Targowisko próżności/Tom III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Makepeace Thackeray
Tytuł Targowisko próżności
Tom III
Rozdział Gaunt-House
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1914
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz Brunon Dobrowolski
Tytuł orygin. Vanity Fair: A Novel without a Hero
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Gaunt-House.

Czytelnik przypomina sobie zapewne że hotel lorda Steyne w Londynie wznosi się przy Graunt-Square, w miejscu do którego dochodzi ulica tejże nazwy, dokąd odprowadziliśmy niegdyś Rebekę, kiedy jako nauczycielka weszła po raz pierwszy do domu nieboszczyka baroneta. Ogród cienisty zajmuje cały prawie plac zwany Gaunt-Square, a w środku ogrodu otoczonego żelaznemi sztachetami — przez które zawsze widać nieszczęśliwe guwernantki z blademi dziećmi — wznosi się bronzowy posąg lorda Gaunt, w rzymskim stroju, bohatera poległego w bitwie pod Minden. Z trzech stron placu piętrzą się ciemne domy; patrząc na nie zdawałoby się że światło do tych smutnych pomieszkań niechętnie zagląda. Nie widać tu już, jak dawniej, służby galonowanej; znikła razem z dawną gościnnością i dawnymi mieszkańcami. Mosiężne blachy z nazwiskami bankierów, dentystów, lekarzy, przymysłowców itp. pokrywają dziś drzwi tych starych siedzib. Widok to tak mało powabny jak i hotel lorda Steyne, zajmujący całą długość czwartego boku prostokąta, i zamykający plac, o którym dopiero mówiliśmy.
Pałac lorda Steyne swoją zewnętrzną budową nie wiele zająć może; zresztą z całego gmachu znamy tylko fasadę, wielką bramę żelazną i uszkodzone już zębem czasu kolumny. Kiedy niekiedy czerwona i pełna postać ogromnego odźwiernego ukazuje się na progu. Po nad murem, okalającym tę siedzibę, widać dachy i kominy z których rzadko kiedy dym wychodzący zobaczyć można, bo pan domu przepędza większą część czasu w Neapolu i przekłada widok Wezuwjusza nad posępne mury siedziby swoich przodków.
O dwadzieścia kroków z boku, od ulicy New-Graunt-Street, znajduje się mała brama, prowadząca do stajni. Wejście to nie różni się niczem prawie od innych wejść stajennych, a z tem wszystkiem nie jeden tajemniczy powóz zatrzymał się przy tej bramie, jeżeli słowom małego Tom Eaves, prawdziwej kroniki ploteczek miejskich, wierzyć można.
— Jużto by i nie zliczyć, proszę pana — mawiał mi często — ile razy książę Walji i Perdita przeszli tą bramą, albo książę *** i Marjanna Clarke. Tędy wchodzi się prosto do sławnych apartamentów lorda Steyne. Jeden pokój jest cały wyłożony i pokryty kością słoniową i atłasem białym, drugi hebanem i aksamitem czarnym. Sala jadalna, malowana przez Cosway’a, jest urządzona na wzór sali Sallustjusza w Pompei; w kuchni zaś wszystkie naczynia srebrne a rożny złote. Filip-Egalité, wygrawszy u jakiegoś bogacza sto tysięcy funtów sterlingów, bawił się w tej kuchni przez całą noc pieczeniem kuropatw. Połowa tych pieniędzy poszła na podżeganie rewolucji, a druga połowa na kupienie dla lorda Gaunt tytułu markiza i orderu podwiązki; reszta zaś...
Ale nie mamy zamiaru wchodzić w drobne szczegóły tych wydatków, chociaż mały Tom Eaves, który się wszędzie wkręci, mógłby wykazać najdrobniejsze rachunkowe pozycje, zacząwszy od funtów aż do ostatniego pensa.
Oprócz tego pałacu w Londynie, markiz posiadał zamki i domy w rozmaitych okolicach trzech połączonych królestw: „Przewodnik dla podróżującego po Anglji“ wymienia je z dołączeniem opisów; wyjmujemy ztamtąd główniejsze: Zamek Strongbow z lasami w Shanon-Shore; Gaunt Castle w hrabstwie Cammarthewshire, gdzie Ryszard II. był jako więzień trzymany; zamek Gauntley w hrabstwie Yorku, gdzie — jak powiadają — jest 100 filiżanek do herbaty z czystego srebra do śniadania dla domowników; Stillbrook, w Hampshire, skromna ferma z przepysznem umeblowaniem, podziwianem przez wszystkich turystów; folwark ten kupiony został drogą licytacji.
