Przejdź do zawartości

Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja zaś nietylko widuję, ale i słyszę często...
Aniela zarumieniła się.
— Słyszysz mnie pan grającą! — dodała szybko.
Młody człowiek uśmiechnął się. Po bladej jego twarzy przemknął uśmiech weselszy.
— Zdaje mi się — odrzekł — że raz pani śpiewałaś!
Aniela przesunęła ręką po zarumienionem czole.
— Ach! — odparła z uśmiechem — jak my się łatwo zdradzić możemy, jeżeli nie jesteśmy artystkami z urzędu!
— Dlaczego?
— Artystka śpiewa cobądź, co od niej wymagają. Umie ona na zawołanie rozpaczać, marzyć, śmiać się i płakać. Umie nienawidzieć i...
— I kochać... chciałaś pani powiedzieć.
— Niech i tak będzie... słowem umie odegrać każdą rolę, jaką się od niej w danej chwili wymaga. Inaczej dzieje się u zwykłej, pospolitej kobiety. Jeżeli siądzie do gry, a gdy do tego jeszcze nikt jej nie słucha, to gra ta jest w pewnym związku z pewnemi tajemnicami jej serca. A cóż dopiero mówić o śpiewie, który wprost z sercem koresponduje?...
Aniela miała przy tych słowach wyraz lekkiego żartu na ustach. Za to w oczach było więcej ognia niżeli zwykle.
Młody człowiek słuchał ją z uwagą.