Przejdź do zawartości

Teorya pana Filipa/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Podczas tej rozmowy w saloniku szło uprzątanie książek w bibliotece profesora bardzo powoli. Nauczona przez pana Filipa służąca brała każdą książkę osobno do ręki i z niemniejszą ostrożnością przenosiła ją na inne miejsce. Książek było wiele, a nadzorującej Anieli nie chodziło wcale o pośpiech. Zapewne i młody budowniczy zawiele miał wolnego czasu, bo nietylko nikogo do pośpiechu nie zachęcał, ale nawet obecnością swoją odrywał Anielę od możliwej pomocy.
Stali oboje zdala od książek i prowadzili rozmowę przerywaną od czasu do czasu dłuższem milczeniem. Czasem spojrzeli sobie prosto w oczy, czasem patrzyli w ziemię, jakby tam czego szukali.
Po pierwszem dłuższem milczeniu ozwała się pierwsza Aniela:
— Jeżeli się nie mylę, pan jesteś blizkim naszym sąsiadem.
— Mieszkam naprzeciwko — odparł zapytany.
— Widuję pana często.
— Ja zaś nietylko widuję, ale i słyszę często...
Aniela zarumieniła się.
— Słyszysz mnie pan grającą! — dodała szybko.
Młody człowiek uśmiechnął się. Po bladej jego twarzy przemknął uśmiech weselszy.
— Zdaje mi się — odrzekł — że raz pani śpiewałaś!
Aniela przesunęła ręką po zarumienionem czole.
— Ach! — odparła z uśmiechem — jak my się łatwo zdradzić możemy, jeżeli nie jesteśmy artystkami z urzędu!
— Dlaczego?
— Artystka śpiewa cobądź, co od niej wymagają. Umie ona na zawołanie rozpaczać, marzyć, śmiać się i płakać. Umie nienawidzieć i...
— I kochać... chciałaś pani powiedzieć.
— Niech i tak będzie... słowem umie odegrać każdą rolę, jaką się od niej w danej chwili wymaga. Inaczej dzieje się u zwykłej, pospolitej kobiety. Jeżeli siądzie do gry, a gdy do tego jeszcze nikt jej nie słucha, to gra ta jest w pewnym związku z pewnemi tajemnicami jej serca. A cóż dopiero mówić o śpiewie, który wprost z sercem koresponduje?...
Aniela miała przy tych słowach wyraz lekkiego żartu na ustach. Za to w oczach było więcej ognia niżeli zwykle.
Młody człowiek słuchał ją z uwagą.
— Masz pani słuszność — rzekł po chwili — gra i śpiew kobiety, niewystępującej w pretensyi artystki, wiele mogą nam powiedzieć. Grozi nam jednak z tego powodu wielkie niebezpieczeństwo, daleko większe od tej szpary przez którą wciska się światło z ulicy!
I z uśmiechem wskazał na mur zarysowany.
— Niebezpieczeństwo? — powtórzyła Aniela, i pełnem okiem spojrzała na mówiącego.
Pod tem spojrzeniem zarumienił się młody człowiek.
— Nie cofam tego słowa — odrzekł z uśmiechem — i zaraz się wytłumaczę. Wszystkie siostry sztuki przedstawiają się nam w konturach jaśno określonych, prócz muzyki. Poezya, rzeźbiarstwo, malarstwo, architektura — wszystko to ma linje jasne, ostre i łatwo zrozumiałe. W moim zawodzie pozna każdy od razu pałac, willę i dom czynszowy. Tak samo w malarstwie i w rzeźbie. Tymczasem muzyka podobna jest do owych rusałek balladowych, które nas często uroczemi tonami swemi prowadzą na dno chłodnej wody!...
— Ach, jakże pan obmawiasz muzykę!
— Są jeszcze pewne warunki, w których ona zdradliwie upaja nas na to tylko, aby nam po przebudzeniu na zawsze spokój odebrać!