Margrabina de Steyne pochodziła ze starożytnej i głośnej rodziny Caerlyon’ów, margrabiów Camelot, wiernych wyznawców religji od czasu nawrócenia się ich protoplasty druidzkiego, który — według tablicy genealogicznej — żył w epoce kiedy król Bruce na naszą wyspę przybył. Potomkowie druida w męskiej linji noszą od niepamiętnych czasów imiona: Artur, Uthers i Caradocs. Wielu z nich zginęło śmiercią konspiratorów; ostatni skazany na ścięcie przez królowę Elżbietę, był także Artur, szambelan Marji Stuart, posyłany przez nią do Guizów w misji politycznej. Przez czas uwięzienia nieszczęśliwej Marji członkowie tej rodziny, nie wyłączając żadnego, do wszystkich spisków należeli. Znaczny ich majątek rodowy wiele ucierpiał pierwej z powodu ogromnych kosztów poniesionych na uzbrojenie przeciwko Hiszpanom za czasów „niezwyciężonej Armady“, a później jeszcze konfiskaty i kary pieniężne za wierność Rzymowi, i za udzielanie schronienia księżom, z pod prawa wyjętym, uszczupliły dawną zamożność tego domu. Pod panowaniem Karola I. jeden z Caerlyon’ów, głowa rodziny, zachwiał się w swoich teologicznych zasadach i pogodził z dążnościami nawracającego monarchy, przez co wzmocnił nieco pozycję finansową i dom na stopie dawnej świetności postawił; ale za Karola II. hrabia de Camelot powrócił do wiary przodków, i odtąd już wszyscy członkowie tej rodziny nieśli w ofierze krew swoją i majątek dla dobra świętej sprawy i na usługi pretendentów, dopokąd nie zabrakło Stuarta, któryby mógł stanąć na czele tych szlachetnych dworaków, nieodłączonych towarzyszów niedoli.
Lady Marja Caerlyon, wychowana w jednym z klasztorów paryskich, była przez Marję Antoninę do chrztu trzymaną. Udarowana od natury niepospolitą pięknością, została wcześnie poślubioną — a raczej sprzedaną lordowi Gaunt, który przyjechał bawić się w Paryżu i wygrał ogromne sumy w pałacu Filipa Egalité na owych orgjach, które tam się odbywały. Sławny pojedynek lorda Gaunt z hrabią de La Marche, byłym paziem, a później faworytem królowej, wynikł — jak powszechnie mniemano — z powodu że ten ostatni aspirował do ręki pięknej lady Marji Caerlyon, która wyszła za hrabiego Gaunt, natychmiast po zagojeniu pojedynkowej rany. Hrabina zamieszkała po ślubie w Gaunt House i jaśniała wdziękami na dworze księcia Walji. Fox był w niej zakochany; Morris i Sheridan składali dla niej rymy; Malmesbury obsypywał ją grzecznościami; Walpole nazwał ją uroczą, a księżna Devonshire zachorowała z zazdrości. Nie długo jednak hrabina była w tym wirze światowym, który ją porwał; po wydaniu na świat drugiego syna, usunęła się od świata, wyrzekła jego rozkoszy i pędziła życie bogobojne, oddana surowemu spełnianiu obowiązków religijnych. To nam wyjaśnia dlaczego lord Steyne, lubiący nad wszystko zabawy i wszystkie możliwe uciechy światowe, starał się być daleko od żony, pogrążonej w smutku we łzach i modlitwie.
Tom Eaves, o którym już wspominaliśmy, a który znał tajemnice wielu znakomitości londyńskich, udzielił nam następujących szczegółów o lady Steyne, które tu dosłownie podajemy:
— Włosy powstają na głowie (tak mówi Tom) kiedy człowiek pomyśli o upokorzeniach, jakie ta kobieta znosić musiała w domu. Jabym się prędzej dał porąbać na kawałki, a nigdybym nie pozwolił zbliżyć się do mojej żony takim kobietom jak te, co siadały do stołu lorda Steyne.
Tom Eaves kłamał, bo za ukłon lub za obiad z temi damami zrobiłby chętnie ofiarę z swojej godności, a nawet ze swojej żony.
