Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na krzyk dziecka Amelia odzyskała jeśli nie siły, to wolę; wstała, mówiąc: „Cicho, Edwardku! Milcz w imię Boga! Już jestem“. — I oparłszy się jedną ręką na poręczy a drugą na ramieniu brata, schodziła ze schodów.
Na ostatnim stopniu spotkała matkę i brata, i ruchem gwałtownym, prawie rozpaczliwym, zarzuciła obie ręce na szyję Rolanda, wołając:
— Bracie, bracie mój!
Roland poczuł, że dziewczyna zwisła mu na ramieniu, i, ze słowami: — „Zemdlała! powietrza!“ — wyniósł ją na ganek.
Na tę drugą grupę właśnie odmienną od pierwszej, patrzał sir John.
Powietrze ocuciło Amelię, która odetchnęła i podniosła głowę.
W tejże chwili księżyc w całym swym blasku wynurzył się z za chmur i oświecił twarz Amelii, również bladą, jak on sam.
Sir John wydał okrzyk zachwytu. Nigdy nie widział statuy z marmuru tak doskonale pięknej, jak ta, którą miał przed sobą.
Bo też istotnie Amelia i wyglądała pięknie.
Ubrana w batystowy nocny ubiór, który uwydatniał kształty antycznej Polihymnii, z twarzą bladą, zlekka pochyloną na ramieniu brata, z włosami złoto-blond, spadającymi na śnieżnej białości ramiona, z ramieniem dookoła szyi matki, ze zwieszającą się na czerwonym szalu matki ręką alabastrową — tak ukazała się oczom sir Johna siostra Rolanda.
Na okrzyk Anglika Roland przypomniał sobie, że ten jest przy nich, i pani de Montrevel spostrzegła jego obecność.