— Okropna zdrajczyni!
— Niech sobie pani wyobrazi człowieka samotnego, pognębionego w pracy, walczącego w początkach swego zawodu z obojętnością i złośliwością ludzką, upadającego pod ciężarem obowiązku, któren spełniać musi...
Zdawało się Anieli, że przy tych słowach błysnęło coś jaśniejszego w oczach młodego człowieka jakby łza ukryta... Westchnęła nieznacznie.
— Wyobraź sobie pani takiego człowieka — mówił młody pracownik — który w tak twardych warunkach swego życia zasłyszy nagle jakiś dźwięk sympatyczny, jakąś piosenkę, której słowa w dziwny sposób do niego się stosują!... I pomyśl pani, że ten człowiek jak spragniony Tantal ten dźwięk, te słowa nagie pochwyci i w swojem osamotnionem sercu złoży. O jakże często wydobywają się potem te słowa ztamtąd jak dziwnie brzmią po pustej przestrzeni osamotnionych komnat i jak gorączkowe sprowadzają sny i marzenia!... Dla samotnika są one często jedyną manną życia... karmi się niemi długo... póki się nie rozczaruje, póki się nie przekona, że to co on niewyraźnie przez drugie, trzecie lub czwarte okno zasłyszał, nie było tem za co on je wziął zrazu! Złudzenie foniczne... nic więcej!...
Aniela patrzyła z uśmiechem przed siebie.
— W samej rzeczy — odpowiedziała — są złudzenia, od których trudno się uchronić. Szczęściem dla nas jeżeli nie jesteśmy tak osamotnieni, jak to pan opisujesz! Najczęściej ktoś z nami przebywa... chociażby tylko myśl i pamięć naszych przyjaciół! Wiem że takiej pociechy nie powinno panu brakować, wiem że przy pracach całonocnych jest zawsze ktoś myślą lub okiem przy panu!
Twarz Anieli zarumieniła się nieznacznie. — Młody pracownik zamyślił się.
— Któżby to mógł być? — zapytał smutno, podnosząc zwolna oczy do góry.
Jeszcze większy rumieniec wystąpił na twarz Anieli.
— Pan masz matkę! — rzekła z pewnem wysileniem, bo coś nagle chwyciło ją za gardło.
Młody pracownik smutno patrzył na nią.
— Tak jest — odparł — mam matkę chorą, biedną, sparaliżowaną staruszkę! Wobec niej czuję się tem smutniejszym, bo nie mam sposobu uczynić jej samotność znośniejszą.
Piękne światło zapłonęło w oczach Anieli.
— W takim razie jesteś pan rzeczywiście samotnym! — rzekła i smutno spojrzała przed siebie.
Z nieznacznym na ustach igrającym uśmiechem patrzył na nią młody człowiek.
— Nielitościwą jesteś pani! — zawołał — zostawiasz mnie bez pocieszenia w tej mojej samotności!
— Jakto? ocknęła się Aniela.
— Sądziłem, że na moją skargę inaczej pani odpowiesz!
— Inaczej?
— Że mimo samotności, mimo chorej, sparaliżowanej matki, jeszcze tak bardzo samotnym nie jestem...
Szkarłatny rumieniec wystąpił na twarz Anieli.
— Ach panie — odrzekła — tego już powiedzieć nie mogę, bo inaczej... inaczej... inaczej...
I na tem słowie, „inaczej“ zakończyła się cała ta rozmowa, bo jakoś inaczej nie można się było wysłowić, a co innego nad to, co w tej chwili było w serduszku, powiedzieć się także nie chciało.
Tymczasem pan Malina wraz z panią profesorową okazali się na progu, a służąca już sporą przestrzeń ściany była uprzątnęła.
Od niebezpieczeństw osobistych przeszła teraz rozmowa na niebezpieczeństwo publiczne.
Zaczęto starannie przyglądać się rysom ściany.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.