— Otóż musiało coś być w tem — ciągnął dalej Tom — kiedy kobieta dumna jak królowa, znosiła cierpliwie jarzmo mężowskie i ulegała takiemu lordowi Steyne, wiedząc że rodzina Steynów jest niczem w porównaniu z świetnym rodem Caerlyonów. Chcecie to ja wam tę tajemnicę wyjaśnię. Oto ksiądz jeden, de la Marche, był tu na emigracji i wziął udział w wyprawie na Quiberon, razem z Tinteniakiem i Putsay’em, był właśnie tym samym oficerem, co się pojedynkował w 1866 roku z Markizem Steyne; margrabina widziała się z nim po owym pojedynku, a dowiedziawszy się że zginął wylądowując w Quiberon, oddała się całkiem modlitwie i nabożeństwu i żyje z daleka od świata. Cała ta historja jest bardzo wzruszająca, ale ja mówię to zawsze — dodał Tom kiwając głową — ja zawsze mówię że Pan Bóg nie nawiedza nigdy tylu nieszczęściami tego, co nie ma sobie nic a nic do wyrzucenia.
Jeżeli więc pan Eaves był tak dobrze poinformowany jak sam utrzymywał, to mamy przed sobą zjawisko psychologiczne bardzo interesujące: kobieta piękna i młoda, zmuszona pokrywać przed światem pogodą swego oblicza moralne tortury i boleści, które jej serce krwawiły! Za prawdę, jeżeli imiona nasze nie są zapisane w złotej księdze szlachty, czyż nie powinniśmy składać dzięki Opatrzności za to, że umieszczając nas na skromnem stanowisku, nie zawiesiła nad naszemi głowami miecza Damoklesowego, który nam grozi pod postaciami dziedzicznej choroby, pozwów sądowych lub strasznych tajemnic w rodzinie. O! jakże drogo opłacać potrzeba złote serwisy i jedwabne wezgłowia!
Według Toma Eaves, najnieszczęśliwszy z ludzi powinien składać niebu dziekczynne hołdy porównywując swój los z losem wysoko urodzonej lady Caerlyon margrabiny Gaunt. A czy to będzie ojciec czy syn, jakże łatwy stosunek jego z rodziną będzie, jeżeli żadnego spadku nie zostawia, ani się dla siebie spodziewa wtenczas, kiedy spadkobierca wielkiego imienia jak Steyn’ów, naprzykład, musi być, naturalnym biegiem rzeczy, miotany uczuciami żalu i nienawiści względem tych, którzy za długo zatrzymują dobra gorąco przez niego pożądane.
Te uwagi skoniły Toma Eaves do rozrządzenia za życia całem swoim mieniem; tym sposobem usunął on od swoich synowców i synowiec wszelkie pokusy i złe względem siebie myśli, a nie mając powodów do nieufności i podejrzeń, starał się objadować u nich jak najczęściej.
Różnica wyznań w tej rodzinie osłabiała niejako węzeł naturalny łączący matkę z dziećmi, i będący zwykle źródłem najczystszych uniesień i rozkoszy. Macierzyńska miłość lady Gaunt dla synów podwajała jej obawy i niepokoje o nich. Pomiędzy nimi i matką była nieprzebyta przepaść. Nie wolno jej było wyciągnąć do dzieci rękę i ukazać im światło prawdy w kościele po za obrębem którego nie ma, według niej, zbawienia. Biedna matka łudziła się nadzieją, że młodszy z synów przynajmniej, nad wszystko przez nią ukochany, pogodzi się z kościołem katolickim; ale niestety! wszędzie boleśne zawody czekały tę nieszczęśliwą kobietę, która je przyjmowała jako zasłużoną karę za związek małżeński z protestantem.
Milord Gaunt pojął za małżonkę — jak to wiadomo tym co w spisie alfabetycznym parów szperają — lady Blanche Thistlewood, pochodzącą ze szlachetnego rodu Bereakrów, o których już wzmiankowaliśmy w ciągu naszego ściśle prawdziwego opowiadania. Jedno skrzydło Gaunt House było oddane młodej parze, bo głowie rodziny chodziło o zachowanie powagi i należnej mu władzy. Przyszły spadkobierca fortuny i tytułów nie najlepiej żył z żoną, mało przesiadywał w domu, podpisywał wszystkie weksle które mu podawano, a najmniej się troszczył o to, że odłuży przyszłe swoje mienie, byleby mógł na dziś wyciągnąć ile można najwięcej, bo skromny dochód przeznaczony mu przez ojca nigdy mu nie wystarczał.
