ale prawdopodobnie wiadomość o powrocie Rolanda tak ją wzruszyła, że, zszedłszy kilka stopni prawie automatycznie i robiąc wielki wysiłek, uśmiechnęła się, ale wkrótce runęła na schodach.
Wtedy to Edwardek zawołał na pomoc.
Na krzyk dziecka Amelia odzyskała jeśli nie siły, to wolę; wstała, mówiąc: „Cicho, Edwardku! Milcz w imię Boga! Już jestem“. — I oparłszy się jedną ręką na poręczy a drugą na ramieniu brata, schodziła ze schodów.
Na ostatnim stopniu spotkała matkę i brata, i ruchem gwałtownym, prawie rozpaczliwym, zarzuciła obie ręce na szyję Rolanda, wołając:
— Bracie, bracie mój!
Roland poczuł, że dziewczyna zwisła mu na ramieniu, i, ze słowami: — „Zemdlała! powietrza!“ — wyniósł ją na ganek.
Na tę drugą grupę właśnie odmienną od pierwszej, patrzał sir John.
Powietrze ocuciło Amelię, która odetchnęła i podniosła głowę.
W tejże chwili księżyc w całym swym blasku wynurzył się z za chmur i oświecił twarz Amelii, również bladą, jak on sam.
Sir John wydał okrzyk zachwytu. Nigdy nie widział statuy z marmuru tak doskonale pięknej, jak ta, którą miał przed sobą.
Bo też istotnie Amelia i wyglądała pięknie.
Ubrana w batystowy nocny ubiór, który uwydatniał kształty antycznej Polihymnii, z twarzą bladą, zlekka pochyloną na ramieniu brata, z włosami złoto-blond, spadającymi na śnieżnej białości ramiona, z ramieniem dookoła szyi matki, ze zwieszającą się na czerwonym szalu matki ręką alabastrową — tak ukazała się oczom sir Johna siostra Rolanda.
Na okrzyk Anglika Roland przypomniał sobie, że ten jest przy nich, i pani de Montrevel spostrzegła jego obecność.
Tymczasem chłopak, zdziwiony na widok obcego, zszedł o trzy stopnie niżej i zapytał:
— Kto pan jesteś? Co pan tu robisz?
— Mój kochany Edziu — odparł sir John — jestem przyjacielem twego brata i przywożę pistolety nabijane srebrem oraz damascenkę, które ci on obiecał.
— Gdzież one? — zapytał chłopak.
— W Anglii — odparł sir John. — Musisz poczekać na nie jakiś czas. Ale oto twój brat zaręczy za mnie, że dotrzymuję słowa.
— Tak, Edziu, tak — wtrącił się Roland — jeśli milord obiecuje ci, będziesz je miał.
A zwracając się do pani de Montrevel i do siostry:
— Wybacz mi, matko! wybacz mi, Amelio, albo też wytłómaczcie się, jak umiecie, same wobec milorda: przez was jestem obrzydliwym niewdzięcznikiem.
Poczem, zbliżywszy się do sir Johna, wziął go za rękę.
— Matko — rzekł — milord oddał mi wielką przysługę. Wiem, że takich rzeczy nie zapominacie. Mam nadzieję, że zechcecie pamiętać, iż sir John jest moim i waszym najserdeczniejszym przyjacielem. A da wam dowód tego, oświadczając wraz ze mną, że gotów jest nudzić się przez dwa lub trzy tygodnie z nami.
— Pani! — rzekł sir John. — Pozwól, że nie będę powtarzał słów mego przyjaciela Rolanda. Nie dwa i nie trzy tygodnie chciałbym spędzić wśród waszej rodziny, ale życie całe.
Pani de Montrevel zeszła z ganku i wyciągnęła dłoń do sir Johna, który ucałował podaną sobie rękę z zupełnie francuską galanteryą.
— Milordzie — powiedziała — ten dom jest twoim domem. Radosny był dzień, w którym tu wszedłeś, a dniem smutku i żalu będzie ten, w którym go opuścisz.
Sir John zwrócił się do Amelii, która, zażenowana swym negliżem, obwijała się w fałdy nocnego ubioru.
— Mówię w imieniu swojem i mojej córki — mówiła dalej pani de Montrevel — która zbyt jest wzruszona powrotem brata, aby mogła przyjąć pana tak, jak to za chwilę uczyni.
— Siostra — wtrącił Roland — pozwoli, aby sir John całował jej rękę, i sądzę, że on przyjmie ten sposób powitania.
Amelia wymówiła kilka słów, podnosząc wolno ramię, i wyciągnęła dłoń do sir Johna z uśmiechem prawie bolesnym.
Anglik ujął dłoń, lecz czując, iż jest lodowata i drżąca, zamiast złożyć pocałunek, rzekł:
— Rolandzie, siostra twoja jest naprawdę chora. Jestem nieco lekarzem i, jeśli pozwoli, mogę zbadać puls.
Lecz Amelia, jakby się bojąc, że odkryją istotną przyczynę niedyspozycyi, cofnęła szybko rękę, mówiąc:
— Milord jest w błędzie i radość nie powoduje choroby. Tylko radość spowodowała tę niedyspozycyę, ale to zaraz przejdzie.
A zwracając się do pani de Montrevel:
— Matko — rzekła — nie zapominajmy, że panowie przyjechali z dalekiej podróży. Pójdę zająć się przygotowaniem posiłku.
I weszła do domu, aby zbudzić służbę.
W tym samym czasie Morgan dosiadł konia i galopem pomknął w kierunku klasztoru Kartuzów. Przed bramą zatrzymał konia, wyjął notatnik i na kartce nakreślił kilka słów ołówkiem, poczem kartkę zwinął i przesadził poprzez dziurkę od klucza, nie schodząc wcale z konia.
Na kartce zaś napisał te słowa:
„Ludwik de Montrevel, adjutant generała Bonapartego, przyjechał dziś w nocy do zamku Noires-Fontaines. „Baczność, towarzysze Jehudy!“
Ostrzegając w ten sposób przyjaciół, Morgan jednak nakreślił nad swym podpisem krzyż, który miał znaczyć, że bądź co bądź młody oficer był dla nich nietykalny.
Każdy towarzysz Jehudy mógł w ten sposób ratować swego przyjaciela, nie podając motywów takiego zastrzeżenia.
Z tego przywileju skorzystał Morgan. Ratował brata Amelii.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.