Ku wielkiemu utrapieniu lorda Gaunt, a na pociechę nieprzyjaciela danego mu przez naturę — mówimy tu o ojcu — lady Gaunt nie miała dzieci. Pomyślano wówczas o sprowadzeniu lorda Jerzego Gaunt, który walcował w Wiedniu, bawiąc się dyplomacją — ożeniono go z Joanną, jedyną, córką John’a Jones, barona Vide Gousset, dyrektora domu bankowego pod firmą Jones, Brown i Robinson. Z tego związku urodziło się kilku synów i kilka córek, ale ci z naszem opowiadaniem nie mają nic wspólnego.
Pierwsze chwile pożycia tej pary były bardzo szczęśliwe. Milord Jerzy Gaunt nie tylko czytał płynnie, ale i pisał wcale nie źle; po francusku mówił z zadziwiającą łatwością, a tańczył walca jak nikt w Europie. Osobiste zatem jego zalety i udział w bankierskich interesach teścia powinneby — jak się zdawało — otworzyć mu drogę do najwyższych godności i zaszczytów. Życie wśród dworskiego przepychu, balów i świetnych recepcyj od zawodu dyplomatycznego nieodłącznych, bardzo przypadało do smaku lady Gaunt, której majątek pozwalał zwracać na siebie uwagę w każdej ze stolic europejskich, gdziekolwiek mąż jej zajmował dyplomatyczne stanowisko. Głoszono już, że lord Gaunt ma być mianowany ministrem pełnomocnym a wkrótce potem posłem rzeczywistym — co dało nawet powód do zakładów w Cafédes Etrangers — gdy nagle najdziwniejsze pogłoski o sekretarzu ambasady a przyszłym ambasadorze krążyć zaczęły. Podczas wielkiego dyplomatycznego obiadu u swego posła, lord Gaunt podniósł się z krzesła i zaczął wołać, że pasztet zatruty. Na innym zaś balu u bawarskiego ministra, hrabiego Springbook Hohenlaufen, wszedł do salonu z głową ogoloną, i w habicie kapucyńskim, chociaż to nie był bal maskowy, jak niektóre osoby chciały później utrzymywać.
— Rzecz dziwna — szeptano sobie, do ucha — to musi być we krwi tej rodziny; bo dziad jego objawiał zupełnie podobne symptomata.
Żona lorda Jerzego wróciła do Anglji i zamieszkała w Gaunt House, on zaś opuścił swoją posadę na kontynencie a udał się do Brazylji, wskutek niby świeżej nominacji przez jakiś dziennik ogłoszonej. Osoby zaś dobrze poinformowane twierdziły, że już ztamtąd nie wróci, a to dla tej tylko przyczyny, że nigdy tam nie wyjeżdżał. Jedno tylko było pewnem, że znikł zupełnie z widowni politycznej, a złe języki głosiły, że lord Jerzy Gaunt, osadzony w domu obłąkanych w Rio-Janeiro, nową dekoracją — koszulą warjatów — ozdobiony został.
Matka, dla odkupienia swoich przewinień, odwiedzała trzy razy na tydzień biednego idjotę. Niekiedy na widok matki wybuchał dzikim śmiechem, o wiele przykrzejszym, aniżeli zwykłe jego krzyki. Czasem zaś były dyplomata bawił się zabawkami dziecinnemi i nosił na ręku lalkę córeczki dozorcy, jakby kołysząc ją do snu. Wówczas poznawał matkę, ale to były chwile prędko przemijające; najczęściej patrzył na matkę wzrokiem nieokreślonym, błędnym; zdawało się, że wszelkie ślady wspomnień matki, żony, dzieci, aż do marzeń o sławie, dostojeństwach i próżnych zaszczytach — wszystko to zatarło się na zawsze w jego pamięci.
Ani korona, ani tarcza herbowa rzeźbiona na bramie i na przedniej stronie pałacu, nie były w stanie zasłonić ów ród starożytny od tajemniczej spuścizny, która na wielu członkach tej rodziny piętno swoje wyryła.
Dzieci wychowywały się zawsze daleko od ojca, którego nigdy już widzieć nie miały, nie domyślając się nawet o strasznym spadku ciężącym nad ich nieszczęśliwemi głowami. W pierwszych latach dzieciństwa, można było nieraz między niemi usłyszeć rozmowę o spodziewanym powrocie ojca; ale z czasem imię to coraz rzadziej było u nich na ustach, aż w końcu opanowywały serce tej starej i nieszczęśliwej kobiety, ilekroć sobie pomyślała, że ojciec mógł ze swemi dostatkami i zaszczytami przekazać dzieciom tak okropną spuściznę we krwi zaszczepioną. Ciężkie to było życie; bo każda niemal chwila zatrutą była niepokojem, w ciągiem oczekiwaniu objawów choroby spadającej na dzieci jakby straszna kara za przewinienia przodków.
Lord Steyne nie był także wolny od złowrogich przywidzeń, a starał się utopić je w winie, i zagłuszyć hałaśliwą wrzawą orgji. W szale rozkoszy i zabaw nie raz zapominał o tem co go niepokoiło; pierwsza chwila samotności znowu przed nim to straszne wywoływała widmo, wzmagające się niemal z latami.
— Palec mój dotknął twego syna — myślał on często — czemużby ręka moja ciebie dosięgnąć nie mogła? Na moje skinienie drzwi izby więziennej mogą się jutro dla ciebie otworzyć, jak się dla twego syna Jerzego już otworzyły. Niech tylko dotknę twego czoła a wnet pożegnasz przyjaciół i towarzyszów rozpusty, tłumy pochlebców, zaszczyty i głośne zabawy z całym przepychem który cię otacza. I wszystko to zamienisz na to co twój syn obecnie posiada: cztery ściany, dozorca więzienny i garść słomy.
Milord rzucał się zapamiętale w szał zabaw światowych, żeby przytłumić głos niewidzialnego wroga, żeby zasłonić widok żelaznej ręki która go wszędzie ścigała. Dom jego urządzony z przepychem lśnił się od złota, rzeźb i tarczy herbowych, ale napróżno szukałbyś tam szczęścia. W tym domu a nie gdzieindziej odbywały się bale najwytworniejsze w całym Londynie ale tu właśnie najmniej było prawdziwej wesołości, chyba pomiędzy tłumami gości którzy się ochoczo gromadzili około stołu milorda. Ba! a kto wie. — Czyby nawet i od niego nie uciekano, gdyby to nie był możny człowiek na tak wysokiem stanowisku, ale na targu próżności, cennik wykroczeń zmienia się stosownie do zajmowanej przez winnego pozycji. Każdy sobie dobrze rozważy i kilka razy będzie się namyślać zanim wyda wyrok potępiający tak potężnego jak lord Steyne człowieka. Najsurowsi i najmoralniejsi sędziowie byli może w duchu zgrozą przejęci na widok gorszącego żywota jaki pędził lord Steyne; ale ciż sami przyjmowali z największą gotowością zaproszenia jakiemi tenże raczył ich zaszczycać.
— Zapewne, brzydki to człowiek ten lord Steyne — mówiła lady Slingstone — ale cóż robić? cały świat tam bywa; będę musiała tylko pilniej czuwać nad memi córkami.
— Ja wszystko winienem jaśnie wielmożnemu lordowi — mawiał wielebny doktor Trail, który jakkolwiek był już biskupem, miał jednak nadzieję pójść jeszcze wyżej.
Mistress Trail i jej córeczki nie poszłyby prędzej do kościoła aniżeliby wieczór u jaśnie wielmożnego lorda opuścić miały.
— Nie jest to człowiek nieposzlakowanej moralności to prawda — mówił młody Southdown do siostry, która nasłuchawszy się od matki strasznych rzeczy o milordzie, zapytywała nieśmiało brata o Gaunt-House — ma on swoje wady, ani słowa, ale cóż chcesz? w całej Europie nie ma tak wybornego szampana jak w jego piwnicy.
Co się zaś tyczy opinji baroneta sir Pitt’a Crawley, tego surowego przestrzegacza przyzwoitości, prezesa zebrań i stowarzyszeń arcy-aposstolskich, to aniby mu na myśl przyszło żeby nie bywać u lorda Steyne.
— Wierz mi, Jane — mówił baronet do żony — że w domach, gdzie bywają takie osoby jak biskup Ealing’u lub hrabina Slingstone, i my bez obawy pokazać się możemy. Przytem, moja kochana, lord jest człowiekiem zasługującym ze wszech miar na konsyderację. Zresztą, Jerzy Gaunt był moim towarzyszem od dziecinnych naszych lat, a potem kolegowaliśmy razem w ambasadzie Poupernikle.
Tak więc wszyscy, a przynajmniej wszyscy ci, którzy byli wzywani, składali hołdy i kłaniali się temu wysokiemu i potężnemu dygnitarzowi. Eh, kochany czytelniku, niech się nam to dziwnem nie wydaje i mybyśmy poszli obadwa niewątpliwie, gdybyśmy tylko kartę zapraszającą odebrali.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Makepeace Thackeray i tłumacza: Brunon Dobrowolski.